Ballada o prawiesnorku

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

Ballada o prawiesnorku

Postprzez MordercaBezSerca w 06 Lis 2020, 10:40

Pomroczność jasna, albo syndrom dnia następnego. Człowiek nie wielbłąd i musi się czasem kulturalnie upodlić. Gorzej jak się potem obudzi nie-wiadomo-gdzie, nie-wiadomo-jak i nie-wiadomo-z-kim. Na ten przykład w pięknych okolicznościach przyrody największej shithole na tej planecie. Wtedy kluczem do przetrwania jest szybkie przyswajanie wiedzy. Zwyczaje pozagrobowe kosmonautów. Roślinność depilująca. Fryzjer z siedmioma bochnami. Grabie w pojedynkach strzeleckich. Ale przede wszystkim jak rozmawiać z prawie-snorkiem.

Zamiast prologu:

Wbił palce głęboko w uszy. Nie pomogło nawet odrobinę. Huk narastał z każdą sekundą. Rzucił się wprost na suchą trawę i próbował wdusić twarz w ziemię. Blask przepalał fioletem zaciśnięte powieki. Skulił się w pozycję embrionalną, jak mają w zwyczaju czynić wszystkie prymitywne ssaki, gdy bezradne czekają na ostateczny cios.

Wściekły huk szalał dookoła. Zawładnął każdą cząsteczką powietrza, każdą grudką ziemi i każdą kroplą krwi w żyłach. Chciał krzyczeć ze strachu. Otworzył usta, a huk wtargnął do środka, dusząc w zarodku żałośnie słaby głosik. Organy wewnętrzne zamieniły się w bulgoczącą, wzburzoną masę, która gorzką falą wzbierała wyżej i wyżej szukając ujścia przez nos i usta. Wcisnął palce jeszcze głębiej i poczuł, jak miękkie kości czaszki ustępują z chrupnięciem, a paznokcie zatapiają się w czymś lepkim i pulsującym.

Huk przelewał się nad nim, przenikał do wnętrza, szarpał i wciąż narastał, coraz mocniejszy, coraz głośniejszy. Targane konwulsjami ciało trzęsło się w rytm drgań synchronicznych fal anormalnej energii. Wtem, huk przeszedł w potężny, krótki ryk. Świat zalała jasność… która nagle zgasła…  


cz.I:

Początek cz.I
Pierwsza kropla spadła zupełnie niespodziewanie. Zarejestrowała ją pojedyncza synapsa, dryfująca gdzieś daleko na pograniczu świadomości. Odrobinka wody spływała łaskoczącą smużką po piekącej skórze. Zatrzymała się po drodze, by chwycić w objęcia jeden z włosków porastających łuk brwiowy. Po chwili jednak zebrała się w sobie i ruszyła w dalszą drogę. Śmiało zjechała po ostrym stoku nosa i wylądowała zgrabnie w samym kąciku oka. Bracia i siostry ośmielone jej odwagą podążyły jej śladem. Niektóre upadały nieopodal, wybijając nierówny rytm na zakończeniach nerwowych umęczonego ciała. Ciężkie, stalowe niebo płakało miłosierdziem, niosąc ukojenie ziemi, trawie i leżącemu na niej człowiekowi.

