przez Wszechmocny w 25 Maj 2010, 22:24
Na wstępnie rzec pragnę jedynie, że opowiadanie z grą "S.T.A.L.K.E.R." ma wspólnego tylko tyle, że dzieje się w tej samej Czarnobylskiej Zonie. Poza tym jest to w całości moja historia, nie opierająca się w ogóle na fabule gry etc.
KRZYK
Rozdział I : Błysk
Gwiazdy umarły w cichym westchnieniu wiatru, który nawiał nad skażone niebo warstwy brudnych chmur. Skłębione warstwy przesuwały się wolno po niebie i powoli pożerały ostatnie migotliwe punkty, które swym pięknem starały się odgrodzić od ciemności wokół. Owy wiatr szeleścił liśćmi i szeptał cicho w zaroślach przeraźliwe wiersze przypadkowym słuchaczom. W takie noce przerażał. Przeraźliwie, surrealistycznie wręcz powykrzywiane drzewa nachylały się w całej swej potworności nad spękaną szosą, która wyglądała teraz tak żałośnie jak tylko potrafiła. Mniejsze i większe kratery znaczyły brudny asfalt jak zmarszczki na twarzy doświadczonego życiem starca. Droga wiele w życiu widziała i zapewne gdyby obdarzona była świadomością to jęknęła by tylko cicho na świadectwo zmęczenia całym spokojem wokół. Flegmatyczna okolica zaczęła nocą ożywać, wydobywać z mroku życie. Gdzieś pośród pochylonych nad drogą, chudych i wyschniętych drzew, ozwał się świerszcz. Zagrał chwilę i umilkł, gdy coś wielkiego przetoczyło się z łomotem przez trakt. Noc jednak tak mocno władała okolicą, że nawet wytrawne oczy nie mogły rozróżnić rozmytych w biegu kształtów owego czegoś. Znów cisza. Cisza i spokój w wykrzywionej smutkiem krainie. Spokój jednak ma to do siebie, że nie trwa długo. Wtem jasny błysk na niebie ozwał się jak dzwon w cichym klasztorze. Pomarańczowe światło przebijało się mdłymi promieniami przez chmury. Tak było silne, że oświetliło ponurym obliczem nawet mgłę, która wspinała się właśnie długimi, zimnymi mackami po okolicznych, łagodnych wzgórzach. Światło zaszczyciło przez chwilę Strefę by nagle grzmotnąć kolejnym rozbłyskiem i wystrzelić spośród chmur, przebijając ciemny dysk potężną kulą ognia. Jasny jak gwiazda obiekt sprowadził ze sobą dzień i wygnał na chwilę wszelką czerń z porośniętej drzewami doliny. Potężny warkocz dymu, ognia i kawałków lodu ciągnął się za kulą na wiele kilometrów. Tutaj był czarny jak smoła i rozwiewał się szybko na wietrze, pozostawiając po sobie jednak długi ślad. Kula znikła za świerkami by sekundę później niewiarygodnie głośnym hukiem wbić się w ziemię. Potężny wstrząs sprawił, że Strefa zadrżała, a stada ptaków wzbiły się w powietrze. Gdzieś na północy potężne wycia rozbudziły ze snu mieszkańców Zony. Wszystko było teraz niespokojne, zmącone wypadkiem jak tafla jeziora zaatakowana przez sypiący się z góry żwir. Potężny słup dymu, wysoki na wiele kilometrów unosił się nad lasem. Czerwona, krwista łuna światła wciąż opatulała skrzydłami cały nieboskłon, znacząc się na niebie ponurą obecnością.
***
Sarna przystanęła na środku drogi i zaczęła obwąchiwać zwiędły kwiat, który usilnie starał się wydostać na wolność spod ziemi. Zwierzę zastanawiało się czy warto zaryzykować i ugryźć, gdy nagle usłyszało jakiś warkot. Czujne uszy wystrzeliły w górę, a czarne oko oświetlane przez płonący las zaczęło lustrować teren wokół. Warkot zaczął się nasilać i przerażone zwierze pomknęło długimi susami w stronę krzaków by po chwili zniknąć w czeluściach puszczy. Chwilę później zza wzgórza wystrzeliły w pełnym pędzie trzy ciężarówki i pognały w stronę świateł, roztrącając mrok przed sobą potężnymi słupami jasności tworzonymi przez reflektory. Wycie silników zagłuszyło nawet trzaski drewna, które wypełniały całą Strefę. Agonia roślin była bardzo głośna, a jęki boru przeradzały się w skowyt natury lizanej przez majestatyczne płomienie.
***
Snop światła zburzył misterną architekturę mroku. Ciężarówki zatrzymały się przed linią wysokich drzew. Otworzyły się drzwi jednego z kierowców. Wyskoczył z kabiny i ciężko trzasnął o ziemię buciorami. Błysk rozświetlił na chwilę pooraną bliznami twarz mężczyzny w ciemnozielonym mundurze. Zapalniczka znikła w kieszeni, a cienki strumyk dymu pognał w spokojną podróż ku niebu, zawijając wstęgę nad głową żołnierza i wydobywając się z końcówki białego papierosa. Wojak zbliżył go do ust i zaciągnął się mocno. Długo trzymał w płucach śmiercionośny dym i czuł jak razem z narkotycznym uniesieniem wypełnia jego kości niesamowite podniecenie. Wypuścił powietrze z płuc i z zachwyceniem przypatrywał się brudnemu obłokowi, który mieszał się z latającymi w powietrzu ćmami, które zlatywały licznie w stronę konwoju. Żołnierz stęknął cicho i wolnym krokiem poszedł na tyły ciężarówki. Paliło się tam tylko jedno światło, rzucane niespokojnym promieniem przez brudną żarówkę, zamontowaną niedbale na suficie. Stłoczeni na ławkach wojacy nie odzywali się, siedzieli jak w transie. Kierowca oparł się o drewnianą belkę i patrzył tak chwilę na nich. Nazywał się Tarczewski.
- Panowie… - charknął mocno, odwrócił głowę i splunął przez ramię na ziemię brązową flegmą. – Maski przeciwgazowe. Oczy wlepione w liczniki. Karabiny zabezpieczone, na plecach. Bądźcie jednak ostrożni, bo wiele ku*estwa mogło się zleźć przez te wybuchy.
Spojrzał na tą grupkę kilkunastu zaprawionych w bojach sołdatów, którzy bez słowa wlepiali w siebie nawzajem oczy. Jeden oparł nogę nad głową drugiego siedzącego naprzeciw i z ponurym uśmiechem wygrzebywał z połów płaszcza papierosy. Siedzący obok starszy szeregowy Gawarłyn o wyglądzie niezwykle przerośniętego dziecka porośniętego gęstą brodą, masował lufę swojego AK-47 w jakimś dziwnym rytuale. Sterczewski, Dumajew, Ipatow. Wszyscy byli bardzo spokojni. Dla nich był to tylko kolejny zwiad. A on był ich kierowcą i jednocześnie dowódcą. Kochał ich jak dzieci i nie mógł się powstrzymać od tego ojcowskiego uśmieszku. Wskazał na stojące z tyłu ciężarówki :
- Drużyna B i C są wyposażone w kilkadziesiąt kilogramów żelastwa wypełnionego przeróżnymi pirofagami. Oni zajmą się gaszeniem ognia. Wy ich tylko osłaniacie z dwóch skrzydeł. Jeżeli pojawią się jakieś hieny cmentarne to nap*erdalajcie ile wlezie – westchnął, charknął siarczyście i znów splunął za siebie.
