Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez ACH w 25 Wrz 2014, 19:06

Witam Cię, Szanowna Czytelniczko lub Szanowny Czytelniku w świecie nie do końca udanej apokalipsy! No bo gdyby ta apokalipsa miała być całkiem udana, to nie byłoby już o czym pisać, prawda? Cóż, nad Wisłą większe rzeczy się nie udawały… Chociaż ostatecznie w skali apokaliptycznej skuteczności uplasowała się jednak dość wysoko — cały kraj udało się jej zredukować do dwudziestu paru kilometrów warszawskiego metra…

Tom Pierwszy jest już dostępny. Zapraszam na <ciach>

Uwagi moderatora:

Za reklamę się płaci, zgłosić się do admina - ati
ACH
Kot

Posty: 6
Dołączenie: 25 Wrz 2014, 19:00
Ostatnio był: 30 Paź 2014, 22:04
Kozaki: 1

Reklamy Google

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez User 100 w 25 Wrz 2014, 19:41

Ciężko mi cokolwiek powiedzieć po jednej stronie przeczytanej na twoim blogu (pobrać większego fragmentu nie mogę, bo nie wiedzieć czemu żądają numeru mojej karty kredytowej za coś, co jest za darmo, wrzuć ten fragment, gdzie indziej, kolego).

Na twoim miejscu postarałbym się o patronat (najlepiej kilka), bo jednym postem na forum niewiele zwojujesz (przydałoby się pomęczyć większość polskich forów o tematyce fantastycznej, a także tych stricte młodzieżowych). Oprócz tego załóż fanpage na Twarzoksiędze oraz dodaj książkę na portale czytelnicze typu lubimyczytac.

Ogólnie ciężko w nieczytającej Polsce wypromować książkę papierową, nie mówiąc już o e-booku. Nie wiem jak u ciebie z redakcją i korektą, ale w przypadku pozycji istniejących tylko elektronicznie nie jest z tym najlepiej. Możesz nam przybliżyć przebieg swoich prac wydawniczych?
User 100
Stalker

Posty: 65
Dołączenie: 17 Sie 2014, 01:14
Ostatnio był: 01 Paź 2014, 11:04
Miejscowość: Skadowsk
Frakcja: Wolność
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: -7

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez ACH w 25 Wrz 2014, 20:24

@User100: dziękuję za uwagi! Fragment możesz już pobrać, zważył mi się plugin do wysyłania plików. Teraz jest zwykły link i PDF z dwoma rozdziałami jest dostępny. O moich wcześniejszych książkach możesz przeczytać w zakładce "O Autorze". Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam serdecznie,
Artur Chmielewski
ACH
Kot

Posty: 6
Dołączenie: 25 Wrz 2014, 19:00
Ostatnio był: 30 Paź 2014, 22:04
Kozaki: 1

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez scigacz1975 w 25 Wrz 2014, 20:31

@ACH - jak zauważyłeś - admini pilnują żeby nie było tu darmochy. Proponuję te dwa rozdziały wstawić tu jako normalne teksty do wolnego przeczytania, natomiast link do Twojej strony dodaj w podpisie. Tak będzie bardziej hmm... - uczciwie? ;)
Awatar użytkownika
scigacz1975
Monolit

Posty: 3243
Dołączenie: 29 Sty 2010, 00:26
Ostatnio był: 12 Wrz 2024, 15:31
Miejscowość: Stalowa Wola
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: --
Kozaki: 926

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez ACH w 25 Wrz 2014, 20:42

Dwa rozdziały Achromatopsji:

ARTUR CHMIELEWSKI
ACHROMATOPSJA

ROZDZIAŁ 1
:

— Ty pierdo*ony szczurożerco! – potężna postać odrywa się od konturu wypalonej ściany i rusza w kierunku kłębka łachmanów konwulsyjnie kopiącego brudny śnieg. Gdyby nie szkło maski przeciwgazowej, odbijające blade, zimne światło szarego nieba, można by pomyśleć, że to jakieś oszalałe zwierzę wije się pod stertą starych szmat. Pod grubą warstwą czerwonej mgły błyskają białka oszalałych z bólu oczu. Krew tryskająca z oderwanej w łokciu ręki pozostawia w monotonnie szarym krajobrazie nieoczekiwany, barwny akcent.
— Seba, zostaw go! – stłumiony wciąż przerażeniem, kobiecy głos brzmi raczej jak nieśmiała prośba, niż rozkaz. Na rozjuszonym osiłku nie robi żadnego wrażenia. Doskakuje do rannego, siada na nim okrakiem i szamocząc się w niekształtnym, skórzanym worze powiązanego parcianymi pasami kombinezonu, zaczyna bezładnie okładać go pięściami. Tamten odruchowo osłania kikutem głowę i strumień ciemnoczerwonej krwi bryzga wprost na plastik maski napastnika. To na chwilę powstrzymuje jego furię – nie przestając wywarkiwać najgorszych przekleństw, usiłuje zetrzeć krew grzbietem rękawicy. W tym momencie potężny kopniak w głowę powala go na ziemię. Mężczyzna w wojskowym kombinezonie przeciwchemicznym nie zwraca na walące się ciało najmniejszej uwagi, spokojny o celność swego ciosu. Mimo niemłodego już wieku porusza się pewnie i sprężyście. Jakby to, co przed chwilą zaszło, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, poprawia pasek przewieszonego przez plecy kałasznikowa ze skróconą lufą – charakterystyczny element ekwipunku stalkerów, i staje nad wijącym się na ziemi rannym. Opiera dłoń na wiszącej u pasa kaburze i jednym palcem odpina skórzaną klapkę. Chwyta kolbę pistoletu, lecz jego ręka zastyga w połowie drogi. Ukradkiem zerka w naszą stronę i po chwili namysłu dyskretnie wsuwa Glocka z powrotem do kabury. Kuca przy leżącym.
— Julia chodź szybko, zanim się nam do końca wykrwawi! — woła.
Obserwuję tę scenę, nie mogąc wciąż jeszcze złapać oddechu. Serce łomocze mi w piersi, jakby chciało zmienić lokum na jakieś bezpieczniejsze, a kiszki skręcają się jak tasiemiec u chorego na nadkwasotę.
— Obesrałbym się, gdybym miał czym! — Wciśnięty w załom muru Alex głośno wypowiada to, co od dłuższej chwili tłucze mi się po głowie. Niewiele widzę, plastik maski kompletnie zaparował. Robię głęboki wdech i ściągam z twarzy śmierdzącą, wytartą gumę. Bezmyślnie przecieram szybkę skrajem postrzępionego swetra.
W tym czasie Julia sprawnie rozcina rękaw rannego, obwiązuje kikut kawałkiem nylonowej linki, na jakiej kiedyś wieszano pranie. By schło na wietrze. W promieniach ciepłego, przyjaznego Słońca. Od dwudziestu lat nikt nie widział takiego prania…
— Franz, przynieś mi apteczkę! — Głos dziewczyny wyrywa mnie z ciepłego bagna bezsensownych wspomnień. Stalker wstaje, przechodzi kilka kroków i podnosi z ziemi uwalaną szarym popiołem torbę ze starannie namalowanym przy pomocy czerwonego markera krzyżem.