Otworzył oczy. Dłuższa chwila musiała upłynąć zanim dotarło do niego, że ma oczy. Zacisnął mocno powieki, trzymał tak przez moment, po czym na nowo je rozchylił.
Krople przyjemnie chłodziły poparzoną skórę, lecz gdy dostawały się do oczu, piekły straszliwie. Leżał na wznak patrząc w ciężkie, szare chmury, z których coraz niżej i niżej zwieszały się niteczki deszczu. Przełknął ciężko ślinę, a ta z chrzęstem przecisnęła się przez suchą krtań.
Nabrał głęboko powietrza i nadludzkim wysiłkiem podniósł się z ziemi. Skołowany mózg jeszcze przez jakiś czas nie mógł lokalizować rąk. Gdy mu się to wreszcie udało, musiał włożyć całą swoją moc obliczeniową w to, aby przypomnieć sobie do czego służą.
Chłopak siedział na łące otoczony szumem padającego deszczu. Drobinki wody przesłaniały falującymi kurtynami wszystko wokół. Podciągnął nogi pod siebie i odpychając się rękami od mokrej ziemi spróbował wstać. Udało mu się dopiero za trzecim razem, gdy cały szary, workowany kombinezon pokryły plamy ciemnego błota.
Na trzęsących się kolanach postąpił kilka kroków. Ze zdziwieniem, ale i ulgą stwierdził, że oszołomienie powoli mija. Wraz z każdym uderzeniem serca krew pompowała życiodajny tlen w komórki ciała, a to odwdzięczało się coraz lepszą wydajnością operacyjną.
Skąd o tym wiedział? Tego nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że ma oczy, ręce, nogi. Że w obolałej głowie mieści się mózg, który kieruje ciałem. Że jeśli zechce to może zrobić kilka kroków. Albo może się zatrzymać… Wiedział tylko, że ma oczy, ręce, nogi. Że w obolałej głowie mieści się mózg, który kieruje ciałem. Że jeśli zechce, to może zrobić kilka kroków. Albo może się zatrzymać. Że ma uszy, które słyszą… Uszy słyszą… kroki. Ale on przecież stoi w miejscu! Zaskoczony obrócił się za siebie.
Ktoś szedł przez deszcz. Ciężkie buty wybijały po błocie mlaskający, nierówny rytm. Chłopak chciał krzyknąć, ale poparzone gardło wydało tylko skrzek. Tamten się zatrzymał.
– Это кто? – Rozległo się zza zasłony deszczu. Słowa brzmiały znajomo, ale nie mógł zrozumieć sensu.
– H– h– heej, tutaj. Pomocy! – wychrypiał z nadzieją i ruszył kilka kroków w kierunku, z którego dobiegał głos.
Tamten na niego czekał. Ubrany był w taki sam, szary kombinezon, który kleił się mokrą tkaniną do jego krępej, zwalistej sylwetki. Niskie czoło przecinała gruba, brzydka blizna zadana zapewne jakimś nie do końca ostrym narzędziem. Policzki i kąciki ust zdobiły podobne, lecz ich kształt ewidentnie zdradzał, że wywołała je trucizna przyjmowana w formie płynnej od wielu, wielu lat. W szerokiej, nieogolonej twarzy lśniły rozgorączkowane oczy. Nieznajomy popatrzył półprzytomnie i postąpił krok do przodu.
- Разговаривать! Кто ты и что здесь делаешь? - zawołał gniewnie.
Chłopak nie mógł zrozumieć słów, ale sens zaciśniętych pięści pojął od razu.
– Nieee wiem, nie rozumiem.
– Ty szto? Poliak? – zapytał tamten podejrzliwie.
– T– tak! Znaczy, Da! Ja Polak! – Młody gorączkowo kiwnął głową kilka razy, pukając się przy tym kciukiem w pierś.
– Nu to szto ty? Durak, ludzkiej mowy nie panimajesz?.
Nieznajomy zrobił kilka kroków do przodu i z uśmiechem klepnął chłopaka w plecy łapskiem wielkim jak patelnia.
– No mołodiec! Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica. Вы знаете, что здесь произошло?
To drugie wypowiedział jednak tak szybko, że chłopak tylko pokręcił głową. Starszy mężczyzna machnął na to ręką ze zniecierpliwieniem i ruszył przed siebie dając znak aby iść za nim.
– No dawaj! Idziom.
Młody chcąc nie chcąc, wykonał polecenie. Za nic nie chciał zostać sam w tym deszczu sam.

