Dalszy ciąg moich wypocin. Mam nadzieję, że się spodoba.
ROZDZIAŁ 2
Gdańsk, Baza stalkerów „Nadzieja”
Ciemność. Szarość, przechodząca w ostrą biel, a następnie mdłą żółć. Człowiek leżący na łóżku rozgląda się dookoła. Nie poznaje pomieszczenia, w którym się znajduję. W pokoju panuje półmrok. Pod przeciwległą ścianą stoi drugie łóżko, obecnie puste. Obok przeszklone szafki, wypełnione buteleczkami i opakowaniami w różnych kolorach. Prze uchylone drzwi wpada mdłe światło słabej żarówki, najwyżej trzydziesto watowej.
Nagle słyszy głosy dobiegające zza drzwi. Do pokoju wchodzi dwóch ludzi w białych ubraniach. Mówią coś, lecz pacjent nie jest w stanie ich słyszeć. W uszach brzmi mu irytujące brzęczenie, przywodzące na myśl komara. Pacjent wysila mózg, nie do końca jeszcze rozbudzony i zaczyna słuchać.
- Jak się czujesz? - pada pytanie.
Chory próbuje odpowiedzieć, lecz z jego ust wydobywa się tylko kaszel i rzężenie.
- Chyba jeszcze nie czas – odzywa się druga postać.
Nagły błysk olśnienia pojawia się w głowie pacjenta. Przecież to Tomasz Krystowiak, jego kumpel z wypraw po artefakty. A ten drugi, stojący bliżej to nikt inny jak Matijas Grewczyn, dowódca.
Dwaj mężczyźni zauważają błysk zrozumienia w oczach mężczyzny leżącego na łóżku. Odzywa się Tomasz:
- Poznałeś nas? - chory energicznie kiwa głową.
To dobrze. Cudem cię wyciągnęliśmy spod tego psa. Masz ogromne szczęście. Matijas cię poskładał, jak umiał najlepiej. Za kilka dni powinieneś dojść do siebie.
Chory kiwa głową. Tomasz odwraca się i wychodzi. Grewczyn patrzy przez chwilę na leżącą na łóżku postać. Po chwili również odwraca się i wychodzi, na odchodnym rzucając tylko: „Jakbyś czegoś potrzebował, to wołaj” i wyszedł. Pacjent leży na łóżku gapi się w sufit tak długo, aż zapada w sen.
* * *
Kilka dni później
Tłuszcz skapnął na gorące drwa ogniska i z sykiem wyparował. Siedzieli w piątkę wokół rusztu, a ognisko rzucało cienie na ściany i ich twarze. Piecząca się na ogniu zmutowana świnia wydawała się gotowa. Podobno jedzenie mięsa zmutowanych zwierząt było bardzo szkodliwe, ale załoga bazy „Nadzieja” praktykowała jedzenie mutantów od bardzo długiego czasu i, poza kilkoma przypadkami biegunki, nie odnotowała żadnych strat na zdrowiu.
Gdy wszyscy już się najedli, wyjęto flaszkę wódki i każdy się napił. Następnie głos zabrał Matijas Grewczyn, oficjalnie dowódca.
Jak wszyscy wiedzą, niedaleko naszej obecnej bazy znajdował się posterunek wojskowy. Teraz już go nie ma, bo załoga zginęła. Jednak zapasy, broń, amunicja, żywność, leki, ba, nawet granatniki i ogromne ilości paliwa nadal tam są. Zapytacie zapewne, czemu jeszcze nas tam nie było. Otóż, od razu po opuszczeniu bazy, gniazdo uwiły tam sobie snorki. Z racji, że jest nas tylko pięciu, nie mogliśmy tam pójść, z oczywistych powodów. Jednak teraz mamy szansę! - zrobił efektowna pauzę – Dowiedziałem się, że stalkerzy z bazy „Błyskawica” również chcą się tam dostać. W prosty sposób możemy zdobyć dobra wystarczające na kilka miesięcy. Jedyny warunek jest taki, że dzielimy się po połowię łupami, jednak nie stracimy za wiele – tamci chcą głównie paliwo, którego my nie potrzebujemy. Co wy na to?
