Jak się to wszystko zaczęło… W dzisiejszych czasach to bardzo niepopularne pytanie. Jeżeli trafisz na nerwowego rozmówcę, możesz nawet za takie wspominki dostać nieźle w kość. W najlepszym przypadku czeka cię towarzyski ostracyzm — historia nie jest dzisiaj w cenie. „A kogo to, ku*wa, obchodzi” — to najczęstsza reakcja na dociekania domorosłych historyków. Jakby pamięć tamtego dnia była zbyt trudna do zniesienia. Wciąż, dwadzieścia lat później. To niby jasne — niewyobrażalny ogrom cierpień, coś, czego sens oddają chyba tylko dwa słowa: koniec świata. Tego dobrego, przyjaznego, możliwego do kontrolowania. Ale czy to jedyny powód zbiorowej amnezji? A może za milczeniem kryje się coś jeszcze? Zbiorowe poczucie winy? Bo przecież to nie był żaden wypadek, pomyłka, splot nieszczęśliwych okoliczności. Żaden z dysponentów czarnej walizeczki z atomowymi kodami nie oparł się o ten czerwony przycisk przypadkiem. Wszystko nie zaczęło się i nie skończyło w jeden dzień. Atmosfera wrogości, napięcia i strachu dojrzewała miesiącami. Pracowało nad nią mnóstwo ludzi: polityków, wojskowych, duchownych. Pracowali też zwykli ludzie — polityczne zaplecze skrajnych ruchów, które wstąpiwszy do mainstreamu, nie ucywilizowały się wcale, jak wielu miało nadzieję, ale wręcz zaostrzyły swoją retorykę. Wszyscy nagle zapragnęli wielkich czynów, ostatecznych rozwiązań, wyrównania rachunku krzywd i ustalenia historycznych racji. Najmniejsza, dawno zapomniana uraza urastała nagle do rozmiarów narodowej tragedii. Po każdej ze stron.
Ileż razy ludzkość przerabiała już ten sam schemat… Wtedy jednak — na szczęście dla naszych antenatów — technika nie potrafiła jeszcze tego, do czego dojrzała za naszych czasów.
Ale kogo to, ku*wa, obchodzi? I tak nie wiemy, i już nigdy nie będziemy wiedzieć, kto pierwszy nacisnął ten cholerny guzik. Kto rozpoczął czterdzieści pięć minut najbardziej niezwykłego w historii ludzkości spektaklu „światło i dźwięk”. Spektaklu, którego okrutnego piękna widzowie nie zdążyli już nikomu opowiedzieć. Nagle, choć nieuczciwością byłoby mówić, że bez ostrzeżenia, ludzkość została zredukowana do garstki szczęśliwców, którzy w tym feralnym momencie mieli co najmniej kilka metrów betonu nad głową. Polska, której infrastruktura niezmiernie rzadko schodziła pod powierzchnię ziemi, w ciągu tych kilkudziesięciu minut po raz kolejny w swojej historii zniknęła z mapy świata. Jednak tym razem już chyba na dobre. W niecałą godzinę została zredukowana do dwudziestu kilku kilometrów warszawskiego metra. Naszym szczęściem w nieszczęściu był moment zagłady — naznaczony przez los na godzinę popołudniowego szczytu komunikacyjnego. Gdyby bomby spadły kilka godzin wcześniej, albo kilka godzin później, metro byłoby prawie puste.
Z pewnością nie byliśmy jedynymi, którzy przetrwali. Może ocaleli też jacyś górnicy, którzy akurat byli na dole, może ktoś na najniższych kondygnacjach parkingów w biurowcach czy centrach handlowych. Ale z tego, co opowiadali nieliczni śmiałkowie, którzy w kilka tygodni po Armagedonie, bo tak teraz najczęściej nazywamy ten dzień, odważyli się wyjść na powierzchnię, ich szanse przetrwania były praktycznie zerowe. Tymczasowe schronienia szybko zamieniły się w grobowce, których betonowe ściany stały się niemymi — na szczęście — świadkami ich na chwilę odroczonej śmierci.