Namioty stały na skraju polany. Pomiędzy zwykłymi, brezentowymi rozpychał się duży, nowoczesny pawilon wykonany z jakichś zaawansowanych kompozytów. Pomarańczowa powierzchnia powyginana była w dziwne kopuły i ostrosłupy utrzymywane na miejscu przez zatopione w materiale pręty i trójkątne kratownice. W środku spokojnie zmieściłby się spory autobus, albo wagon kolejowy.
Chłopak przez chwilę zatrzymał tę myśl w głowie. „Co to jest wagon kolejowy? I do czego służy? A w ogóle to skąd wiem, że jest duży”. Starszy mężczyzna nie przejmował się jego rozterkami i śmiało ruszył w kierunku wejścia do pierwszego z namiotów. Deszcz już przestał padać, ale powietrze wypełniała ta charakterystyczna wilgoć, która zwiastuje nadejście zmierzchu.
Chłopak drżał z zimna w przemoczonym kombinezonie, ale nie miał odwagi wejść za mężczyzną do środka. W tym miejscu wisiało coś w powietrzu i na pewno nie była to tylko coraz gęstsza mgła. W szarości zapadającego półmroku było coś…coś dziwnego…
Nagły dźwięk dochodzący od strony pomarańczowego pawilonu wyrwał chłopaka z powolnego nurtu rozmyślań. Gwałtowny wyrzut adrenaliny wyostrzył zmysły. Wejście było uchylone. Solidne, grube, białe, kompozytowe drzwi z zaokrąglonymi krawędziami i niewielkim, prostokątnym okienkiem odsunęły się powoli od masywnej framugi. Po chwili znowu zamknęły się z syknięciem uszczelek.
Chłopak drgnął zaintrygowany. Nie mógł oderwać oczu od kołowrotu zamknięcia, który właśnie zaczął obracać się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Drzwi uchyliły się nieco, pozostały w tej pozycji przez kilka sekund, po czym znowu zaczęły zamykać. Kołowrót przekręcił się w odwrotnym kierunku i wszystko zamarło w bezruchu.
Chłopak zrobił kilka kroków w kierunku wejścia. Jakaś siła ciągnęła go do tego przedziwnego zjawiska. Gdy był w połowie drogi cały spektakl powtórzył się kolejny raz: kołowrót w lewo, szum uszczelek, drzwi uchyliły się na kilka centymetrów, stały tak przez moment, po czym wróciły na swoje miejsce. Kołowrót w prawo i stop.
Chłopak mógł przysiąc, że działo się to cały czas dokładnie w takim samym tempie. Zbliżył się jeszcze o kilka kroków i gdy kolejny cykl dobiegł końca zebrał się na odwagę, aby zajrzeć do środka przez małe, wąskie okienko.
W środku był ktoś ubrany w pomarańczowy kombinezon. Hełm z zaparowanym, sferycznym, szklanym wizjerem zasłaniał mu twarz. Postać drgnęła i spojrzała prosto chłopakowi prosto w oczy. Ten, z wrażenia aż chciał się cofnąć, ale potknął się i przewrócił na tyłek rozchlapując błoto.
– Ej! Panie Ruseeek! – Zerwał się od razu na równe nogi i krzyknął w kierunku mężczyzny wciąż buszującego w pierwszym namiocie. – Tutaj jest jakichś ten! No! Kosmonauta?
Nie dokończył, bo w tym momencie doskonale zsynchronizowany cykl otwierania i zamykania został przerwany. Kołowrót obrócił się tak jak do tej pory, ale drzwi zamiast zamknąć się, otwarły na oścież i ze środka wyszła postać okryta jaskrawym strojem ochronnym.
Ciężki, prostokątny plecak nadawał jej niezgrabny wygląd i jeszcze bardziej podkreślał urywane, szarpane ruchy, którymi poruszał się nieznajomy. Każdy krok wzdrygał nim jak tik nerwowy, a ręce, ramiona i głowa ustawiały się w przedziwnych konfiguracjach względem usztywnionego tułowia.
Nieznajomy mamrotał coś niezrozumiale, ale zaparowany wizjer szklanego hełmu nie pozwalał zrozumieć sensu słów. W ruchach i intonacji głosu widać był jednak rosnące wzburzenie. Postać ruszyła szybciej, ślizgając się i potykając na błocie obozowiska, niezdarnie brnąc krok za krokiem w rytmie coraz częstszych tików.
