przez MeZZerschmitt w 30 Maj 2008, 21:38
Dzięki za uwagę.
część IV
Po schodach do schronu zbiegło 4 żołnierzy. Dwóch młodych szeregowych, których Sidorovich pierwszy raz w życiu widział oraz st. szeregowy Kreczenko. Chorąży znał go bardzo dobrze, cenił go za małomówność, oddanie dla armii i lojalność wobec przełożonych. Lecz nienawidził go za jego słabość do rzeczy, które zmieniały jego świadomość, dlatego też nigdy do końca mu nie ufał. Nigdy nikomu o tym nie powiedział, ponieważ tłumaczył sobie sam, że to dobry zasłużony żołnierz, a w dodatku nie bierze żadnej chemii, tylko gustuje w naturalnych „wariatach”. Wiedział, że może i robi źle, ale jeszcze gorzej by się czuł gdyby stracił tak dobrego żołnierza jak Kreczenko. Jako ostatni zszedł kapral Wojsław. Wysoki, barczysty facet o skandynawskich rysach twarzy. Sidorovich pomyslał:
- Pan morderca oficerów...
Patrzył ostrzegawczo na całą czwórkę i rzekł:
- Panowie, mam dla was zadanie. Wydawać się może dosyć proste ale tak naprawdę będzie zaje****ie trudne. Musicie być skoncentrowani i oczy mieć nie tylko dookoła głowy ale nawet i w du**e, żeby Coś jej nie odgryzło. To już nie są ćwiczenia, to prawdziwe pole bitwy o życie albo śmierć. I pamiętajcie, albo wy zabijecie albo sami zostaniecie zabici. Nie możecie także dać się zranić żadnej istocie! Przez te wszystkie lata w Zonie powstało wiele nowych mutacji, a niektóre niestety za sprawą ludzi którzy myśleli wyłącznie o bogactwie. Każda rana może zapoczątkować waszą długą i bolesną agonię...
Sidorovich na chwilę przerwał swoją ostrzegawczą przemowę i spojrzał na kaprala, który wyraźnie miał gdzieś ostrzeżenia chorążego. Patrzył tylko na swoje lewe ramię i co chwilę coś z niego strzepywał, a po chwili drapał się po lekkim jasnym zaroście na brodzie. Nagle spojrzał chorążemu prosto w oczy, trwało to dosłownie 10 sekund, po chwili chrząknął i powiedział:
- Panie chorąży rozumiem pańskie ostrzeżenia i naprawdę to doceniam lecz sam Pan wie, że znam Zone lepiej niż Pan.
Sidorovich poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Chociaż myślał sobie, czego tu zazdrościć, tego że wyrzynał potwory i ludzi...hmmm...tak – właśnie tego mu zazdroszczę.
- Dobrze kapralu, rozumiem postawę kaprala, lecz wysłuchasz mnie tak samo jak oni – do samego końca! – podniósł lekko głos chorąży.
Kapral już nic nie odpowiedział, a jego oczy i tak mówiły za niego: „- Pier**l się pręcie!”
Sidorovich uśmiechnął się i kontynuował pouczenie:
- Na czym to ja skończyłem...ach tak... bolesna agonia...hmmm. W zasadzie powiedziałem już wszystko. Przejdźmy do konkretów. Jakieś chyba 600 metrów stąd na północ znajduje się zniszczony, wysoki wiadukt, a zaraz za nim po lewej stronie powinny być dwa budynki opuszczonego gospodarstwa. W jednym z nich, znajduje się sejf, do którego kod to 1488. Zapamiętajcie 1488!!!
Chorąży miał już powiedzieć o promieniowaniu...gdy nagle uświadomił sobie to, że gdy o tym wspomni, żaden z nich tam nie wejdzie, a gdy wrócą ściemnią jakąś historyjke, że sejfu nie było czy coś w tym stylu. Dlatego też nic na temat promieniowania nie powiedział, a także wiedział, że żaden z nich nie ma detektora, ponieważ wszystkie zostały w którymś ze starów.
- Dobra panowie do roboty.
