Flirt Green Apple, przywieziona z Bułgarii, całkiem, muszę wam powiedzieć, niezła. Nie przepadam za smakowymi wódkami, ale ta wyjątkowa mi wchodzi, nawet pita "straight from the bottle".
Żytomirskij Standart, niestety nie mogę się wypowiadać o walorach smakowych tej wódki, gdyż piłem ją nie dość, że ciepłą, to jeszcze z plastikowego kubeczka, a wyciągający z zanadrza kolejne butelki gospodin Walentin polewał od serca, kolejnym toastom bliżej było do stu, niż pięćdziesięciu gram. Podzielę się za to krótką historyjką: moi drodzy ukraińscy przyjaciele wieźli z rodzinnego Żytomierza, jakieś 800km, nie tylko wódkę. Ta, wiadomo, się nie psuje. Otóż, wyobraźcie sobie, do Polski przywieźli także zagryzkę! Domowego wyrobu kiełbaski, szyneczkę i, uwaga, POMIDORY. Ukraińskie, ku*wa, pomidory. Małom nie umarł ze śmiechu, jak je zobaczyłem.
Na koniec mały OT. Po pierwsze, wódka wyzwala we mnie zdolności językowe - z początku miałem cholerne problemy, by porozumieć się z rzeczonymi Ukraińcami. Mówili do mnie po rosyjsku i rozumiałem większość z tego, co mówią, ale mój wkład w rozmowę ograniczał się do "da" i "niet". Sytuacja uległa zmianie, gdy pod stołem zniknęła pierwsza butelka Żytomirskiego, jęzor mi się permanentnie rozwiązał, jeśli o język rosyjski chodzi i takiż pozostał, do końca ich kilkudniowej wizyty nie miałem najmniejszych problemów by się z nimi porozumieć, i to nieważne, czy oprowadzałem ich po mieście, czy rozprawiałem o średnich zarobkach w Polsce.
Po drugie, wspomniany już Walentin parał się w życiu różnych prac, przez pewien okres prowadził firmę zajmującą się wyrębem drzew, między innymi z pogranicza czarnobylskiej Zony. Opowiadał, jak razu pewnego ze swoimi współpracownikami wdrapali się na starą, kilkudziesięciometrową wieżę obserwacyjną w lesie, zasiedli na szczycie, puścili w krąg butelkę wódki i popijając, patrzyli na oddalony o około 40km Sarkofag. "
Znajesz, Martin, wodka ubiwajet radiaciju..."