Chłopak instynktownie cofał się krok za krokiem w kierunku namiotu, w którym zniknął przed momentem jego towarzysz. W nowym przybyszu było coś nienormalnego, co przerażało do szpiku kości, a jednocześnie nie pozwalało rzucić się do ucieczki.
Pomarańczowy uniósł rękę wysoko nad głową, jakby szykował się do ciosu. Chłopak zarejestrował jeszcze spojrzenie wytrzeszczonych wściekłością oczu o zwężonych źrenicach. Ręka już miała zatoczyć łuk, aby spaść na niego z całą siłą. Ale postać nagle zachwiała się i opadła ciężko na jedno kolano.
Chłopak odważył się otworzyć oczy, akurat w chwili, gdy człowiek w szarym kombinezonie wyprowadzał kolejny cios tłukąc niemiłosiernie w pomarańczowy hełm kawałkiem metalowego pręta. W pierwszym odruchu pomyślał, że to Rosjanin ruszył mu z pomocą, po chwili jednak nieznajomy obrócił się wyprowadzając kopniak pod drugie kolano swojego przeciwnika i jasnym stało się, że to ktoś inny.
Pomarańczowy leżał już na ziemi, a przeźroczysty kask zamienił się w połamane kawałki poliwęglanu. Nieznajomy, skończył sprawę w pragmatyczny sposób. Pręt z chrzęstem wszedł w oczodół kosmonauty, a ciało wzdrygnęło się ostatni raz i znieruchomiało na dobre. Bojownik odwrócił kierunku zaskoczonego i przerażonego chłopaka:
– Oi! JustupidcuntJułonadajorłat? – wyrzucił z siebie gniewnie na jednym oddechu.
Ogolona na zero głowa, płaska pociągła twarz ze skośnymi oczami, smukła sylwetka. Jego wygląd był dokładnym przeciwieństwem wyglądu ciężkiego i zmiętego Rosjanina. Jedynym wspólnym mianownikiem był taki sam szary kombinezon. Chłopak wziął głęboki oddech i westchnął głęboko:
– No, t– thank you sir… – przerwał zaskoczony. To nie był jego ojczysty język, ale doskonale rozumiał nieznajomego. Nawet więcej: potrafił się z nim porozumieć.
– Yee speak Englisz?
Skośnooki popatrzył na niego przez chwilę po czym dodał w tym samym języku, ale mózg chłopaka od razu przyswoił to jako:
– Coś ty robił z tym fucking zgniłkiem? Do tańca go chciałeś zaprosić ?
Przybysz wyrwał pręt z czaszki zabitego i wytarł ze wstrętem o jego pomarańczowy kombinezon.
Młody powoli dochodził do siebie i z niemałym trudem zdołał wreszcie ruszyć się z miejsca. Zrobił niepewnie dwa kroki w kierunku rozciągniętego na ziemi ciała. Twarz zabitego przypominała ludzką tylko w ogólnym zarysie. Miała czoło, policzki, brodę, ale nie było w nich nic ludzkiego. Skóra popękana i pokryta liszajami, odchodziła w niektórych miejscach od kości. Dolna warga wisiała na kilku włóknach odsłaniając dziąsła, w których sterczały żółte, wypalone zęby. Ale najstraszniejsze było jedyne ocalałe oko. Wytrzeszczona gałka prawie nie mieściła się w oczodole. Tęczówka zupełnie zniknęła. Białą powłokę znaczyła tylko siateczka czerwonych żyłek i maleńka kropka zwężonej źrenicy. Chłopak cofnął się przerażony i spojrzał na nowego towarzysza.
– Cz– czym on jest?
Mózg pobudzony hormonami strachu działał na tak wysokich obrotach, że aż zaczynało mu piszczeć w uszach.
Skośnooki westchnął ciężko i odparł:
– Mam ci to fucking narysować? – Pokręcił głową z dezaprobatą. – ZOM– BI, taki chodzący trup, got it?
Młody tylko mrugał oczami nie mogąc dojść do siebie. „Tak, zombi, bardzo ciekawe. I co jeszcze”? Skośny nie bawił się w dalsze wyjaśnienia tylko wcisnął chłopakowi w rękę taki sam metalowy pręt jakim przed chwilą załatwił umarlaka.