Nigdy nie zadawali pytań.
- Do dzieła.
Otworzył drewnianą klapę i odsunął się na bok. Wyszli bardzo szybko i ustawili się w kolumnę. Dowódca, będący jednocześnie kierowcą wskazał palcem na jednego z wojaków, puścił mu oko i pogwizdując wrócił do samochodu. Wskazany był jednym z najwyższych żołnierzy w armii. Wysoki jak dąb, zawsze górował wzrostem nad resztą. Był sierżantem i w takich sytuacjach zazwyczaj to on dowodził. Spojrzał na jesienne liście, które gromadnie sypały się im na głowy, a potem łypnął złowieszczym wzrokiem szarych oczu spod bujnej czupryny. Żołnierze skryci byli w mroku, on jeden stał w świetle reflektorów z rękami założonymi za plecy. Jego długie włosy niesfornie opadały mu na oczy. Wiecznie tłuste, brudne i zmierzwione. Długa szrama biegnąca przez całą twarz przypominała im wszystkim o jego ofiarnej służbie.
- Podsumowując – zaczął donośnym głosem i niezauważalnie zerknął w bok, gdzie kolejni żołdacy wytaczali się z pomrukiwaniami ze swoich ciężarówek. – Jakieś ustrojstwo pojawiło się znikąd i trzasnęło w ziemię gdzieś za nami – machnął głową na ukos, gdzieś w stronę kniei. – Mamy potężny pożar, być może trza go będzie gasić. Naszym zdaniem jest sprawdzenie co to może być. Na pewno obrona przeciwlotnicza nie zestrzeliła żadnego samolotu, więc albo jest to jakiś zwiadowczy bydłolot jankesów albo jeba*y meteoryt. Sprawdzamy co to i wracamy do obozu. Paniatna?
- Da… - odpowiedziały mu ochrypłe i bardzo nieliczne głosy.
Do sierżanta zmierzał szybkim krokiem jakiś niski, krępy mężczyzna o krótkim karku i bardzo niespokojnym spojrzeniu. Ubrany był tak jak wszyscy wokół: w pancerny kombinezon. Na plecach uwieszony miał karabin snajperski SWD oraz butlę z powietrzem. Potężny hełmofon z karbonitowymi, złotymi szybkami oraz podłączoną doń aparaturę trzymał pod pachą. Potężne łapska uścisnęły szybko dłoń sierżanta.
- Drużyna B i C gotowa. Będziemy szli w dwóch grupach, luzem w dół zbocza. Wy po prostu zamykajcie pochód z dwóch skrzydeł. Co? – mruknął swoim basem, pociągając przy tym nosem.
- Haraszo. Taki rzekomo był plan – sierżant wykrzywił się ironicznie i machnął na swoich ludzi. – Bierzemy dupy w troki i idziemy. Naprzód panny.
Jego ludzie zbili się w linię i zaczęli po kolei znikać za pierwszymi drzewami. Po chwili włączyły się pierwsze, przymocowane do karabinów latarki. Kolejne drużyny wolno, szemrając wciąż wkraczały do lasu.
- Jak tam pirofagi? – zapytał cicho sierżant, sprawdzając swojego AK fachowymi ruchami dłoni.
Jego rozmówca podrapał się po szyi i założył hełmofon.
- Sprawne, pełne butle. Nie przewiduję kłopotów… To otwarta przestrzeń – jego głos był nieco przyduszony w próżni wokół.
- Wypaliło się już pewnie?
- Wy się z księżyca urwaliście? Już latał helikopter nad terenem. Wywalone do gołej ziemi. Mówili, że ogień szaleje, ale nie wiadomo po czym. Ziemia się pali. Ziemia! To „pagony” na górze awanturę robią.
- Praporszczyk. Niebezpieczną dyskusję prowadzicie. Nie raz zaczynało się zwyczajnie, a potem musiałem swoich ludzi razem z nieśmiertelnikami w wiadrach do bazy taszczyć. Wrócił w ogóle ten śmigłowiec?
- Nie. Stracili z nim kontakt, gdy wykonywał któreś z kolei koło nad lotniskiem. Później mgła go pożarła.
- Że co?
- Mgła go pożarła.
- Co? – sierżant uniósł jedną brew.
- Tak mówią ci z wieży. Zawiał wiatr, a jak już się rozrzedziło to śmigłowca nie było. Nawet nie zauważyli jak przestali słyszeć łopoczące wirniki.
Niski oficer pokręcił ze znużeniem głową. On, w przeciwieństwie do sierżanta wierzył całym sercem w rutynę i nieistnienie przypadku.
- Chodźmy już, bo się te cepy pogubią w zagajniku.
***
Potworny wrzask rozdarł pomieszczenie i odbił się echem po ścianach.
- K*rwa!!!
Stalker zwalił się na ziemię, runął na nią razem z krzesłem i wyjąc, skomląc tarzał się po ziemi. Jego ryki wypełniały przestrzeń jak woda, która wlewa się przez dziurę do ogromnego tankowca. Ponure oświetlenie doprawiało tylko straszność całej chwili. Kapitan siedział przy stole i bez wzruszenia bawił się zakrwawionym tasakiem. Podpierając się jedną ręką pod brodę, całkowicie bez emocji patrzył na palec wskazujący, leżący samotnie na odrapanym blacie. Oficer słuchał jeszcze chwile krzyków wierzgającego się po betonowej posadzce człowieka i patrzył jak łachmaniarz wije się jak piskorz, drąc rękami ziemię. Wojak był całkowicie spokojny. Spojrzał smętnie na leżącego na stole, wypalonego papierosa i niedbałym ruchem strącił go na ziemię. Pet odbił się od posadzki i podskoczył na niej kilkakrotnie, wybuchając setkami iskier. Niespodziewanie kapitan zerwał się z krzesła, potężnym kopniakiem wywalił stół do góry nogami i jednym susem doskoczył do rannego.
- Co jest w twoim umyśle przeklęty anarchisto?! – złapał go za fraki i przez chwilę okładał pięściami gdzie popadnie.
W potwornej furii kopał go, bił i pluł na niego. Gdy skończył, odetchnął głęboko i odsunął się od krwawej miazgi tarzającej się u jego stóp.
- Gdzie to jest? – powtórzył chorobliwie spokojnym głosem. – Gdzie to jest gnoju? – powtórzył jeszcze ciszej.
- Nie wiem o czym mówisz… - wysapał tamten ściskając mocno rękę.