— Przeżyje? — pyta podając torbę dziewczynie. Ta nie odpowiada. Ruchami delikatnymi na tyle, na ile pozwala jej gruby, brezentowy kombinezon, połatany w tysiącu miejsc (każda łata jest inna – przychodzi mi zawsze do głowy, kiedy na nią patrzę), wygrzebuje z chaosu zużytych sprzętów jednorazową strzykawkę z krótką, cienką igłą.
— Nguyen, popatrz na mnie! Uspokój się! — mówi wolno i wyraźnie, jak do dziecka. Ściąga mu maskę i stara się przytrzymać głowę szamoczącego się jak ryba wyrzucona na brzeg mężczyzny. Wreszcie jego oszalałe, niewidzące oczy skupiają się na twarzy dziewczyny. — Nguyen, dam ci morfinę, widzisz? Ostatnią. Nic nie będzie cię boleć, będziesz mógł dalej iść, dobrze?
Gramolący się ze swego schronienia w kącie na wpół zawalonej ściany Alex kręci z dezaprobatą głową.
— Nie szkoda tego na to żółte ścierwo?! — rzuca w kierunku sanitariuszki. Franz mierzy go zimnym wzrokiem. Alex odwraca się, udaje że cała historia w ogóle go nie obchodzi.
— Zobaczymy co powiesz, jak sam będziesz ranny i będzie cię naku*wiać… — mamrocze, otrzepując się z popiołu i resztek spalonego tynku. Ignorując Julię i Franza, zajętych Wietnamczykiem, podchodzi do olbrzyma leżącego wciąż na ziemi. Trąca go butem.
— Seba! Pobudka jełopie!
Mężczyzna wielką dłonią rozciera schowane pod gumą maski ucho, rzężąc jak pijany. Z trudem dźwiga się z ziemi.
— Jak mi kiedyś uszkodzisz maskę, to cię zaje*ię! — rzuca ponuro w kierunku Franza.
— Śmiało! – Tamten nie odwraca się nawet w stronę groźby. — Dbaj chociaż o maskę, to coś po tobie zostanie.
Alex spogląda na Sebę, ruchem głowy wskazuje kucającego kilka metrów dalej stalkera.
— Czego? — denerwuje się osiłek. — Zabierz mu giwerę, to go zaraz zaje*ię. A ten żółty gnój i tak sam niedługo zdechnie… — cedzi przez zęby, trąc obolałą czaszkę.
Julia oczyszcza nożem zakrwawiony kikut. Obcina wiszące bezwładnie mięśnie i ścięgna, naciąga na odsłonięte kości stawu łokciowego skórę i — zasypując czerwone, pulsujące mięso resztką szarego proszku ze zużytej papierowej torebki — zawiązuje kolejnym ścinkiem nylonowej linki. Morfina działa błyskawicznie: leżący gapi się teraz na wiszące nad nimi niskie chmury niewidzącym, oszołomionym wzrokiem. Po twarzy błądzi mu dziwny, przypominający trochę uśmiech grymas.
— Kiedy do siebie dojdzie? — Franz przygląda się spokojnym ruchom dziewczyny.
— Dwie, trzy godziny. Dawka nie była duża, on jest bardzo lekki i dlatego tak go wzięło — odpowiada, delikatnie naciągając na twarz mężczyzny maskę. — Starczy inhalacji — dodaje cicho.
— No to za dziesięć minut ruszamy — oznajmia Franz.