Żołnierze odmaszerowali, a za nimi wyszedł Sidorovich. Patrzył jak odchodzą i wiedział, że jeden z nich straci życie. Miał tylko nadzieje, że będzie to któryś z kotów, a nie doświadczony żołnierz.
Na zewnątrz był piękny wiosenny dzień, Sidorovich zastanawiał się czy jest poniedziałek, czy może to już wtorek. Chociaż byli tutaj dopiero kilka godzin. Czas mu potwornie ciążył i wydawało się, że są tu już drugi dzień. Sidorovich stał oparty o wejście do schronu, w którym leżał jego FN F2000 i hełm od egzoszkieletu, po chwili przyszła mu myśl do głowy, że żołnierz nie powinien odchodzić od swojej broni nawet na metr ale w końcu do bunkra było tylko jedno wejście, przy którym to właśnie on stał, zamyślony, tak jakby nie obecny. Co jakiś czas czuł lekki wiatr, który gładził go po twarzy, słońce próbowało przedostać się przez drzewa, tak jakby chciało zwrócić na siebie uwagę Sidorovicha. Było dosyć ciepło, około 20 stopni w skali Celsjusza. Lecz to była Zona i to ona rządziła pogodą, a nie na odwrót. Nie raz mówiono: „ Zona żyje i to ona decyduje o tym kto i kiedy zginie”.
Wyglądało to mnie więcej tak, że gdy o 8 rano każdy był świadom pięknego słonecznego dnia, bo tak też się zapowiadało. Nagle w czasie trzydziestu sekund, niebo pokrywały coraz to gęstsze chmury, z który czerwone jak krew błyskawice przeskakiwały z jednej na drugą i dodawały im jeszcze bardziej złowieszczego wyrazu, po czym zawsze zaczynał padać rzęsisty deszcz. Kiedy to już każdy wyciągnął pałatkę, czy skrył się w jakimś opuszczonym pomieszczeniu, okazywało się że chmury nagle po prostu znikają i słońce na nowo wita całą Zonę. Takie zjawiska, powodowały u każdego kto kroczył po Zonie, ogromne zdenerwowanie, czasem dało się słyszeć klnących Stalkerów i grożących palcem wskazującym w stronę nieba. Ci, którzy dorobili się nerwicy podczas pobytu w Zonie, odbezpieczali swoją broń i strzelali w niebo ze złości. Po jakimś czasie większość ludzi mówiła, że Zona żyje i robi sobie z nas jaja.
Czterech żołnierzy weszło już na szosę, przechodząc obok Stara, w którym siedział kumpel kaprala, starszy szeregowy Ernst i palił papierosa:
- Co to za rozluźnienie peciku – krzyknął z uśmiechem na twarzy kapral
- A co, chce i pale, „cyknij Jasiu” – powiedział slangiem fali Ernst
- Wieczne „pińcet” – odpowiedział kapral, po czym coraz bardziej oddalał się ze swoją drużyną
- I kto to mówi hahaha – zaśmiał się starszy szeregowy i odpalił silnik Stara.
Cała czwórka podążała szybkim krokiem w stronę, wiaduktu.
- Panowie, to wasz pierwszy wypad. Delektujcie się tym spacerkiem i wdychajcie zapach zgnilizny, śmierci i wszelkiego ścierwa, które tu krąży.
Po lewej stronie szosy była niebrzydka łąka na której wyrastały dziwaczne kwiaty i malutkie młode drzewka, w oddali stało piętnaście może dwadzieścia starych drzew, powykręcanych, w niektórych miejscach nienaturalnie grubych czy bardzo chudych, można powiedzieć, że były po prostu jak stary schorowany dziadek siedzący na wózku inwalidzkim. Dookoła drzew wylegiwały się psy. Musiały to być różne rasy. Ponieważ bardzo się od siebie różniły już na pierwszy rzut oka. Jakieś kilkanaście metrów dalej stały w grupie czarno rudawe dziki. Żołnierze idący za kapralem obserwowali je bardzo dokładnie, bali się spuścić z oka te dziwadła, chcieli być pewni, że żadne z nich przypadkiem nie ruszy za nimi. Gdy przechodzili nad niskim wiaduktem, poczuli smród rozkładającego się ciała.