Wokół stalkera leżało wiele palców. Kilka z nich należało do niego. Członki taplały się w brudnej krwii zmieszanej z błotem.
- Dorwaliśmy cię w rejonie Błysku, a ty mi wmawiasz, że nie wiesz o czym mówię? – spojrzał na niego potwornymi, czarnymi ślepiami, które zdawały się szklić i płakać znad podkrążonych i niezwykle zmęczonych powiek.
- Widzieliśmy…jakieś…światło…jakieś… - wystękał przez zaciśnięte zęby, przez które nieustannie lała się krew.
Kapitan patrzył na niego niewzruszenie.
- Kontynuuj.
Więzień zaczął mdleć i tracić przytomność. Oficer odwrócił się i kopnął go jeszcze raz w głowę. Wysokie, skórzane buty żołnierza pokryte były krwią i aż zatrzeszczały. Stalker zachłysnął się, jęknął znów i przewrócił się na plecy.
- Poszliśmy żeby sprawdzić co się działo. I to w zasadzie wszystko… Nagle wyskoczyli na nas wojskowi stalkerzy i spuścili nam wp*erdol. Na tym się skończyło…
- Coście tam widzieli?
- Nic. Naprawdę…nic…
Oficer stanął nad leżącym w szerokim rozkroku i patrzył się długo w jego wykrzywioną bólem twarz. Uśmiechnął się szeroko do umierającego i beztrosko podszedł do stołu. Złapał tasak i zważył go w ręce. Był wystarczająco ciężki.
***
Umysł płata figle w ciemności. Zwykłe gałęzie zamieniają się w przebrzydłe ręce mutantów i zaczynają cię dusić, wyciskać z ciebie życie jak sok z owocu. Dopiero po chwili świadomość zdaje sobie sprawę, że te nieprzyjazne kształty to tylko pień i kilka połamanych gałęzi. Latarki wbrew swemu przeznaczeniu nie oświetlały wiele. Zdawały się tylko rozpraszać umysły żołnierzy, którzy rozciągnięci w stu pięćdziesięciu metrowej linii i podzieleni na trzy drużyny, parli ostrożnie naprzód. Las był tu bardzo gęsty i ciemny. Jasne snopy światła skierowane wprzód raźnie rozdzierały mrok na kolejne poły, a ten wił się jak tylko mógł i zalewał ich swą ponurą obecnością. Szli bardzo powoli, wzdrygając się na każdy szelest. Coś było nie tak w tym miejscu. Jakaś siła naciskała tutaj na dusze i wykręcała je w całej potworności. Wojacy widzieli czerwoną, duszącą mgłę przed sobą. Zbliżali się do końcówki lasu i czuli jak teren coraz mocniej zaczyna opadać w dół. Liczniki Geigera zaczęły terkotać, a z każdym krokiem coraz bardziej zaczęło braknąć skali. Cóż. Ryzyko zawodowe. Po chwili pierwsza drużyna wyszła za linię drzew. Żołnierzom zaparło dech w piersiach. Przystanęli, wpatrując się tępo w pobojowisko zza swych złotych gogli. Rozciągało się przed nimi odarte z poszycia leśnego i drzew wzgórze, które łagodnie opadało w dół. Wszystkie drzewa były już zwęglone, a ziemia wypalona doszczętnie. Ogień nadal jednak szalał wokół. Potężne zwały płomieni przetaczały się nad urwiskami pomarańczowymi falami i z całym swym majestatem trawiły szczątki lasu, wzbijając się ponad nie w piekielnej furii, rozświetlając niebo i przetaczając się po nim by po chwili znów runąć w dół. Było to kilka kilometrów kwadratowych pustej ziemi. Potworne ciśnienie zaczęło atakować ich głowy. Coś było tutaj nie tak. Zauważył to już praporszczyk z drużyny B. Machnął na swoich i pognał z nimi kłusem w dół zbocza. Nie używali gaśnic i pirofagów. Nie było potrzeby. Spokojnie lawirowali pomiędzy poszczególnymi słupami ognia. Drużyna C ruszyła za nimi nieco wolniej, a oddział zabezpieczający luźnym truchtem pognał za resztą. Sierżant był owym pogromem zafascynowany. Pierwszy raz widział coś takiego. Pożar płynął po wzgórzach jak rzeka i oświetlał wszystko jasnym, pomarańczowym światłem, skaczącym po obiektach w dzikim tańcu. Wojak przystanął na chwilę, rozglądając się wokół. Dowódca miał rację. Mogło się zleźć tu wiele hien cmentarnych przeróżnej maści, ale dlaczego nikt nie przeszukiwał gruzowiska? Nie podobało mu się to. Nawet nie zauważył jak podszedł do niego ten chudy Gawielyn, szeregowy tak wyschnięty, że był przedmiotem częstych żartów. Jego krótkie, blond włosy kontrastowały z niebieskimi oczyma. Poorana bruzdami twarz i połamany wielokrotnie nos burzyły wygląd anioła.
- Sierżancie. Widzieliście już coś takiego? – zapytał poprawiając swój hełm.
Przyspieszyli kroku.
- Niet. Nie zastanawiałem się nawet co to może być u licha. Może jakiś śmigłowiec?
- Może to ten nasz, zagubiony? – podsunął z nieskrywaną nadzieją Gawielyn.
Sierżant spojrzał na niego smutno, wiedząc, że na pokładzie sławetnego helikoptera zwiadowczego był brat szeregowego.
- Gawielyn. Ja was nie chcę straszyć czy coś… - urwał i przejechał językiem po wargach. – Ale lotnisko jest prawie siedem kilometrów stąd. Z tego co mi mówił praproszczyk wiem, że zwiało go tuż nad pasem lądowiska. Po drugie… - spojrzał na człowieka, którego świat walił się właśnie na całej linii. – Nie miał takiej masy…Nie mógł…Spójrz… - zmieszał się widząc, że szeregowy przystanął. – Spójrz na krater…
- Skończcie sierżancie.
- W porządku.
Sierżant poczekał na kompana i gdy ten pozbierał się do kupy, ruszyli dalej. Zbocze wzgórza było tutaj coraz bardziej nagie, a i ognia było coraz więcej. Tutaj nie było już nawet powalonych drzew. Wszystko doszczętnie przetrawił ogień piekielny. Idące na przedzie drużyny B i C robiły już użytek z pirofagów, które tryskały strumieniami białej piany, na krótko okiełznując wszechobecny płomień. Zbocze zaczęło coraz mocniej opadać w dół i robić się mało stabilne.
- Sierżancie! Sierżancie! SIERŻANCIE!!!
Podoficer spojrzał na ciemną plamę, która biegła ku niemu i usilnie chciała się zamienić w starszego szeregowego Karkowskiego. Drżące powietrze z równie wielkim uporem przeszkadzało mu w tym.
- Czego tam?
- Drużyna B już przy środku krateru! – powiedział Karkowski, wywracając się i potykając, mocno uczepiony trzymanej w rękach gaśnicy. – W środku leży jakaś skała.
