Książka dobra, czuć w niej ducha Zony jaką znamy jeszcze z Cienia Czarnobyla (bo tylko w tę grę Autor grał). Podobało mi się to ucywilizowanie Strefy: bezpieczna baza wypadowa poza wojskowym kordonem, handlarz dbający o "swoich" stalkerów, cała ta otoczka "szarej strefy" w której żyje Ślepy i inni, tu dziennikarz, tam asystent... "Panie władzo, my tutej legalnie!"
Sam Ślepy to też bardzo ciekawa postać, gość z którym chętnie by się siadło i wypiło piwo czy pięć. Żarty o stalkerze Pietrowie znakomicie kontrapunktują wszystkie wydarzenia, są - jak już pisałem w rozmowie z Voldim - zacne. Dowcip, który nie ma prawa rozśmieszyć gdy go wyjąć z kontekstu,
taki, jednak zawsze bezpośrednio odnoszący się do akcji i komentujący ją w żartobliwy sposób nadaje książce i głównemu bohaterowi kolorytu. A już historyjka o stalkerze Pietrowie, któremu się wagonik na głowę przewrócił - mistrzostwo świata!
Co na minus: postać Dietricha. Doktorek sam w sobie mi nie przeszkadza, ale kierujące nim pobudki już owszem. Van der Meer przybył do Zony w konkretnym celu, ma przeprowadzać badania na mutantach. Tylko na początku sprawia wrażenie jakby mu w ogóle na tych badaniach zależało, bo szybciutko zamienia się w armatnie mięcho i balast który włóczy się na Ślepym gdy ten załatwia swoje sprawy. Jasne, pamiętam że dla doktorka najważniejsze było zapewnienie rodzinie godziwego bytu, najlepiej poprzez własną śmierć i wypłatę krewnym ubezpieczenia. Tym niemniej wygląda to jakoś niepoważnie - Dietrich zupełnie olewa swoją misję i biega wszędzie za stalkerem który jest, jakby nie patrzeć, jego podwładnym. Co go interesowały skradzione z Gwiazdy fanty? Czemu zgodził się na uczestnictwo w polowaniu na Pustowara? Jakoś mi się to nie widzi.
Miasto burerów, o którym już pisano wyżej, mnie akurat się nie podobało. Za bardzo zalatuje mi od tego ciężką fantastyką, za bardzo odbiega od uniwersum z gier. Dwa, trzy mutanty obdarzone inteligencją, tworzące siedlisko i broniące go - to potrafię zaakceptować. Przykładem niech będą burery z OŚ, do tamtych nic nie mam. Natomiast burerza społeczność tak wysoko rozwinięta jak w ŚP, no bez przesady... Skąd się ich tyle nabrało? Rozmnażają się jak króliki, ciąża trwa miesiąc a dojrzewanie trzy? Neeh... Ale cóż, to się nazywa
licentia poetica.
Co do wędrówki tunelami, ta również nie zrobiła na mnie szczególnie pozytywnego wrażenia. Ot, bohaterowie idą... Idą... Idą... Istna powieść drogi. Jakieś tam zwątpienie i rozpacz się pojawiają, ale zaznaczone znikomo. To już - ponownie się odwołam - w Ołowianym zostało to o wiele lepiej opisane. Meesh - o przepraszam
- Miś to straszny złodupiec, postać o jądrach z metalu która do rozcinania siatki nie potrzebuje nożyc bo ma własne zęby. Mimo to, jego strach na myśl o uwięzieniu w bunkrze a potem radość gdy odnajduje wyjście są dużo bardziej ludzkie niż reakcje bohaterów ŚP.
Na koniec, co się tyczy tłumaczenia. Wypowiedzi Kostika, czyli transliterowany ukraiński, mi się podobały. Muszę jednak zauważyć, że w niektórych momentach pełniły rolę potykaczy, bo w środku pędzącej akcji, między wybuchami a seriami z automatu musiałem się wczytywać w to co Kostik ma do powiedzenia. Mimo to, jak dla mnie, przydawały one tylko książce wschodniego klimatu i to samo tyczy się rusycyzmów w OŚu. Z drugiej jednak strony, jestem osobą która ma szczęście język rosyjski znać na poziomie - powiedzmy - komunikatywnym. Dla czytelnika który w języku Puszkina potrafi powiedzieć tylko "spasiba", "pierestrojka" i "Gorbaczow", te pisane italikiem wstawki będą prawdziwą mordęgą. Aha - zdaję sobie sprawę że w oryginalnej, rosyjskiej wersji analogicznie użyto ukraińskiego.
Inna sprawa to te nieszczęsne nazwy mutantów. Mój szacowny przedmówca zdecydował się na kompletne odejście od oficjalnego tłumaczenia zrobionego przez wydawców gier komputerowych - i moim zdaniem trochę przekombinował. Przykładem niech będzie niesławny "chłeptokrwij". Określenie niewątpliwie pomysłowe, ale, na Boga!, wyobrażacie sobie stalkera który robi w majty i wrzeszczy do kumpli: "O ku*wa, chłopaki, uważajcie, chłeptokrwij!"? Nie wygodniej byłoby krzyknąć: "
Pacany, pijawa!" i cisnąć w długą? W ŚP szczególnie raziło mnie włożenie tego wyrazu w usta van der Meera. Poważny facet, osoba wykształcona i z tytułami naukowymi, a wali jakimiś "chłeptokrwijami"... Takie określenie może już ostatecznie pasować do stalkerów siedzących przy ognisku, walących kolejną butelkę Kozaka i opowiadających niestworzone historie o ostatnim wypadzie, ale żeby naukowiec czymś takim się posługiwał? No ale cóż poradzić, Fabryka Słów zaakceptowała taką nomenklaturę i teraz po polskiej Zonie będą biegać i chłeptokrwije, i prypeć-kabany.
Słowem podsumowania, Ślepa Plama mi się podobała jako książka oddająca klimat gry. Przeczytałem ją w dzień po premierze, stanowiła doskonałą rozrywkę na sobotnie popołudnie. Ot, usiąść sobie w fotelu, otworzyć piwko albo zaparzyć herbatę i czytać. Kilka zastrzeżeń do treści nie zmienia faktu, że ŚP czytałem jednym tchem i z przyjemnością. Warto.