Popatrzył po twarzach. Znał ich wszystkich. Wiedział, że go nie zawiodą. Po kolei wszyscy skinęli głowami.
- No to wypijmy za pomyślna współpracę. I wypili.
* * *
Następnego dnia obie grupy spotkały się pod Zbrojownią. Stalkerzy z grupy Grewczyna byli zaskoczeni widząc kolegów z drugiej bazy. Tamci mieli kiepską broń w postaci dwururek, obrzynów i pistoletu maszynowego, bardzo zresztą porysowanego i zardzewiałego. Ich ubiory tez nie wyglądały najlepiej: zwykłe kurtki moro w różnych kamuflażach, przeważała Bundeswehra. Do tego adidasy lub buty zimowe za kostkę. Przy nich grupa z bazy „Nadzieja” prezentowała się niczym wojsko na paradzie. Gumowane kombinezony, wojskowe trepy, zadbane automaty z akcesoriami, osprzęt z górnej półki.
Obie grupy przywitały się, po czym ruszyły w stronę posterunku. Od Zbrojowni poszli Piwną. Była to przygnębiająca wędrówka; wszędzie walały się śmieci, kawałki betonu, cegieł i tym podobnego śmiecia. Mijając skrzyżowanie minęli dwa spalone samochody, z nagimi szkieletami na resztkach siedzeń. Skręcili w uliczkę poprzeczną do Piwnej i jednocześnie wzmogli czujność. Wchodzili bowiem na teren zajęty przez drugie najgroźniejsze mutanty w Zonie: snorki. Kiedyś stalkerzy lub wojskowi, dziś pokryte wrzodami i strupami oraz zaschłą posoką i wnętrznościami ofiar, niezwykle zwinne i potrafiące bardzo daleko skakać.
Stakerzy ubezpieczali się wzajemnie, celując po oknach i dachach domów wokół. Reagowali podniesieniem broni na każdy, najmniejszy nawet szelest.
W końcu wyszli na Długą, która przedstawiała sobą widok jeszcze gorszy niż Piwna. Wszędzie walały się trupy, najczęściej obdarte z mięsa do kości, choć niektóre miały resztki ścięgien i tkanki na wysuszonych ciałach.
Doszli do budynku poczty, łatwo rozpoznawalnego, ponieważ ustawiono przed nim barykadę z worków. Za workami czaił się ciemny otwór wejścia. Stalkerzy, gdy oglądali fortyfikację, usłyszeli za sobą wrzask, który zbiegł się z okrzykiem tylnej straży.
W jednej sekundzie rozpętało się piekło. Plunęły ołowiem cztery lufy, rozrywając atakującego snorka na kawałki. Robert Wiarus kątem oka spostrzegł następne stwory, skaczące z dachów.
Do środka!!! - wydarł się i wszyscy ruszyli biegiem ku wejściu, ostrzeliwując się. Wpadli do środka i zamknęli drzwi. Usłyszeli trzy potężne uderzenia, gdy atakujące snorki zderzyły się z przeszkodą.
Stalkerzy błyskawicznie zapalili latarki i zlustrowali otoczenie. Znajdowali się w obszernej sali, która kiedyś zapewne kipiała życiem. Teraz pozostały tylko szkielety żołnierzy i długa lada ciągnąca się wokół sali. Grupa rozdzieliła się na dwie części. Grewczyn z załogą na prawo, ci z „Błyskawicy” na lewo.