- Meteoryt – mruknął bezwiednie Gawielyn i zasępił się, gdy stwierdził, że chce mu się pić.
- Ta skała promieniuje z taką mocą, że wszystkie pobliskie liczniki już oszalały. Chyba się popsuły. Co mamy robić? – Karkowski obrócił się, pokazując palcem na wbity w ziemię obiekt przypominający jakiś egipski monolit.
- To dlaczego do mnie przychodzicie wy, a nie praporszczyk albo Kraszewski z grupy C? – mruknął sierżant, który miał już dosyć osobliwości tej nocy.
- Bo praporszczyk Iliniewicz zasłabł. Usiadł na ziemi i dyszy ciężko. Medyk faszeruje go jodem czy innym cholerstwem. Ja przejąłem dowodzenie.
- Coś jeszcze?
- Tak. Dwieście metrów dalej leży wrak śmigłowca – Krakowski wymówił swe słowa bardzo ostrożnie, delikatnie akcentując każdy wyraz jakby był szaleńcem, którego mieli zamknąć w zakładzie psychiatrycznym. – Wydaje się, że to ten nasz zagubiony.
Oczy Gawielyna rozszerzyły się nagle, zaczął szybko oddychać na myśl o bracie. Nie było widać jego spojrzenia, ale czuło się ten narastający niepokój.
- Prowadźcie do wraku.
***
Helikopter wbił się w jedyne wzgórze w całym kraterze, które powstało zapewne, gdy zarył dziobem w ziemię. Był zachowany w zadziwiająco dobrym stanie. Co prawda był lekko zgnieciony, bo zapewne mocno grzmotnął w ziemię, ale ogółem nie wyglądał na mocno zniszczony. Tylko śmigła były połamane i powyginane. Cała konstrukcja leżała lekko na boku, przysypana ziemią i pokryta kurzem. Przednia szyba była zalana jakimś ciemnym płynem. Być może krwią albo olejem. Ogon zdawał się być cały. Najdziwniejsze było to, że przed pojazdem było kilka metrów przeoranej ziemi. Wyglądało to tak jakby coś przyciągało go do środka koła jakim był ten teren. Sierżant bez słowa wyciągnął pierwszy, złoty nabój i delikatnie rzucił go na ziemię. Pocisk wirował chwilę w powietrzu poczym pacnął cicho na piach. Od razu zaczął drgać, drżeć coraz szybciej, a potem począł się powoli toczyć w stronę wbitego w środek polany monolitu. Kamień wyglądał jak kość wystająca z trzewi planety. Kręcili się przy nim żołnierze, spryskujący wszystko wodą i pianą. Sierżant wrócił spojrzeniem do wraku. Stojący za nim wojacy kręcili się niespokojnie. Dowódca jeszcze raz zlustrował wzrokiem cały teren i nagle rozszerzył oczy ze zdziwienia. Ze śmigłowca wyszedł jakiś człowiek. Płakał. Cały wysmarowany był olejem oraz krwią. To bez wątpienia pilot. W dłoni kurczowo ściskał pistolet i zataczał się. Zapewne mocno oberwał i błędnik jeszcze się nie uspokoił. Sierżant już miał krzyknąć „No dalej! Pomóżcie mu!” gdy nagle pilot uniósł pistolet i zaczął do nich strzelać. Pierwsza kula przecięła ze świstem powietrze i ugodziła w szyję stojącego za Gawielynem technika. Komandos zacharczał gardłowo i zwalił się bezładnie na ziemię. Drapał chwilę ziemię i wierzgał się, wzniecając wokół siebie tumany kurzu poczym zesztywniał. Sierżant oberwał kulę w brzuch i zwalił się na ciało jakiegoś towarzysza broni. Zawył przeciągłym skowytem czując kawał żelastwa, który wciąż gorący parzył jego wnętrzności. Musiała wywiązać się jakaś strzelanina, ale przywódca nic już nie widział. Łapiąc się kurczowo za brzuch, starał się nie zemrzeć i nie wykrwawić. Po chwili spostrzegł, że pilot leży posiekany kulami na ziemi, a pozostali przy życiu żołnierze dyszą ciężko. Strzały jednak nie ucichły. Gdzieś z dołu dobiegały ich uszu jakieś przeraźliwie głośne wybuchy.
- Co tam się dzieje? – wystękał sierżant widząc klękającego nad nim sołdata.
- Pożarł ich ogień – powiedział cicho. – Znikli nagle i straciliśmy ich z oczu. Być może napotkali tam nieprzyjaciela.
- Co to miało być? – spojrzał w stronę śmigłowca.
Wzdrygnął się, gdy zobaczył koło siebie wbitą w ziemię, wykrzywioną bólem twarz Gawielyna. Nie miał połowy głowy, a jego poszarpane ciało drgało lekko.
- Ilu mamy rannych?
- Nie ma rannych. Ten skurw*el nie chybiał. Powalił trzech zanim nie zrobiliśmy z niego miazgi. To był głęboki szok pourazowy.
Sierżant właśnie zdał sobie sprawę, że umazany krwią właściciel ciężkiego kombinezonu bojowego, który klęczy nad nim z troską trzymając rękę na jego głowie z pewnością jest starszym szeregowym Miszą Korylowem, byłym absolwentem jednej z bardziej znanych Moskiewskich uczelni. Miał być psychiatrą, ale po otrzymaniu dyplomu nagle rzucił wszystko i postanowił, że zostanie żołnierzem. Dziwny jest ten świat.
- Jakie mam szansę?
Misza przekrzywił na bok głowę. Refleksy światła w jego karbonitowych goglach tańczyły jak ogniki w rozbawionych oczach.
- Oberwałeś mocno, ale z gorszych opresji wychodziłeś. Weźmiemy cię we dwóch na plecy i zatargamy do ciężarówek. Jest tam sprzęt medyczny.
- Co z resztą? Co z innymi...drużynami?
Korylow nie zdążył odpowiedzieć. Powietrze przeszyła kanonada pocisków i dość bliski, ochrypły okrzyk :
- Nawiązaliśmy kontakt bojowy z nieprzyjacielem!