- Tak, panowie. Ten piękny zapach, to zapach przegranych. Tych co sobie nie poradzili. Pamiętajcie, nigdy nie podążajcie ich ścieżką – odezwał się nienaturalnie spokojny kapral.
Żołnierze nic się nie odzywali. Zresztą żaden z nich nie mógłby nic powiedzieć z przerażenia.
Gdy przechodzili obok starego przystanku, a raczej jego resztek, kapral krzyknął:
- Stójcie! Widzicie to, tam na wprost zaraz na tym pagórku?
Na pagórku biegała jakaś postać, jakby duch. Poruszała się w jedną stronę, a później wracała z powrotem i tak w kółko.
- To pijawka, tylko, że jeszcze nie ujawniła swojego oblicza i na szczęście nas nie zauważyła. Zrobimy tak, ja stanę z przodu, a wy za mną jakieś 2-3 metry – mówił kapral i w tym samym czasie, patrząc w kierunku pijawki, powoli położył broń, plecak i hełm z lewej strony. W tym czasie starszy szeregowy stanął z tyłu za plecami kaprala, natomiast szeregowi po prawej i po lewej stronie starszego.
- Co dalej Panie kapralu? – odezwał się jeden z szeregowych
- Teraz, jeden z was na mój sygnał strzeli prosto w pijawkę, to ją rozwścieczy i na 100% zacznie biec w moim kierunku, kiedy już będzie przy mnie na wyciągnięcie ręki, specjalnym chwytem przerzucę ją za siebie, spadnie wam prosto pod nogi, a za nim zdoła się podnieść – ma już nie żyć. Celujcie tylko w szyję! Zrozumiano? Bo inaczej będzie dupa.
- Tak jest.
- Dobra, jak krzyknę TERAZ, to ty żołnierzu po mojej lewej strzelisz w to ścierwo! Tylko nie możesz chybić!
- Tak jest!
Stali tak na środku drogi i czekali na sygnał kaprala, cała okolica jakby ucichła, tak jakby cała Zona czekała w konsternacji na to co nieuniknione.
- TERAZ!!! – krzyknął z całych sił kapral i nagle rozległ się huk. Pijawka dostała i nagle pokazała swoje oblicze, po czym zaczęła w niesamowitym tempie biec w stronę kaprala. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli coś spie***ą może być bardzo źle, lecz kapral był i tak nad wyraz spokojny, w kółko tylko powtarzał z zaciśniętymi zębami:
- No chodź...no chodź ty ku**o... stoję tutaj, dokładnie przed Tobą...bezbronny i...
Nagle złapał pijawkę w ręce i przerzucił za plecy, zdezorientowana zdążyła tylko pisnąć, kiedy to rozległy się ogłuszające huki i jej głowa poturlała się pod stopy st. szeregowego.
Kapral natomiast leżał na asfalcie i zaczął głośno się śmiać, aż łzy zaczęły ściekać po jego twarzy.
- Ku**a, to się zawsze udaje. Wymyśliliśmy ten sposób kilka lat temu. Służył on nam po to aby mieć pewność, że nie uszkodzimy jej wartościowych macek hehehe – śmiał się kapral.
- Panie kapralu, czy to oznacza, że mogliśmy ją zabić nawet wtedy kiedy była na pagórku?
- Hehehe tak , dokładnie, lecz było by większe prawdopodobieństwo uszkodzenia jej macek. Dzisiaj te stwory są o wiele mocniejsze i jedyny ich słaby punkt to szyja.
Szeregowi stali i sami nie wiedzieli co o tym sądzić, przecież można było zabić ją z daleko, a tak narażali życie.
- Ej, co jest do cholery. Rozchmurzcie się, nie raz będziecie tu w gorszej sytuacji, a teraz już przynajmniej zdobyliście trochę doświadczenia i zabawnej, miłej adrenalinki smak – kontynuował z uśmiechem na twarzy kapral.
