Marcel klęczy przed ołtarzem i próbuje się modlić. Ostatnio jakoś mu to nie wychodzi. No bo w zasadzie o czym ma rozmawiać z Bogiem? O Stalkerze? Wiadomo, że nie poprosi Stwórcy o pokój na świecie; Pan i tak go nie wysłucha.
Obok niego stoi koszyczek ze święconką. Jajko, chlebek, sól i pieprz, kawałek szynki, plastikowy Baranek. Nagle Marcel zauważa staruszkę, idącą w jego stronę o kulach. Kobieta ma paskudnie opuchnięte nogi, widać, że chodzenie sprawia jej ból. Jego babcia ma to samo. Kiedyś zastanawiał się, czemu Bóg zsyła te wszystkie choroby. Nie wymyślił nic mądrego.
Odwraca się znów w stronę Krzyża. Szuka tam pomocy w zrozumieniu Boskiego Planu. Drewniany Jezus patrzy na niego smutnym wzrokiem. Marcel kręci głową, żegna się i wstaje. Wychodzi ze świątyni. Ojciec już na niego czeka, stojąc obok tablicy z nekrologami.
"Zobacz, znów ktoś umarł" - mówi.
Marcel zbliża się do biało czarnych kartek, zawieszonych niedbale na tablicy. Dwa nazwiska są mu znajome. To jego sąsiedzi, znał ich z widzenia. Oboje byli, jak to mówią księża, "dobrymi katolikami".
"Skoro dobrze Ci służyli tutaj, na Ziemi, to czemu musieli odchodzić w męczarniach?" - pyta Stwórcę. Rak jest okropną chorobą, człowiek zdąży sie wymęczyć, zanim odejdzie. Marcel rusza w stronę samochodu. "Po jaką cholerę zabierałeś ich w taki sposób?" - ponawia pytanie. Cisza. Patrzy na Baranka w koszyczku. "Po jaką cholerę?!" - krzyczy w myślach. Baranek milczy, uśmiechając się kpiąco. Nagle zza chmur wyłania się słońce, rzucając jasne promyki na kościół. Marcel uśmiecha się paskudnie do białej figurki i kręci głową. "Też mi odpowiedź" - myśli.
Takie moje przemyślenia.
Wbrew pozorom nie walczę z niesprawiedliwością świata, tak już jest i moja złość tego nie zmieni. Mówi się trudno i jedzie się dalej.
Pokój.