***
Tarczewski uśmiechnął się błogo. Rozłożył gazetę na kierownicy i z lubością wpatrywał się w półnagie bądź całkiem nagie kobiety, które patrzyły się na niego słodko w uwodzicielskich pozach. To był jedyny „Playboy” w jednostce. Duma i skarb całego narodu. Żołnierz zaciągnął się po raz ostatni petem, a potem niedbale wyrzucił go przez okno. Pomachał ręką przed oczami żeby pozbyć się dymu, a potem znów charknął siarczyście i splunął brązową mazią przez okno. Wtem usłyszał jakieś strzały od strony lasu. Zerwał się jak rażony piorunem, złożył gazetę i wrzucił ją do schowka pod kierownicą. Wyprostował się jak struna i począł nasłuchiwać. Potężna, potworna uwertura serii karabinowych przeradzała się w niesamowicie głośną jatkę. Tam musiało dziać się coś bardzo złego. Nigdy tyle luf nie przegania hien cmentarnych, a i tzw. „stalkerzy” nie mają broni na tyle dobrej by stawić tak potężnego oporu. Najstraszliwszy zdawał się Tarczewskiemu fakt, że rozpoznawał modele broni. Wszystkie należały do jego żołnierzy. Wątpił w możliwość by tutejsi stalkerzy dostali się w posiadanie takiej broni, a możliwość druga była z kolei tak paraliżująca, że starał się nie brać jej pod uwagę. Wyciągnął ze schowka broń i sprawdził magazynek. Odbezpieczył pistolet i spojrzał w boczne lusterko. Ciężarówka za nim miała włączone reflektory, które oślepiały go do tego stopnia, że nic nie widział. Pojazd z przodu miał je wyłączone. Jedynym światłem w pobliżu była słaba, wątła lampka nad jego głową, która sprawiała, że nie widział nic co działo się na zewnątrz. Wyłączył ją i pogrążył się w mroku. Od razu zobaczył czerwoną łunę przebijającą się nawet przez grube pasmo drzew. Westchnął i postanowił, że po konsultacji z pobliskimi żołnierzami, którzy siedzieli w samochodach i skontaktowaniu się z wyższym szczeblem dowodzenia ruszy na poszukiwania swoich ludzi. Podrapał się za uchem, pociągnął nosem i złapał za klamkę drzwi. Wtem usłyszał głuche łupnięcie gdzieś z boku. Zerknął w tamtą stronę i ujrzał wirującą burzę liści. Coś co wzbiło je do góry musiało sporo ważyć. Wtem drzwi jęknęły dźwiękiem szarpanego metalu i zostały brutalnie wyrwane z zawiasów. Ciężarówką zarzuciło w bok. Coś wielkiego złapało owe drzwi i bez większego trudu odrzuciło je na bok. Ten cień bez wątpienia przybył z góry i chyba miał skrzydła.
- Co to ma ku*w* być?! – wydarł się Tarczewski i przerażony chciał odskoczyć w drugą stronę kabiny, ale nie dał rady, bo pasy mocno trzymały go w miejscu.
Wyciągnął przed siebie pistolet, ale nie zdążył oddać strzału. Ostrze siekiery trafiło go prosto w mostek, a uderzenie było tak mocne, że broń wbiła się w niego cała, przybijając ciało do siedzenia. Kierowca rzygnął krwią, zalewając szybę przed sobą krwistą posoką. Wypruwał płuca, darł się ile sił w ustach o pomoc. Tak bardzo chciał żeby ktoś mu pomógł! Z ust nie wydobył się jednak ani jeden dźwięk. Wszystkie zagłuszane były przez litry krwi, które tryskały z wielu miejsc w ciele Tarczewskiego. To coś potężnym pociągnięciem wyrwało ostrze z ciała żołnierza. Krew zaczęła wylewać się z płuc ze zdwojoną mocą. Dowódca wpadł pod siedzenie i zaczął się czołgać w stronę drugiej części kabiny. Odwrócił głowę i zobaczył ten sam cień. Siekiera grzmotnęła i rozwaliła tablicę rozdzielczą, która z trzaskiem spadła w dół. Mężczyzna jęknął i zobaczył, że oprawca bierze kolejny zamach. Tym razem trafił, oddzielając stopę wojaka od reszty ciała. Kolejne ciosy padały w coraz krótszych odstępach czasu, robiąc nogi kierowcy wśród wrzasków i pisków dartego metalu.
***
- Skąd strzelają?! Skąd oni ku*w* strzelają?!
- Uważaj!
Pocisk z granatnika przeleciał nad głowami leżących w kraterze żołnierzy. Skryli się w naturalnej osłonie i skuleni jak najbardziej czekali na pomoc. Pociski smugowe fruwały im nad głowami, znacząc się długimi pasmami światła na czarnym niebie. Sierżant tracił przytomność, a Korylow starał się tamować obficie wyciekającą z jego brzucha krew. Leżący wokół komandosi nie odpowiadali ogniem, bo nie wiedzieli gdzie jest wróg. Jeden, który próbował się wychylić leżał teraz pośrodku z głową roztrzaskaną kulą. Wybuch gdzieś z lewej oświetlił na chwile ich przerażone twarze. Wokół było tak gorąco, że prawie wszyscy pościągali hełmy. Spoceni, zalani krwią i przerażeni wyglądali naprawdę żałośnie. Kolejny pocisk z granatnika przeleciał nad nimi, zostawiając za sobą długi pas skręcającego się w powietrzu dymu.
- To nasz sprzęt! To nasz sprzęt! – wykrzyczał Korylow.
- Która drużyna była uzbrojona w granatniki? – wycharczał sierżant.
- Nic nie mów… - wyszeptał Misza. – Oszczędzajcie siły.
Jeden z żołnierzy, rudzielec o krótkiej brodzie podrapał się nerwowo po szyi:
- Wydaje mi się, że Stwierczewski i Madera z oddziału C mieli M203 przymocowane do karabinów. Ci z B byli tak obładowani pirofagami, że nie mieli miejsca na dodatkowy balast – kula wgryzła się wściekle w ziemię kilka centymetrów od jego głowy i skulił się jeszcze bardziej.
- Zatem wróg wyeliminował grupę C. Gdzie ich ostatnio widzieliście? – zapytał Misza, który po sierżancie był najwyższy stopniem i zaczął powoli przejmować dowodzenie.
- Zbliżali się do tej pierdo*onej skały i walczyli z ogniem. Nagle pomiędzy nami utworzyła się zapora z płomieni i straciłem ich z oczu. Potem ten pilot zaczął do was walić i przybiegłem tutaj.
Ostrzał na chwilę ucichł. Rudzielec wychylił się i chwilę lustrował teren przed sobą.
- J*bać ich! Psubraty! – wydarł się.
Wychylił się, oparł karabin o kamień i zaczął strzelać w tylko mu wiadomym kierunku. Po chwili dwóch kolejnych wojaków ostrożnie podczołgało się do niego i również rozpoczęli ostrzał. Jeden z pocisków odbił się od naramiennika Korylowa.
- Ku*waż jego mać!
- Uwaga!
Tym razem osobnik z granatnikiem wcelował dokładniej. Granat wbił się w ziemię kilka metrów od nich i wybuchnął rozrywając ziemię na strzępy i przykrywając ukrytych w kraterze warstwą ziemi. Dłuższą chwilę w powietrzu było tyle pyłu, że oprócz kasłania nie było słychać ani widać nic. Kurz opadł a szarzy od ziemi i bladzi na twarzy komandosi odetchnęli. Rudy znów delikatnie wychylił się zza osłony.
- I jak? – zapytał cicho drugi, który leżał pod nim, równolegle do jego stóp.
- Psia mać. Nie widzę ich. Pochowali się gdzieś.
Teraz wokół panowała cisza, niemalże niepodzielnie. Przerywał ją tylko dźwięk trzaskających gałęzi i płonącego wokół ognia. Poza tym nie działo się nic. Tylko ciche pojękiwanie sierżanta. Wtem jeden z żołnierzy dysząc ciężko wygrzebał się z okopu.