Wojsław podszedł do pijawki i przykucnął:
- I co nie udało się ćwoku, hah!
Po czym założył grube rękawice i cały czas przykucnięty podreptał w stronę głowy. Wyjął ostry jak brzytwa nóż i zaczął odcinać macki.
- O, widzicie? Patrzcie, patrzcie. Przynajmniej będziecie wiedzieli jak to się robi. Gdy po dłuższej chwili macki były już odcięte, kapral wstał i pokazał je trzem żołnierzom. Jego twarz tłumaczyła wszystko: „Jestem dumny, bo to ja wygrałem a nie ona”. Po chwili włożył macki do specjalnej plastikowej torby i położył delikatnie do plecaka.
- Idziemy! – rzekł, po czym wszyscy ruszyli w stronę wiaduktu.
Gdy już przeszli zawalony wiadukt, skierowali się w lewą stronę pod lekką stromiznę, ku ich zdziwieniu budynków gospodarstwa nie było...w pewnym sensie. Po prostu zostały same fundamenty i gruz rozsypany dookoła.
- Przynajmniej nie musimy obawiać się że coś nas zaskoczy w środku – rzekł z uśmiechem kapral, lecz żołnierze przemilczeli tą uwagę.
W pewnej chwili kapral, przyłożył palec do ust i cichutko powiedział:
- Cicho...
Zaczął bardzo powoli podchodzić do wielkiego dębu. Tak grubego, że spokojnie mogłoby go objąć pięciu dorosłych mężczyzn. Wyciągnął spokojnie broń i skierował przed siebie, po czym podszedł z drugiej strony drzewa, gwałtownie ja przeładował i krzyknął:
- Wstawaj ku**a, słyszysz wstawaj mówię!!!
W środku wydrążonej dziury spał jakiś bandyta, który po niezbyt miłym obudzeniu, wyczołgał się z dziury w drzewie.
- Pyskiem do ziemi i ani drgnij albo rozpi****lę Ci ten pusty łeb. Skąd się tu wziąłeś i dlaczego jesteś taki tępy? Bo normalna myśląca osoba w życiu by tutaj nie zasnęła...Mów do cholery!
- Jestem ranny i wypędzili mnie z obozu...
- Jakiego obozu?
- Obozu Mroźnego.
- Mroźny? Jest tutaj? Ku**a przez tego ćpuna, zginął mój dobry kumpel, jakieś 4 lata temu. Gdzie ten obóz – krzyczał kapral, po czym kopnął z całej siły bandytę w żebra, aż ten przewrócił się na wznak i zakaszlał.
- Nie bij mnie, proszę...Mroźny stacjonuje na wysypisku w starym magazynie kolejowym, jest tam ich ze dwudziestu...uzbrojeni po uszy.
- Dlaczego Cię wyrzucili!
- Ponieważ, mam ranę otwartą na udzie od ugryzienia brzytwiarza.
- Czego ku**a?
- Brzytwiarz, to coś ma kończyny podobne do ludzkich, a reszta to straszna mutacja modliszki. Naukowcy wypuścili jakiś rok temu kilka sztuk na teren zrównanego z ziemią Agropromu. Kontrolowali je do czasu, gdy nagle kilka z nich przedostało się na wysypisko, a później lęgły się po całej Zonie. Nie wiadomo dlaczego nie dotarły tylko do Kordonu.
- Chwała Bogu – powiedział jeden z szeregowych.
- Jak widać jedno z tych gówien ugryzło mnie w udo, ale zdążyłem je zabić. Niestety rany spowodowane przez to gówno w bardzo szybkim tempie gniją, a zarazi atakują cały układ nerwowy, co prowadzi do paraliżu, a umierasz w strasznych bólach dopiero po 6 godzinach....czyli ogólnie cały proces zdychania od samego ugryzienia trwa jakieś 8 godzin. Mi zostało jeszcze jakieś 7 godzin – dokończył bandyta.