— Ruszamy?! A jak sobie, ku*wa wyobrażasz ten pierdo*ony spacerek bez skanera?! — Seba nie próbuje nawet ukrywać nienawiści, trzymając się jednak w bezpiecznej odległości od Franza. — Chcesz, żeby nas napromieniowało? — W jego głosie słychać z trudem powstrzymywaną histerię. — Nie mam zamiaru zamienić się w jakiegoś pierdo*onego mutanta!
— I tak ci skrzydła wyrosną, a im szybciej, tym szybciej będziesz na miejscu — rzuca pogardliwie Franz.
— Na miejscu? Na jakim miejscu?! Może nam wreszcie raczysz ku*wa powiedzieć, dokąd tak naprawdę idziemy?
— Do nieba… — Franz uśmiecha się pod nosem, a mi na widok tego uśmiechu robi się zimno. — Tam ze skrzydłami będzie ci do twarzy. I Alex cię wreszcie pokocha, zostaniesz aniołem z jego snów.
— pier*ol się! — warczy Alex. — Lepiej spieprzajmy stąd jak najszybciej, za dziesięć minut ten bydlak wróci tu w liczniejszym towarzystwie dokończyć obiad!
— Wreszcie ktoś mówi do rzeczy — zaczynam pojednawczo. Dopiero teraz, dobre kilka minut po ataku potwora, rytm serca powoli wraca do normy, mogę już mówić bez niekontrolowanego koncertu na wszystkie zęby.
— Fakty są takie, że nie mamy skanera i mamy rannego. — Staram się sprowadzić rozmowę na neutralny teren obiektywnej rzeczywistości.
— Bo się ścierwu zachciało prognozy pogody… — przerywa mi natychmiast Seba.
— I oddał skaner robalowi — syczy Alex.
— Razem z ręką oddał, odczepcie się od niego! — Julia pakuje apteczkę.
— Chcę… do… domu… — Cicha skarga Nguyena, stłumiona gumą maski, brzmi jak szloch dziecka.
Czuję, że zaczyna mnie ogarniać rezygnacja. Mam już dość: od dwudziestu lat życie jest nieustanną licytacją koszmaru, w której los niestrudzenie podbija stawkę. Jednak tam, w ciemnych tunelach warszawskiego metra, udaje nam się chociaż utrzymać pozory normalności. Krucha równowaga sił zapewnia złudzenie spokoju. I choć wiem, że to jest już koniec naszego świata, to rozłożony na raty jest oswojony i znajomy. Do zaakceptowania. Jeżeli tylko przestrzegasz reguł (nieskończonej ilości stale zmieniających się reguł — podpowiada mi moje bardziej cyniczne ja), utoniesz w końcu w monotonii codzienności, stracisz rachubę czasu i może zdążysz zestarzeć się niepostrzeżenie tuż przed czterdziestką. Bo dłużej raczej i tak nie pożyjesz… Ale tutaj, na powierzchni… Na przestrzeni ostatnich dwóch dni to wielkie kłamstwo naszego życia: że da się przetrwać tam, gdzie nie miało już być niczego, objawiło się pełnią brutalnej szczerości. Odkąd opuściliśmy ostatni ludzki posterunek na Pradze i wyszliśmy na powierzchnię, prysło złudzenie bezpieczeństwa i stabilizacji. Prysł mit względnej nieszkodliwości otaczającego nas świata, który pracowicie wmawialiśmy sobie w ciemnym tunelu metra. Od tamtej pory tempo licytacji na aukcji okropieństw sięgnęło nieskończoności, a jakby mało było nam grozy świata zewnętrznego, obudziły się demony drzemiące w każdym z nas. Już ledwo pamiętam, jak się to wszystko zaczęło — jakby to było nie dwa dni, a dwie dekady temu…