- Dumajew, ty idioto! Wracaj tu! – wydarł się za nim Korylow.
Dumajowi przez myśl nawet nie przyszło żeby się cofać.
- Za mną bracia! – krzyknął i pognał w kierunku linii drzew.
Przebiegł parę kroków i padł, skoszony serią w plecy. Znów cisza, do której dołączyły krzyki kolejnego ciężko rannego żołnierza. Wtem rozległ się kolejny wrzask, bardzo głośny. Dobiegał uszu wojaków od strony ciężarówek.
- Znaleźli konwój. K*rwie syny! Znaleźli konwój! – rudy wykrzywił się potwornie, a leżący obok żołnierz przetarł ręką spocone czoło.
- Kto ma radiostację? – zapytał Korylow, zamykając palcami martwe już oczy sierżanta, który umarł wpatrzony z błogim wyrazem twarzy w gwiazdy.
Chmury znikły, a niebo rozbłysło tysiącami świateł, jakby ktoś rozsypał diamenty na czarnym suknie. Zostało ich czterech. Czterech ocalałych z tej przeraźliwej rzezi. Nie zastanawiali się jaki był los pozostałych drużyn. Nie czas na to. Ważne, że ktoś używał ich sprzętu.
- Ipatow z drużyny C – stwierdził po chwili tęgi wojak po prawej. – Poza tym nikt. Woleliśmy brać gaśnice niż pierd*lone radia. Kto by pomyślał, że to tak się skończy? Sierżant miał rację. On zawsze miał rację.
- Cichaj!
Zdawało się im, że słyszeli kroki, które dochodziły z bardzo bliskiej odległości. Po chwili stwierdzili jednak, że to tylko igraszki wiatru i uspokoili się.
- Pójdę po Dumajewa – mruknął rudy.
- Po tego idiotę? – skrzywił się ten tęgi żołdak ściskający swojego AK.
- Ten idiota uratował mi kiedyś życie. On przekroczył tą cienką granicę pomiędzy odwagą, a szaleństwem. Chciał nas z tego wyciągnąć i zapłacił straszliwą cenę. Zapewne jeszcze żyje. Podczołgam się tam i zaciągnę go tu – mówiąc to podczołgał się do drugiej strony ich swoistego okopu, przygotowując się do akcji.
- On już zrobił swoje. Idąc po niego narażasz nas wszystkich – Korylow oparł się ciężko o jedyny głaz w pobliżu i spojrzał w oczy rozmówcy, były nieugięte. – Osłaniamy cię.
- Dziękuję Misza.
Nie odpowiedział.
***
„…straciliśmy kontakt ze śmigłowcem zwiadowczym TKKF-4424 o godzinie 0123. Zniknął we mgle przy podchodzeniu do lądowiska w strefie północno-zachodniej. Później słuch o nim zaginął. Wszelkie patrole, które go widziały po godzinie 0123 są zobowiązane do nadania szyfrowanej informacji o aktualnym położeniu pojazdu…”
Siedzieli we trzech przy radiu, napięci jak struny. Ognisko trzaskało za nimi wesoło, zalewając ich mały obóz rześkim światłem, ale ich twarze pozostawały smutne. Byli na standardowym, kilkudniowym patrolu jako jedna z wielu małych grup wojskowych rozsianych po całej Strefie. Ulokowali się na sporym wzniesieniu i widzieli stąd wszystko. Ich bazę otaczały gęste zarośla, także byli bezpieczni. Widzieli ze swojego outpostu krwistoczerwoną łunę nad odległym o kilka kilometrów lasem, widzieli spadający obiekt, ale śmigłowca nie. Wszyscy ubrani byli w lekkie pancerze w kolorze moro oraz płaszcze przeciwdeszczowe. Najstarszy stopniem był tu kapral Siergiej Dostojewski, wysoki mężczyzna o umięśnionej budowie ciała i o długich prawie do ramion, ciemnych, zmierzwionych włosach. Jego brązowe oczy doprawiały w jego twarzy wygląd weterana. Kilkudniowy zarost zniknął w jego dłoniach, gdy ukrył w nich twarz. Radio skrzeczało nadal, niemiłym, zgrzytliwym głosem należącym do sierżanta Mogiłyna:
„…na miejsce Incydentu został wysłany konwój rozpoznawczy identyfikujący się numerem rozpoznawczym Alfa 567. W skład konwoju wchodziły pojazdy z żołnierzami plutonu 5 i 8. Dowódcą był porucznik Tarczewski. Straciliśmy z nimi kontakt kilkanaście minut temu, gdy zbliżali się do miejsca Incydentu. Później słychać było tylko strzały. Podejrzewamy, że zostali zaatakowani przez stalkerów. Prosimy o wszystkie jednostki patrolowe znajdujące się w pobliżu by na swoim kanale nadawały aktualne raporty, które mogą pomóc kolejnemu konwojowi rozpoznanie terytorium. Konwój uderzeniowy zostanie wysłany w najbliższym czasie. Jednostki patrolowe nie powinny wchodzić same w kontakt bojowy z wrogiem by uniknąć dodatkowego zamieszania. Składajcie szczegółowe raporty…”
Dostojewski spojrzał na swoich niższych od siebie kolegów. Jeden był łysy i gładki na twarzy. Mówili na niego „Niedźwiedź” co zdaje się, zupełnie do niego nie pasowało. Obok siedział gruby Wołoskin, bawiący się pustą butelką piwa.
- Co robimy? – zapytał gruby wpatrując się tępo w ogień.
- Nic – uciął krótko Siergiej. – Siedzimy tutaj tak jak nam kazali. Zgaście tylko ognisko.
- Tajest…
Niedźwiedź podniósł się wolno ze skrzyni, na której siedział i złapał za zardzewiałe wiadro stojące obok ogniska. Wylał pomyje w okrąg ognia, a resztę dogasił butami. W powietrze wzbił się tuman kurzu i pyłu, a ostatnie iskry z pełną i właściwą sobie zaciętością walczyły o życie. Dostojewski spojrzał w kierunku pożaru, który wciąż szalał na północy. Wystrzały dochodziły stamtąd nieprzerwanie już od wielu minut. Ciszę przerwał gruby:
- Idę się odlać.
Niedźwiedź stał wyprostowany nad ogniskiem i wpatrywał się tępo w puszczę. Wokół było teraz tak ciemno, że ledwo widzieli jego sylwetkę na tle zarośli. Jedyne oświetlenie jakie sprawiało, że widzieli kontury jego twarzy było płomieniem i gwiazdami, które licznie wyłaniały się zza chmur.
- Weź tylko karabin. Kto wie co tam się gnieździ po krzakach…
Gruby spojrzał na nich z politowaniem, złapał swojego FAMAS-a za kolbę i trzymając go luźno przy nodze ruszył żwawym krokiem w stronę wysokiej trawy, w której po chwili się rozpłynął. Niedźwiedź odczekał chwilę i zwrócił się cicho do swego dowódcy, którego znał od wielu lat:
- Co o tym wszystkim myślisz, Siergiej?
