Co do książki pana Pierre'a Bayarda, to po przeczytaniu jej w całości, gdy mam pełny obraz tego co ten Francuz chce nam powiedzieć, muszę trochę zrewidować swoją opinię. Otóż, uwagi autora są w dużej mierze trafne. Nasza zachodnia cywilizacja fetyszyzuje książki równie mocno co piersi czy pieniądze; naszym czytaniem rządzi szkodliwy i wyniszczający idealizm. Dla Bayarda klasyczne czytanie od deski do deski jest passé. Optuje on raczej za czytaniem okładek, grzbietów książek, czytaniem pierwszych zdań, kartkowaniem kluczowych fragmentów (ciekawe skąd mamy wiedzieć, które to
), słuchaniem plotek albo czyichś opinii. Dogłębna znajomość tekstu, według autora, jest mniej ważna niż znajomość pozycji tej lektury w czymś co nazywa 'biblioteką zbiorową', czyli w zbiorze książek, które coś z tą lekturą łączy. Dodaje do tego jeszcze, że większości książek i tak nie zdołamy przeczytać, z tych które przeczytamy i tak większość zapomnimy, czytanie jest subiektywne, więc ogólnie to tylko strata energii. Tak mniej więcej prezentują się argumenty pana Bayarda. Pisze on jeszcze, że dzięki metodom jego pomysłu możemy stać się bardziej kreatywni, bo zbyt dokładne zaznajamianie się z tekstem prowadzi do tego, że niebezpiecznie w nim grzęźniemy, stajemy się jego niewolnikami, jesteśmy pod jego wpływem, przysłania on nam postrzeganie i nie potrafimy już tak dobrze myśleć po swojemu. Tylko przez nie-czytanie (ang.
un-reading), czyli przez "metody", które opisałem wyżej (nie mylić z nieczytaniem) możemy osiągnąć pełnię kreatywności. Niezwykłe... [ironia].
Nie da się zaprzeczyć, że Francuz ma dużo racji, ale tyle to ja też wiem. Rozczarowała mnie ta książka. Myślałem, że będzie bardziej pragmatyczna, a tu więcej teorii niż konkretnych porad. Czytanie "książek o książkach'" (tych fachowo pisanych) jest czasem nieuniknione, bo nie musimy być specami od wszystkiego. Niezbyt mnie przekonuje jednak argument, że fajnie jest zabłysnąć na jakimś spotkaniu towarzyskim stwierdzeniem, że Dostojewski wprowadził psychologię do powieści, albo że Chaucer pełniej niż Szekspir pokazywał obraz społeczeństwa. Taki, czysto społeczny, był głównie właśnie cel Bayarda - pokazanie, że nie trzeba wiele czytać, żeby móc "brylować na salonach". I tu mu się udało moim zdaniem - tak właśnie się rozmawia o książkach w pewnych pseudo-intelektualnych kręgach dzisiaj, moim zdaniem. Z resztą, można zwyczajnie poględzić o tym, że Masterton musi być nieźle stuknięty, żeby pisać o transplantacjach sromu, bez robienia uwag odnośnie tego jak to się ma do reszty literatury
Ale Bayard miał jeszcze jeden cel, mianowicie ten z obudzeniem w nas twórczego myślenia. I tutaj poległ na całego. Ja pozostanę przy zdaniu McCarthyego, że prawda o książkach jest taka, że powstają one w głównej mierze z innych książek, tj. przez czerpanie z nich różnych elementów, odpowiednią ich obróbkę i dodawanie czegoś od siebie. I dlatego pobieżne czytanie, kartkowanie książki, albo lektura recenzji czy cudzych opinii kiepsko się dla mnie prezentuje jako źródło inspiracji i twórczego myślenia. Mówię od razu, nie jestem za zwykłym zrzynaniem od kogoś pomysłów. Mówię tylko, że potrzeba skądś czerpać wiedzę, zobaczyć czym to się je; spojrzeć jak inni tworzyli, żeby można było z jednej strony uszczknąć coś dla siebie (w granicach rozsądku), a z drugiej zobaczyć jakie inni robili błędy, by móc ich potem samemu uniknąć. Chyba nikt przy zdrowym umyśle nie uwierzy, że Szekspirowi czy Proustowi cała wiedza spadła z nieba. Mieli oczywiście wielki talent (choć z Szekspirem to może nie najlepszy przykład w tym przypadku), ale sam talent to nie wszystko. To czytanie rozwija wyobraźnię, a nie nie-czytanie. Pomijając już czystą przyjemność płynącą z tego zajęcia. Konkludując, pan Bayard nie przekonał mnie do nie-czytania.