Najbardziej niesamowita była jednak scenografia tego spektaklu grozy. Ostateczną wojnę wyobrażano sobie zawsze jako pochłaniające wszystko morze ognia, pokrywające świat pofalowaną taflą ruin. Tymczasem miasta zostały prawie nietknięte, pierwsza zima wyrządziła więcej szkód, niż bombardowanie. Bomby wybuchały wysoko nad powierzchnią ziemi — to „ekonomia nowoczesnej wojny”. Karmiły nas tym wtedy oszalałe z nienawiści rządy, naiwnie wierząc, że druga strona nie przygotowała co najmniej równie morderczych niespodzianek. Wybuchy w troposferze, minimalna fala uderzeniowa, maksymalne pole rozpraszania materiału „aktywnego” — eufemizm, nad którego prawdziwym sensem mało kto się wtedy zastanawiał. Aktywnością materiał ten musiał chyba zaskoczyć nawet swoich konstruktorów — jeżeli przeżyli. Nie wiemy nawet, jak nazywać te bomby — wszystko toczyło się tak szybko i ogarnięte było tak paranoicznym systemem kontroli informacji, że nie zdążyliśmy nawet poznać nazwy narzędzia, które nas zabiło. Niezależnie jednak od zabawnych imion czy technicznych oznaczeń starannie wymalowanych białą farbą na stalowych korpusach, bomby okazały się nad podziw skuteczne. Efekty były natychmiastowe: materia organiczna rozkładała się jak żaba polana stężonym kwasem solnym. W ciągu kilku godzin ludzie i zwierzęta ginęli w potwornych męczarniach, zmieniając się w błotnistą, cuchnącą breję. Roślinność czerniała i rozsypywała się w pył, jakby strawiona od środka niewidzialnym płomieniem. Nawet papier, tkaniny i drewno przybrały szybko formę toksycznej, gąbczastej masy. A wszystko to w surrealistycznej scenerii nienaruszonych prawie budynków, z których progów jeszcze przez kilka lat sączyły się strumyki brunatnej mazi. Wprawdzie z czasem proces rozpadu przyhamował, lecz zniszczenia były już nieodwracalne. Do tego dołączyły „klasyczne” następstwa eksplozji jądrowych: promieniowanie przenikliwe i skażenie promieniotwórcze zbierające śmiertelne żniwo wśród tych, którym udało się uchronić przed skutkami bomb organicznych.
Jednak najgorsze miało dopiero nadejść: rozpoczęła się zima nuklearna. Niektórzy straszyli nią już wcześniej, ale patrzono na nich jak na opętanych szaleńców, fałszywych proroków apokalipsy, których hałaśliwa zgraja od zawsze towarzyszyła społeczeństwom w momentach zwrotnych historii. Cóż, na początku każdy wzruszał tylko ramionami. Zima cały rok? Heloł! Przeżyliśmy Armagedon, nic nam już nie zaszkodzi! W ciągu kilku miesięcy niebo zasnuło się grubą warstwą chmur sypiących nieustannie szarym, przypominającym popiół śniegiem. Temperatura spadła do kilkunastu stopni poniżej zera. Od czasu do czasu, w krótkich okresach, których nadejścia nikt nie był w stanie przewidzieć, ocieplało się trochę i padał deszcz. Biada jednak temu, kto zapragnąłby zmyć w jego strugach pokrywającą twarz warstwę lepkiego popiołu! Krople deszczu wypalały skórę do kości, rany powstałe w takiej kąpieli nie chciały się goić i bardzo często kończyły się tajemniczymi, niezmiennie śmiertelnymi infekcjami.
Mróz był zabójczy. Drewno praktycznie zniknęło, a to, co zostało, nie nadawało się do palenia — cuchnący dym nie pozostawiał wątpliwości co do wysokich kwalifikacji projektujących ładunki chemików. Paliliśmy wszystko, co tylko miało w sobie jakiś ślad węgla. Na szczęście najstarsza część metra budowana była jeszcze w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku — czasach dogorywającego socjalizmu. Mnóstwo tam było prowizorki — zapomnianych, kładzionych chaotycznie, bez żadnego planu i kontroli drewnianych szalunków w bocznych tunelach serwisowych i ciągach technicznych. Niestety, zasoby opału nie odnawiały się — bardzo szybko trzeba było wprowadzić jego ścisłą reglamentację. W dwunastym roku, na krótko sytuację podratował odkryty przypadkiem skład koksu niedaleko stacji Młociny — w bezpośredniej bliskości rdzewiejącej od lat huty stali. I kiedy wydawało się już, że na skutek zmniejszającego się promieniowania będziemy mogli rozpocząć eksplorację coraz dalszych rejonów miasta, zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Najpierw ze swoich wypraw przestali wracać samotni eksploratorzy, poszukujący na tym przerażającym cmentarzysku, jakim stała się Warszawa, opału, jedzenia, czy jakichkolwiek wartościowych przedmiotów. Potem zaczęły znikać całe ekspedycje. Albo wracały, napotkawszy obszary silnego skażenia tam, gdzie wcześniej już go prawie nie było. Albo z kilku śmiałków, którzy wyruszali na powierzchnię wracał jeden, który już więcej nie zasługiwał na to dumne określenie. Śliniąc się bełkotał niezrozumiałe słowa, robiąc pod siebie gdy tylko ktoś głośniej chrząknął za jego plecami. Po kilku dniach popadał w katatoniczny stupor i — przechodząc krótką fazę gwałtownych drgawek — umierał. Wypraw tymczasowo zaprzestano, lecz głód szybko wygonił ludzi z powrotem na powierzchnię. Tylko ekspedycje stały się lepiej zorganizowane: wprowadzono ochronę, trasy były krótkie i starannie zaplanowane. Jednak to, że kilku wyprawom udało się wrócić do bezpiecznego tunelu, właściwie tylko pogorszyło sprawę. Obraz wyłaniający się z relacji uczestników okazał się straszliwszy, niż pełna najczarniejszych domysłów niewiedza.
Nie byliśmy już sami.
Ciąg dalszy na
http://achromatopsja.com