- Wolę nie myśleć – zbył go, dając mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na wchodzenie dziś w jakieś głębsze interakcje z kimkolwiek.
- A gdybyś myślał? – ciągnął dalej, siadając koło niego.
- Ta rozmowa przestaje przypominać dialog… - burknął.
- To ty przestań i rozmawiaj ze mną. Coś cię gryzie i chcę wiedzieć co – w mroku zobaczył błysk w jego oku, chyba się nawet uśmiechnął.
- Zakładając, że to nie jest żaden samolot zwiadowczy tylko zwykły meteoryt dość szybko dojść można do wniosku, że w chaosie jaki powstał grupy bandziorów mogą chcieć się obłowić. I na kogo trafili? Na te hieny z 3-ciej kompanii pod dowództwem Tarczewskiego. Zamiast iść w jakiejś formacji to się rozdzielili, a tamci ich wystrzelali. Proste! – zakończył agresywnie i wziął głęboki oddech.
- Wiesz, że to nieprawda?
- Wiem. To wszystko jest jakieś dziwne. Całą pieprzoną noc słyszę kanonady uwertur, zlewające się w jedną kakofonię. Najśmieszniejsze jest to, że to nasze armaty, nasze spluwy. Tyle w tym bagnisku siedzę, że wiem z czego walimy my, a z czego ci tchórze – spojrzał niespokojnie w stronę krzaków. – Ile można lać?
- Znasz go. Dawno kobiety nie widział i…
- Skończ.
Chodź Dostojewski starał się przybrać srogą minę to wiedział, że mu to nie wyszło. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz i był pewien, że Niedźwiedź to widział, bo szturchnął go przyjaźnie w bok. Wtem ich uszu dobiegł płacz. Było to dziwne, beznadziejne w brzmieniu kwilenie. Wstali obaj i zbliżyli się do ogniska. Coś przedzierało się przez krzaki i po chwili przybrało ludzkie kształty. Wojacy stali tak, nie wiedząc czy łapać za stojącą przy skrzyniach broń czy nie robić nic. Wtem postać wkroczyła w słabe światło i zobaczyli kontury Grubego. Cały był wysmarowany jakimś błotem czy czymś ciemnym. W mroku nie mogli wiedzieć co to jest, ale ciekło z żołdaka strugami. Wyciągnął ku nim czarne, umazane czymś ręce i płakał.
- Nie zrobiłem tego! Oni mi nie przebaczą…ja! – urwał na chwilę i przypatrywał się dłonią, z których coś kapało na ziemię. – Oni po mnie przyjdą. Nie mogę tego zrobić…kamraci…
- Co ci jest? – zapytał cicho Niedźwiedź.
Ręce grubego znikły gdzieś na chwilę, przez którą panowała cisza. Wtem grupa jasnych błysków przemieniła się w terkot FAMAS-a. Seria skosiła Dostojewskiego i jego towarzysza na ziemię. Mężczyzna dopiero po chwili doszedł do wniosku, że to Gruby do nich strzela. Spojrzał na Niedźwiedzia, a raczej na jego górną połowę i doszedł do wniosku, że go już nie uratuje. Podczołgał się do skrzyń i ukrył się za nimi. Dziękował Bogu, że jest tak ciemno, że oprawca go nie widzi. Gruby postrzelał jeszcze trochę i umilkł, a Dostojewski bał się ruszyć i sprawdzić czy szaleniec już sobie poszedł. Zaryzykował i złapał za AK Niedźwiedzia, które miał na wyciągnięcie ręki. Wychylił się zza osłony i strzelił kilka razy w stronę stojącej za ogniskiem postaci, która zwaliła się z łomotem na ziemię, strzelając przy tym we wszystkie możliwe kierunki. Strzał musiał być celny. Siergiej próbował wstać i stęknął z bólu, gdy poczuł ranę w nodze. Syknął i podniósł się wolno. Pokuśtykał do Grubego i strzelił kilka razy w jego brzuch. Nie patrzył na wyraz jego twarzy. Jednym powodem było to, że i tak nic nie widział. Drugim był potworny strach. Nie chciał na niego patrzeć. Niedźwiedź był tylko rozlaną po obozowisku zupą. Napastnik władował w niego chyba cały magazynek. Dostojewski pochylił się nad nim, zerwał z jego szyi nieśmiertelnik i podskakując na jednej nodze pognał w stronę wojskowego UAZ’a.
***
Płomień wypalał się już powoli także, robiło się coraz ciszej. Ciche postękiwania Dumajewa były jedynym dźwiękiem jaki słyszał rudy oprócz potwornego huku wiatru, który zerwał się nagle nad całą okolicą. Wojak podczołgał się do rannego, odsunął karabin na bok i spojrzał mu w oczy.
- Żyjesz stary?
- Tak – wycharczał tamten. – Dostałem po plecach, ale większość kul przyjął na siebie pancerz. Nie mogę się tylko ruszyć, bo kolano mi przestrzelili.
- Posłuchaj: wyciągnę cię stąd i zatargam na powrót do okopu. Tutaj jesteś na widoku.
Wtem niebo rozbłysło wściekle niebieską barwą, która była tak jasna, że porównywalna z bielą. Gdzieś z chmur zupełnie pionowo wystrzelił ku ziemi słup jasnej energii. Trzasnął w ziemię i zniknął. Ciemność znów niepodzielnie panowała na ziemię.
- Widziałeś to rudy?
- Widziałem. Zona dziwne rzeczy z nami wyprawia tej nocy – sięgnął do swojego pasa i odetchnął z ulgą, czując zwinięty tam kawał bandaża. – Opatrzę cię prowizorycznie, a potem czołgamy się do naszych.
- Okej…
Rudy zamarł, gdy wielki, skórzany bucior trzasnął mu przed głową i wbił się w ziemię. Wojak podniósł głowę do góry i zobaczył jakąś wysoką postać. Zerknął na nią tylko przez ułamek sekundy i zobaczył praktycznie tylko cień, bo potem coś spadło mu na głowę i roztrzaskało ją jak jabłko.
***
Korylow leżał na samym dnie krateru i patrzył na swoich dwóch ludzi, którzy również bali się wychylić. Ubrudzeni piachem dyszeli ciężko i wpatrywali się w gwiazdy.
- Długo ich nie ma.
- Wiem. Wychyl się w tamtą stronę i sprawdź co z nimi.
Żołdak pokiwał głową, przeturlał się na bok i powoli podczołgał się do drugiego krańca dziury, w której siedzieli. Musiał się streszczać, bo patrząc w stronę, w którą pobiegł rudy żołnierz był odsłonięty od pleców. Usadowił się na pozycji i wyjrzał delikatnie.
- Na Jeszuę z Jeruszalaim…Bogowie… - wysapał i porwał swój karabin.
Szybko oparł strzelbę o ziemię i zaczął strzelać. Błyski rozświetlały ziemię przed nim i jego wykrzywioną twarz.