Doszli do schodów, po czym ostrożnie weszli na półpiętro. Po stwierdzeniu że nic nie widać, poszli dalej. Weszli do pierwszego pomieszczenia. Trafili w dziesiątkę. To była zbrojownia. Trzy WKM'y kalibru 12,7 mm, NSW leżały pod ścianami razem z amunicją. Na półkach spoczywały dobra wystarczające do uzbrojenia małej armii. Czego tam nie było: karabiny maszynowe, snajperskie, automaty, pistolety, granatniki przeciwpancerne i rewolwerowe. I do wszystkiego mnóstwo amunicji. Stalkerom zaświeciły się oczy na widok takiego bogactwa. Chwila dekoncentracji wystarczyła. Snork runął na plecy Tomaszowi, obalając go na ziemię. Wzniósł łapę do ciosu, ale nie zdążył zadać rany, zapewne śmiertelnej. Grad kul dosłownie rozniósł potwora na strzępy. Krew zabryzgała ściany, podłogę i klatkę schodową za plecami snorka. Tomasz podniósł się, sprawdził czy nic mu nie jest. Oględziny wypadły pomyślnie i stalkerzy przeszli do następnego pomieszczenia. To była szatnia. Na stojakach wisiały kamizelki kuloodporne w całkiem dobrym stanie. Nagle usłyszeli krzyk i wystrzały. Wybiegli i rzucili się na schody. Wpadając do holu Robert rozróżniał już wystrzały z dubeltówek i suche terkotanie automatu. Przyspieszyli. Gdy wypadli zza rogu, ujrzeli scenę jakby wyciętą z horroru. Wszędzie było pełno krwi. Pokrywała podłogę, ściany, a nawet sufit. Pośrodku korytarza stali dwaj stalkerzy z obrzynami wycelowanymi w oba końce przejścia. Trzeci leżał na ziemi, w powiększającej się kałuży krwi. Nawet z dziesięciu metrów było widać, że nie oddycha. Na widok posiłków ten z wycelowanym w nich obrzynem odetchnął z ulgą. Opuścił broń, po czym spojrzał na rozciągnięte na podłodze ciało kolegi. Westchnął, pochylił się i zwymiotował obficie. Wszyscy patrzyli na niego wyczekująco. W końcu wyprostował się, i otworzył usta by coś powiedzieć. Nie zdążył. Ogromny mutant wychynął z ciemności i jednym uderzeniem szponiastej łapy rozdarł człowieka na pół. Wrzask mroził krew. Podrygujące ciało upadło na podłogę, obficie sikając krwią. Kompan zabitego nie zdążył zareagować. Niewidzialna siła pociągnęła go do tyłu, i wciągnęła w mrok korytarza. Pozostali przy życiu stalkerzy zareagowali jak na weteranów Zony przystało. Jednocześnie zagrało pięć luf, orząc kulami ohydne ciało gigantycznego snorka, wciąż siedzącego nad ciałem. Kule podziurawiły mu łeb i korpus, odrzuciły na ścianę. Pociski przebijały na wylot chude ciało i zagłębiały z chrzęstem w mur. Gdy wyczerpała się amunicja, strzelcy zmienili magazynki i celowali w drgające ciało mutanta. Huk serii odbijał się echem od grubych murów budynku. Stalkerom piszczało w uszach.
- Chyba to już koniec – ni to stwierdził, ni to spytał Michał, najmłodszy członek grupy.
- Pewnie tak – odpowiedział Matijas – idziemy po amunicję i uzbrojenie.
Poszli. Po drodze znaleźli ciała dwóch pozostałych towarzyszy. Były poszarpane pazurami. Doszli do zbrojowni. Zabrali WKM'y, amunicję i tyle dodatkowej broni, że ledwo mogli to wszystko unieść. Następnie przebrali się w kamizelki kuloodporne żołnierzy. Były to wytrzymałe kombinezony M5 Beryl, z ładownicami na magazynki i granaty. Bardzo dobry sprzęt dla stalkera w Zonie.
Wyszli przed budynek. Po upewnieniu się, że nic się nie rusza, ruszyli w stronę bazy w budynku dawnego Domu Prasy. Po drodze widzieli tylko stado psów, żerujące na placu przed Teatrem Wybrzeże. Odryglowali drzwi i znaleźli się w swojej bazie, która od czterech lat zastępowała im domy, które zostawili, by przybyć do Zony.
Zapalili światła, podzielili uzbrojenie i wystawili WKM'y w oknach. Teraz już nic nie mogło im zagrozić.
Światło ogniska padało na twarze ludzi siedzących wokół ogniska. Twarze doświadczonych ludzi, którzy niejedno widzieli i niejedno zrobili. Twarze weteranów, którzy siedzieli w tym zapomnianym przez wszelkie siły wyższe miejscu, by uciec od życia, tam po drugiej stronie kamiennego muru.
- Wypijmy za śmierć naszych kompanów poległych w boju – powiedział Matijas.
Wszyscy przytaknęli. Stuknęli się flaszkami i wypili.