ROZDZIAŁ 2
:

Jak się to wszystko zaczęło… W dzisiejszych czasach to bardzo niepopularne pytanie. Jeżeli trafisz na nerwowego rozmówcę, możesz nawet za takie wspominki dostać nieźle w kość. W najlepszym przypadku czeka cię towarzyski ostracyzm — historia nie jest dzisiaj w cenie. „A kogo to, ku*wa, obchodzi” — to najczęstsza reakcja na dociekania domorosłych historyków. Jakby pamięć tamtego dnia była zbyt trudna do zniesienia. Wciąż, dwadzieścia lat później. To niby jasne — niewyobrażalny ogrom cierpień, coś, czego sens oddają chyba tylko dwa słowa: koniec świata. Tego dobrego, przyjaznego, możliwego do kontrolowania. Ale czy to jedyny powód zbiorowej amnezji? A może za milczeniem kryje się coś jeszcze? Zbiorowe poczucie winy? Bo przecież to nie był żaden wypadek, pomyłka, splot nieszczęśliwych okoliczności. Żaden z dysponentów czarnej walizeczki z atomowymi kodami nie oparł się o ten czerwony przycisk przypadkiem. Wszystko nie zaczęło się i nie skończyło w jeden dzień. Atmosfera wrogości, napięcia i strachu dojrzewała miesiącami. Pracowało nad nią mnóstwo ludzi: polityków, wojskowych, duchownych. Pracowali też zwykli ludzie — polityczne zaplecze skrajnych ruchów, które wstąpiwszy do mainstreamu, nie ucywilizowały się wcale, jak wielu miało nadzieję, ale wręcz zaostrzyły swoją retorykę. Wszyscy nagle zapragnęli wielkich czynów, ostatecznych rozwiązań, wyrównania rachunku krzywd i ustalenia historycznych racji. Najmniejsza, dawno zapomniana uraza urastała nagle do rozmiarów narodowej tragedii. Po każdej ze stron.
Ileż razy ludzkość przerabiała już ten sam schemat… Wtedy jednak — na szczęście dla naszych antenatów — technika nie potrafiła jeszcze tego, do czego dojrzała za naszych czasów.
Ale kogo to, ku*wa, obchodzi? I tak nie wiemy, i już nigdy nie będziemy wiedzieć, kto pierwszy nacisnął ten cholerny guzik. Kto rozpoczął czterdzieści pięć minut najbardziej niezwykłego w historii ludzkości spektaklu „światło i dźwięk”. Spektaklu, którego okrutnego piękna widzowie nie zdążyli już nikomu opowiedzieć. Nagle, choć nieuczciwością byłoby mówić, że bez ostrzeżenia, ludzkość została zredukowana do garstki szczęśliwców, którzy w tym feralnym momencie mieli co najmniej kilka metrów betonu nad głową. Polska, której infrastruktura niezmiernie rzadko schodziła pod powierzchnię ziemi, w ciągu tych kilkudziesięciu minut po raz kolejny w swojej historii zniknęła z mapy świata. Jednak tym razem już chyba na dobre. W niecałą godzinę została zredukowana do dwudziestu kilku kilometrów warszawskiego metra. Naszym szczęściem w nieszczęściu był moment zagłady — naznaczony przez los na godzinę popołudniowego szczytu komunikacyjnego. Gdyby bomby spadły kilka godzin wcześniej, albo kilka godzin później, metro byłoby prawie puste.
Z pewnością nie byliśmy jedynymi, którzy przetrwali. Może ocaleli też jacyś górnicy, którzy akurat byli na dole, może ktoś na najniższych kondygnacjach parkingów w biurowcach czy centrach handlowych. Ale z tego, co opowiadali nieliczni śmiałkowie, którzy w kilka tygodni po Armagedonie, bo tak teraz najczęściej nazywamy ten dzień, odważyli się wyjść na powierzchnię, ich szanse przetrwania były praktycznie zerowe. Tymczasowe schronienia szybko zamieniły się w grobowce, których betonowe ściany stały się niemymi — na szczęście — świadkami ich na chwilę odroczonej śmierci.
Najbardziej niesamowita była jednak scenografia tego spektaklu grozy. Ostateczną wojnę wyobrażano sobie zawsze jako pochłaniające wszystko morze ognia, pokrywające świat pofalowaną taflą ruin. Tymczasem miasta zostały prawie nietknięte, pierwsza zima wyrządziła więcej szkód, niż bombardowanie. Bomby wybuchały wysoko nad powierzchnią ziemi — to „ekonomia nowoczesnej wojny”. Karmiły nas tym wtedy oszalałe z nienawiści rządy, naiwnie wierząc, że druga strona nie przygotowała co najmniej równie morderczych niespodzianek. Wybuchy w troposferze, minimalna fala uderzeniowa, maksymalne pole rozpraszania materiału „aktywnego” — eufemizm, nad którego prawdziwym sensem mało kto się wtedy zastanawiał. Aktywnością materiał ten musiał chyba zaskoczyć nawet swoich konstruktorów — jeżeli przeżyli. Nie wiemy nawet, jak nazywać te bomby — wszystko toczyło się tak szybko i ogarnięte było tak paranoicznym systemem kontroli informacji, że