- Co się tam dzieje?
Żołnierz nie odpowiedział. Krzyczał dziko i strzelał w stronę, gdzie zniknął i Dumaj i jego niedoszły wybawca. Wtem seria z broni potężnego kalibru zrobiła kilka potężnych dziur w plecach, szyi i głowie wojaka, którzy nawet nie stęknął. Jego ciało zadrżało dziko, dziurawione potężnymi pociskami i padło bezładnie na ziemię, w połowie wysunięte z krateru. Ostatni towarzysz Korylowa jęknął i jakby zadławił się swoim głosem. Był mocno przerażony.
- Misza…Misza – mówił gorączkowo. – Musimy stąd uciekać. Ty i ja. Tylko my. Tak jak kiedyś, tak jak kiedyś. Pognamy we dwaj, w ciężarówkę…w ciężarówkę…i do bazy – zaczął coraz szybciej oddychać i przełknął mocno ślinę, ściskając strzelbę jak przytulankę.
- Nie widzisz co się dzieje z tymi, którzy próbują wystawić chociaż łeb z tej błogosławionej dziury? Oni wszyscy nie żyją, oni już umarli – mówił coraz głośniej by wstrząsnąć rozmówcą i wywołać w nim uczucie odwagi. – Zostaliśmy tylko my. Na pewno już po nas jadą. Wyciągną nas stąd.
- Misza… - wyszeptał tamten patrząc gdzieś ponad Korylowa.
- Damy radę. Trzeba tylko pociągnąć tego biedaka do tyłu, żeby tak nie wisiał – już chciał się podnosić, gdy jego towarzysz powtórzył.
- Misza…
- No co?
- Misza….za tobą…
Korylow podniósł się i zobaczył jak jakiś bucior kopie potężnie w głowę leżącego na skraju okopu wojaka. Ciało podskoczyło do góry i ogromnym ciężarem pancerza przygniotło aktualnego dowódcę. Jęknął on tylko i stwierdził, że nic nie widzi i nie może się wygrzebać spod trupa. Jego towarzysz złapał za strzelbę, wystrzelił, ale chyba chybił. Coś sporego przecięło ze świstem powietrze i wbiło się prosto w płuco wojaka, który charknął cicho i zamarł. Misza podniósł rękę trupa i zobaczył trzonek siekiery, wystający z pancerza żołdaka.
- ku*w* mać…
Z całą siłą odepchnął od siebie ciało. W sam raz by natknąć się na jakąś ciemną postać w płaszczu i oberwać czymś w głowę. Poczuł się tak jakby oberwał właśnie kulą od kręgli. W głowie mu zadzwoniło, poczuł, że nie ma chyba zębów, nie czuje nosa i nic więcej poza smakiem metalu wszędzie, gdzie tylko mógł go czuć. Przekręcił się na bok i zwinął w kłębek, jęcząc i łapiąc się za zmasakrowaną twarz. Nie miał nawet siły się podnieść. Cios był przecież tak potężny, że zrobił z niego miazgę. Wtem ten ktoś podniósł Korylowa dwiema rękami do góry i na moment Misza był nad głową swojego oprawcy, patrząc wciąż w niebo. Chwilę później cień opuścił jego ciało w dół i złamał jego kręgosłup na swoim kolanie. Kolejny charkot przerodził się w ciszę.
***
UAZ gnał po wyboistej drodze, podskakując co chwilę i warkocząc potężnym jazgotem silnika. Roztrącał mrok przed sobą potężnymi reflektorami i ukazywał oczom Dostojewskiego podziurawioną, poprzecinaną bliznami drogę, będącą jak wszystko wokół w opłakanym stanie. Żołnierz zdążył zrobić sobie z kawałka spodni opaskę uciskową i zawiązać ją ponad przestrzeloną nogą. Krew nie leciała obficie, rana nie była poważna. Wojak depnął na gaz i parł w losowym kierunku. W powstałym zamieszaniu nie widział nawet gdzie jest. Wtem jakiś błysk przetoczył się po niebie, a coś na kształt błyskawicy rąbnęło kilkaset metrów na lewo, prosto w zarośla. Siergiej poczuł, że może tego żałować, ale zatrzymał się. To nie był piorun tylko kolejna dziwna rzecz, którą należy sprawdzić. Poczucie obowiązku przewyższyło nawet strach. Otworzył drzwi, złapał niedbale AK i ruszył zbolałym krokiem w stronę krzaków.
***
Prawie kilometr dalej, na wzgórzu jakiś zgrzytliwy głos w radiu usilnie starał się skontaktować z ludźmi, którzy powinni tam być…
„…przejeżdżać będzie grupa uderzeniowa w pojazdach opancerzonych. Nie strzelać. Nie mają radia, nie było czasu. Nie pokazywać się im, bo będą zapewne nerwowi. Panuje czerwony stan gotowości, musimy okiełznać żywioł i sprawdzić co się w ogóle dzieje. Eksperci podejrzewają, że utrata łączności z konwojem zwiadowczym Alfa 567 oraz śmigłowcem zostały wywołane Incydentem. Owy obiekt mógł w jakiś sposób zaburzyć lot naszych fali radiowych. Sytuacja jest już praktycznie pod kontrolą. Bądźcie czujni…”
Po chwili ozwał się inny głos, nadający na nieco innej częstotliwości:
„…Oman do Burzy, Oman do Burzy. Zgłoście się… Potrzebujemy was w rejonie Incydentu. Potrzebne wszelkie wsparcie dla zaatakowanego konwoju. Są problemy z łącznością także uważajcie do kogo walicie, bo możecie strzelać w dupy naszym chłopakom…Burza…zgłoście się…”
***
Nienawidził tej nocy całym swym sercem. Z bólem zapalił latarkę umocowaną przy lufie karabinu i oświetlał nią sobie drogę. Po dłuższej chwili przedarł się przez zarośla i niespodziewanie wypadł na małą polankę wśród krzaków. Coś ją dosłownie wypaliło. Wyglądało to jak miniaturowy krąg zbożowy. Krzaki nadal syczały, przycięte przez powstałe koło nich, idealnie równe koło. Dostojewski spojrzał na biały kształt leżący pośrodku. Przetarł jedną rękę piekące oczy i poświecił tam latarką.
- To już są szczyty…To już są szczyty…
Leżała tam na brzuchu czarnowłosa kobieta w białej sukni. Wyglądała na nieprzytomną bądź martwą. Siergiej nie widział jej twarzy, ale cała sytuacja zaczęła go już przerażać. Tutaj nigdy nie było kobiet, nigdy. Cała ta sytuacja wydała mu się bardziej psychodeliczna niż nocne strzały. Całą noc trzymał się nieźle psychicznie, ale tego już było za wiele….Poruszyła się! Żyła! Uniósł karabin, odbezpieczył go i położył palec na spuście.
Ostatnio edytowany przez
Wszechmocny, 26 Maj 2010, 19:23, edytowano w sumie 1 raz
Piszę poprawnie po polsku.