@kapucha, w imieniu reszty forumowiczów apeluję o uploadowanie tego filmiku - na pewno sporo osób chciałoby to zobaczyć
Skoro już wspominamy alkoholowe przygody, to ja też przytoczę pewną taką historię, którą gdyby - jak to mówią "Opowieści tysiąca i jednej nocy" - wyryć igłą w kąciku oka, mogłaby być nauką dla innych
Działo się to początkiem lipca, roku pańskiego... mniejsza o to którego, na tarnowskim rynku. Po fenomenalnym zakończeniu drugiego roku studiów postanowiliśmy uczcić to dość spektakularnie... pijąc do rana. Wszystko szłoby po naszej myśli gdyby nie przyczepił się do nas pewien jegomość imieniem Stanisław, jak sam się przedstawił: góral z Szynwałdu. A że jegomość ów był już dobrze zawiany, jego stan niechybnie szybko się pogorszył. Zaskutkowało to tym, że piękne panie barmanki nie chciały serwować mu więcej złocistego trunku. Widać jednak było, ze Stanisław z niejednego pieca chleb jadał i szybko wykoncypował, że zawsze może zakup piwa zlecić nam. Potwierdzając tylko swój fatalny stan, wyłożył na stół banknot w kwocie stu złotych i zasugerował, żebyśmy zakupili też coś dla siebie. Tak też się stało, a że piwo w tamtych czasach nie należało do najdroższych, zostało z tego jeszcze złotych pięćdziesiąt i parę. Pieniądze te pozostały w kieszeni kolegi, który udał się zakupić alkohol. Po opróżnieniu swoich kufli, ewakuowaliśmy się szybko w stronę sklepu całodobowego, gdyż Stanisław zaczynał już gadać, delikatnie mówiąc, od rzeczy.
W sklepie tym, za pieniądze Stanisława, nabyliśmy kolejne piwa oraz coś do przekąszenia i skierowaliśmy się w stronę osiedla, w celu odprowadzenia nań koleżanki, która tam zamieszkiwała. Nam również alkohol musiał uderzyć porządnie do głowy, ponieważ tuż po opuszczeniu sklepu, otworzyliśmy owe piwa i rozpoczęliśmy konsumpcję, kierując się głównymi ulicami miasta, zapominając jednocześnie o miejskim monitoringu. Niedługo cieszyliśmy się podróżą. Gdy doszliśmy - o zgrozo - do naszej "alma mater", drogę zajechał nam radiowóz jakże 'wspaniałej' straży miejskiej, odgradzając mnie i kolegę od dwójki pozostałych przyjaciół, ponieważ szliśmy parami, jedna za drugą. Jakieś nieliczne, trzeźwe jeszcze, zakamarki umysłu podpowiedziały nam, żeby s*ierdalać co sił w nogach. Zaczęliśmy ucieczkę, a naszym śladem podążyło dwóch - co ciekawe - policjantów (jakiś taki wtedy był zwyczaj, że policja wspomagała straż miejską w jej pracy). Wpadliśmy w jakąś bramę, pozbyli się prowiantu i... stanęliśmy. Pewnie bez trudu zgubilibyśmy ten pościg (kondycję mieliśmy nie najgorszą), ale poczucie solidarności z kolegami, którzy zostali przy radiowozie, kazało nam poddać się posłusznie stróżom prawa. Panowie policjanci niebawem nadbiegli i po wszystkich formalnościach, procedurach i wzajemnych uszczypliwościach, każdy z nas skończył ze stuzłotowym mandatem. Ot, najdroższe zakończenie roku akademickiego w mojej historii
Historia jednak na tym się nie kończy - nie było pointy ani morału
Jak się później okazało, gdy ja z kolegą salwowaliśmy się ucieczką, również strażnicy miejscy udali się w pogoń za nami. Drugi kolega z koleżanką zostali zupełnie sami przy radiowozie i oni także, przeczuwając, że nasza ucieczka zakończy się niepowodzeniem, chcieli być solidarni i zostali pokornie na swoich miejscach. Wszyscy wyszliśmy na skończonych durniów. Wtedy sobie obiecałem, że drugi raz tego samego błędu nie popełnię - jak już się coś zacznie to lepiej doprowadzić to do końca. No, przynajmniej gdy chodzi o spier*alanie przed policją