nie zdążyliśmy nawet poznać nazwy narzędzia, które nas zabiło. Niezależnie jednak od zabawnych imion czy technicznych oznaczeń starannie wymalowanych białą farbą na stalowych korpusach, bomby okazały się nad podziw skuteczne. Efekty były natychmiastowe: materia organiczna rozkładała się jak żaba polana stężonym kwasem solnym. W ciągu kilku godzin ludzie i zwierzęta ginęli w potwornych męczarniach, zmieniając się w błotnistą, cuchnącą breję. Roślinność czerniała i rozsypywała się w pył, jakby strawiona od środka niewidzialnym płomieniem. Nawet papier, tkaniny i drewno przybrały szybko formę toksycznej, gąbczastej masy. A wszystko to w surrealistycznej scenerii nienaruszonych prawie budynków, z których progów jeszcze przez kilka lat sączyły się strumyki brunatnej mazi. Wprawdzie z czasem proces rozpadu przyhamował, lecz zniszczenia były już nieodwracalne. Do tego dołączyły „klasyczne” następstwa eksplozji jądrowych: promieniowanie przenikliwe i skażenie promieniotwórcze zbierające śmiertelne żniwo wśród tych, którym udało się uchronić przed skutkami bomb organicznych.
Jednak najgorsze miało dopiero nadejść: rozpoczęła się zima nuklearna. Niektórzy straszyli nią już wcześniej, ale patrzono na nich jak na opętanych szaleńców, fałszywych proroków apokalipsy, których hałaśliwa zgraja od zawsze towarzyszyła społeczeństwom w momentach zwrotnych historii. Cóż, na początku każdy wzruszał tylko ramionami. Zima cały rok? Heloł! Przeżyliśmy Armagedon, nic nam już nie zaszkodzi! W ciągu kilku miesięcy niebo zasnuło się grubą warstwą chmur sypiących nieustannie szarym, przypominającym popiół śniegiem. Temperatura spadła do kilkunastu stopni poniżej zera. Od czasu do czasu, w krótkich okresach, których nadejścia nikt nie był w stanie przewidzieć, ocieplało się trochę i padał deszcz. Biada jednak temu, kto zapragnąłby zmyć w jego strugach pokrywającą twarz warstwę lepkiego popiołu! Krople deszczu wypalały skórę do kości, rany powstałe w takiej kąpieli nie chciały się goić i bardzo często kończyły się tajemniczymi, niezmiennie śmiertelnymi infekcjami.
Mróz był zabójczy. Drewno praktycznie zniknęło, a to, co zostało, nie nadawało się do palenia — cuchnący dym nie pozostawiał wątpliwości co do wysokich kwalifikacji projektujących ładunki chemików. Paliliśmy wszystko, co tylko miało w sobie jakiś ślad węgla. Na szczęście najstarsza część metra budowana była jeszcze w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku — czasach dogorywającego socjalizmu. Mnóstwo tam było prowizorki — zapomnianych, kładzionych chaotycznie, bez żadnego planu i kontroli drewnianych szalunków w bocznych tunelach serwisowych i ciągach technicznych. Niestety, zasoby opału nie odnawiały się — bardzo szybko trzeba było wprowadzić jego ścisłą reglamentację. W dwunastym roku, na krótko sytuację podratował odkryty przypadkiem skład koksu niedaleko stacji Młociny — w bezpośredniej bliskości rdzewiejącej od lat huty stali. I kiedy wydawało się już, że na skutek zmniejszającego się promieniowania będziemy mogli rozpocząć eksplorację coraz dalszych rejonów miasta, zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Najpierw ze swoich wypraw przestali wracać samotni eksploratorzy, poszukujący na tym przerażającym cmentarzysku, jakim stała się Warszawa, opału, jedzenia, czy jakichkolwiek wartościowych przedmiotów. Potem zaczęły znikać całe ekspedycje. Albo wracały, napotkawszy obszary silnego skażenia tam, gdzie wcześniej już go prawie nie było. Albo z kilku śmiałków, którzy wyruszali na powierzchnię wracał jeden, który już więcej nie zasługiwał na to dumne określenie. Śliniąc się bełkotał niezrozumiałe słowa, robiąc pod siebie gdy tylko ktoś głośniej chrząknął za jego plecami. Po kilku dniach popadał w katatoniczny stupor i — przechodząc krótką fazę gwałtownych drgawek — umierał. Wypraw tymczasowo zaprzestano, lecz głód szybko wygonił ludzi z powrotem na powierzchnię. Tylko ekspedycje stały się lepiej zorganizowane: wprowadzono ochronę, trasy były krótkie i starannie zaplanowane. Jednak to, że kilku wyprawom udało się wrócić do bezpiecznego tunelu, właściwie tylko pogorszyło sprawę. Obraz wyłaniający się z relacji uczestników okazał się straszliwszy, niż pełna najczarniejszych domysłów niewiedza.
Nie byliśmy już sami.