- Dobra koniec tego biadolenia. Wstawaj! Szeregowi trzymać go na muszce w bezpiecznej odległości ja idę poszukać sejfu. Powiedział kapral i szybkim krokiem ruszył w stronę tego co zostało po gospodarstwie. W pewnym momencie zatrzymał się i usłyszał wyraźne pik-pik-pik-pik ze swojego pasa.
- O ty w tę i z powrotem. Promieniowanie...hmm ciekawe czy wiedział o nim stalowy chorążaczek.
Kapral, obrócił się do tyłu i ruszył z powrotem do bandyty.
- Słuchaj pomożesz nam, a ja Ci gwarantuję szybką i kompletnie bezbolesną śmierć, zgadzasz się?
- To znaczy w jaki sposób bezbolesną?
- Mam przy sobie strzykawkę w której jest mała ilość pewnego specyfiku, po którym natychmiast zaśniesz i już nigdy się nie obudzisz.
- Hmmm, a co ty na to: PIE***L SIĘ! – wykrzyknął bandyta
- Dobra inaczej, wiesz co to jest? To jest wzmocniony Velmet Mx99 bardzo lubi przebijać tory kolejowe, więc twoją głowę rozp****oli w drobny mak, a jej resztki znajdą się na księżycu.
- Raczej na waszych mordach
- Wiesz, tym bardziej mnie to podnieca i chętnie Ci strącę ten pie****ny...
- Dobra dobra!!! Ok. zrobię to ale później bezboleśnie zakończysz moje cierpienia?
- Umowa stoi. Chodź ze mną.
Podeszli obok gospodarstwa i kapral wszystko po kolei wytłumaczył bandycie. Po chwili bandyta wszedł do środka tego co pozostało po jednym budynku gospodarstwa, lecz po dłużej chwili szukania nic tam nie znalazł. Popatrzył w stronę celującego w niego kaprala, a ten krzyknął:
- Jak nic tam nie ma to rusz dupę do drugiego.
Bandyta ruszył do drugiego gruzowiska i już z kilku metrów zauważył duży, zardzewiały sejf.
- Mam – krzyknął do kaprala.
- Kod 1488 i wszystko masz przynieść do mnie.
Po kilku minutach bandyta podszedł do kaprala na odległość 3 metrów.
- Stój! To co masz w rękach połóż na ziemię i przejdź dziesięć kroków na zachód. Szeregowi trzymać go na muszce cały czas.
W tym czasie kapral zaczął przebierać się w opexa, którego miał w plecaku i założył maskę gazową. Podszedł do rzeczy, które rzucił bandyta. Był tam dobrze zachowany stary model PDA z przed jakiś 10, a może i 15 lat, dwie konserwy, które od razu kapral rzucił daleko w bok oraz jakaś koperta zrobiona z materiału podobnego do tego, z którego robi się opexy. Kapral włożył te rzeczy do specjalnego pojemnika próżniowego antyradiacyjnego. Po czym podszedł do plecaka i ostrożnie włożył pojemnik, a wyciągnął plastikowe pudełko w którym znajdowała się strzykawka do szybkiego jednorazowego użycia.
- Kładź się na ziemie idzie twój ratunek.
Po czym podszedł do bandyty i wbił mu ją w ramię.
- Zaraz zacznie działać...zdychaj!
Bandyta nie zdążył nic odpowiedzieć, oczy same mu się zamknęły na wieki...
Po chwili kapral ściągnął opexa, wyciągnął buteleczkę łatwopalnej substancji, oblał opexa i rzucił go obok ciała bandyty, po czym rzucił odpaloną zapałkę i rzekł:
- Ruszamy z powrotem, muszę poważnie porozmawiać z naszym kochanym dowódcą – powiedział szyderczo kapral.
C.D.N.
"Niektórzy ludzie po prostu nie szukają logicznych korzyści, takich jak pieniądze. Nie sposób ich kupić, zastraszyć czy przekonać, nie sposób w ogóle z nimi negocjować. Niektórzy ludzie po prostu lubią patrzeć, jak świat wokół płonie."