Ciąg dalszy na http://achromatopsja.com


Gorąco zapraszam!

Za ten post ACH otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive scigacz1975.
ACH
Kot

Posty: 6
Dołączenie: 25 Wrz 2014, 19:00
Ostatnio był: 30 Paź 2014, 22:04
Kozaki: 1

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez User 100 w 25 Wrz 2014, 20:44

A tak z ciekawości, to czy naprawdę admini biorą $ za reklamy użytkowników na forum (nie liczę reklam "firmowych" na portalu, bo to jasne), czy tylko się tak droczą? A jeśli, to ile zwykle biorą za reklamę? To tylko moja ciekawość.
User 100
Stalker

Posty: 65
Dołączenie: 17 Sie 2014, 01:14
Ostatnio był: 01 Paź 2014, 11:04
Miejscowość: Skadowsk
Frakcja: Wolność
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: -7

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez Tyrion w 25 Wrz 2014, 21:28

Czyta się toto całkiem przyzwoicie, ale zlituj się nad czytelnikiem i tytuł zmień...
Achromatopsja... Boże kochany, toż to trudno wymówić, o zapamiętaniu nawet nie wspomnę... :omatko:
Przekombinowałeś ;)

Tyrion
Wygnany z Zony

Posty: 28
Dołączenie: 15 Wrz 2014, 06:55
Ostatnio był: 14 Paź 2014, 18:01
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Martha
Kozaki: -3

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez ACH w 26 Wrz 2014, 08:40

Muszę się z Tobą zgodzić, bo sam uczyłem się tego słowa kilka dni, zanim przestałem się mylić, ale cóż — jest to słowo które ABSOLUTNIE NAJLEPIEJ oddaje to, co chciałem przekazać. Ergo na tytuł jest niestety idealne ;)
Zapraszam do lektury i piszcie, co sądzicie. Poza zamieszczonymi powyżej dwoma rozdziałami na stronie jest znacznie więcej...
Artur
ACH
Kot

Posty: 6
Dołączenie: 25 Wrz 2014, 19:00
Ostatnio był: 30 Paź 2014, 22:04
Kozaki: 1

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez Gizbarus w 26 Wrz 2014, 10:04

Powiem tak - podchodziłem do tekstu nastawiony negatywnie. Czemu? Bo na widok osoby rejestrującej się tylko po to, żeby reklamować własną stronę mam ochotę walnąć światowej klasy facepalm :facepalm:

A co samego opowiadania - żałosne :caleb:

...żartowałem :suchar:

Ogólnie czyta się przyjemnie i widać, że jest już poprawiane i dopracowane. Wprawdzie w jednym momencie zrobiłeś totalną durnotę i myśl narratora podałeś w nawiasie, ale bardzo dużo osób popełnia ten błąd. Jedno tylko mam do zarzucenia - opis początkowego zamieszania sugerował, że to Wietnamczyk zakopał lejącemu go Sebie, który potem nagle morfował się w wojskowego z Glockiem. Ot, na tyle chaotycznie, że można się pomylić, jeśli ktoś się nie wczyta. Opisy są w porządku, nie za długie, nie za krótkie. Relacje między bohaterami wydają się płytkie i nijakie - nie wiem, nie brałem nigdy udziału w apokalipsie i zimie atomowej ( :caleb: ), jednak dialogi polegające na rzucaniu li tylko ku*wami nie wyglądają na ciekawe. Chociaż inna rzecz, że biorąc pod uwagę odporność psychiczną naszego degenerującego się społeczeństwa, tak by pewnie to wyglądało.

Tak czy siak, czyta się przyjemnie, solidny kawał roboty. Przynajmniej na te dwie części, które miałem możliwość przeczytać.
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 27 Sie 2024, 20:51
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez KoweK w 26 Wrz 2014, 10:29

User 100 napisał(a):A tak z ciekawości, to czy naprawdę admini biorą $ za reklamy użytkowników na forum (nie liczę reklam "firmowych" na portalu, bo to jasne), czy tylko się tak droczą? A jeśli, to ile zwykle biorą za reklamę? To tylko moja ciekawość.

To taki mem forumowy. Za reklamę na forum się nie płaci przy zakładaniu postów. Jeśli chodzi bannery reklamowe to cena jest ustalana indywidualnie - zapłatę nie zawsze musimy otrzymywać w PLN-ach. :P
"kowunio jest stalkerem ubranym w sweter ochronny "wschód słońca" szukającym artefaktów w zonie szczecińskiej
legenda głosi, że zdołał ominąć korki i dostać się do centrum - żyły złota"

Wheeljack
Awatar użytkownika
KoweK
Główny Administrator

Posty: 5670
Dołączenie: 10 Cze 2005, 14:49
Ostatnio był: 30 Paź 2024, 17:18
Frakcja: Bandyci
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 1475

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez ACH w 26 Wrz 2014, 10:49

@Gizbarus: dzięki za ciepłe słowa ;) i konstruktywną krytykę.
Te dwa rozdziały, które udostępniam na forum i na stronie to początek. Projekt Achromatopsji jest rozpisany na dwa tomy. Pierwszy to "Pasterz" — jest już gotowy (na stronie), drugi to "Owczarnia", która właśnie powstaje. Jestem cholernie zajętym człowiekiem, więc żeby wywalczyć czas na pisanie "Achromatopsji", muszę mieć jakąś motywację. A najlepszą motywacją są recenzje i słowa poparcia ze strony czytelników.
Jednak "Achromatopsja" nie jest do końca niekomercyjnym projektem. Żyję z pisania (choć na co dzień piszę zupełnie inne rzeczy ;)), więc nie dziw się proszę, że reklamuję swoją książkę jak tylko mogę. Wydałem już 2 książki (takie normalne, na papierze), więc doskonale wiem, ile zarabia się w PL na tego rodzaju działalności. Mimo tego zdecydowałem się udostępnić "Achromatopsję" za symboliczną cenę. Bo choć piszę ją głównie dla przyjemności i z potrzeby odreagowania codzienności, to pieniądze są drugą, zaraz po Czytelnikach, bardzo silną motywacją...
Pozdrawiam serdecznie,
Artur
ACH
Kot

Posty: 6
Dołączenie: 25 Wrz 2014, 19:00
Ostatnio był: 30 Paź 2014, 22:04
Kozaki: 1

Re: Achromatopsja — historia nie do końca udanej apokalipsy

Postprzez Tyrion w 26 Wrz 2014, 12:35

Artur, lojalnie ostrzegam, że tym tytułem odstraszysz 3/4 potencjalnych czytelników.

"ABSOLUTNIE NAJLEPIEJ oddaje to, co chciałem przekazać" - tu mnie rozbawiłeś ;) Naprawdę nie potrafisz nadać powieści tytułu, nie będącego terminem medycznym i to kompletnie obcym dla 99% czytelników?! Powiem wprost - tytuł jest żenująco pretensjonalny.
Nie lepiej było machnąć coś w stylu "Świat bez barw" czy "Piekło szarości" albo coś w ten deseń?

A te "papierowe książki" dot. fotografii nie były beletrystyką, prawda?

Tyrion
Wygnany z Zony

Posty: 28
Dołączenie: 15 Wrz 2014, 06:55
Ostatnio był: 14 Paź 2014, 18:01
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Martha
Kozaki: -3

Następna

Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 7 gości