– Chodź. W środku są motherfucking jeszcze dwa. – Pokazał głową na wejście do pawilonu. – Pomożesz mi motherfucker.
Po czym odwrócił się i ruszył przez błoto obozowiska.
– Proszę poczekać! – Chłopak podbiegł za nim kilka kroków, ale nieznajomy nawet nie zwolnił. – Jest ze mną jeszcze ktoś. Tam w namiocie…
– Wiem – uciął skośny. – Śpi.
– No jak „śpi”, przecież…
Nieznajomy zatrzymał się i spojrzał ze zniecierpliwieniem na młodego.
– Powiedziałem, że fucking śpi, to znaczy że śpi. A teraz… – Wskazał końcem pręta na otwarte wejście – … panie przodem.
Młody popatrzył na niego z przerażeniem, ale wyraz twarzy skośnookiego sugerował, że nie czas na dyskusje. Rad nierad, z duszą na ramieniu i prętem w rękach przestąpił próg. Nieznajomy wślizgnął się zaraz za nim.
– Tylko fucking uważaj – szepnął mu nad uchem. – Jeden może mieć broń. – Po czym kiwnął głową w kierunku następnych drzwi, prowadzących na zewnątrz śluzy powietrznej wejścia. Ciśnieniowa gródź była otwarta. Migające światło świetlówek wyciągało z półmroku ostre linie laboratoryjnego sprzętu, łóżek szpitalnych, komputerów i plastikowych pojemników. Chłopak wszedł do środka ogromnego pomieszczenia ostrożnie stąpając pomiędzy porozbijanymi probówkami i plami różnokolorowych cieczy. Chciał o coś zapytać swojego towarzysza, lecz ten zniknął! Panika momentalnie ścisnęła go za gardło. Rozejrzał się nerwowo. W półmroku, gdzieś po prawej stronie rozległo się szuranie. Sterta złomu, która kiedyś musiała być metalowymi łóżkami i biurkami zasłaniała zupełnie widok na tamtą część hangaru. Młody z drżącym sercem zaczął ją obchodzić wąskim przejściem, tuż przy ścianie. Przesuwał się bokiem tak blisko sterty jak tylko mógł. Ostre krawędzie i pręty co i rusz zaczepiały o jego mokry, workowaty kombinezon. Nerwowo przełknął ślinę i z uniesionym prętem, powolutku zaczął wyglądać zza stojącego na sztorc blatu biurka. Szuranie ucichło. Jedynym dźwiękiem burzącym absolutną ciszę było cykanie świetlówek z zerwanego żyrandola. Chłopak postąpił ostrożnie jeden krok naprzód, wychodząc zza zasłony. Wyraźnie czuł na sobie czyjś wzrok. Ta część hangaru wypełniona była kostkowatymi pojemnikami o wysokości jednego metra. Wieże składające się z trzech takich kubików, ustawionych jeden na drugim, wypełniały przestrzeń w rzędach po kilka sztuk każdy. „Labirynt. Pieprzony labirynt” – pomyślał.
Do tego kilka stosów przewróciło się w losowych kierunkach jeszcze bardziej gmatwając jego układ. Chłopak przełkną ślinę i pokręcił głową. „Za żadne skarby tam nie wejdę”. Ale zanim zdążył zrobić choćby jeden kroczek w kierunku wyjścia, szuranie rozległo się znowu.
Tym razem coś wyraźnie próbowało przejść obok sterty mebli, tą samą drogą, którą przed chwilą sam się tu dostał. Młody zadrżał i obrócił się gwałtownie. Szuranie było coraz wyraźniejsze. Na domiar złego, głośny brzęk rozległ się z labiryntu.
Chłopak, walcząc z paniką próbował co chwilę odwracać się w wąskim przejściu, w kierunku to jednego, to drugiego źródła dźwięku. Pręt drgał nerwowo w jego rękach, a kolana zaczynały żyć własnym życiem. Nieomal z ulgą powitał pojawienie się pierwszego truposza. Postać w porwanym, poplamionym krwią kitlu wyszła spomiędzy pierwszego rzędu pojemników. Zombie wyciągnął w jego kierunku szponiaste dłonie, z paluchami niemalże obranymi ze skóry i wydał z siebie przeciągły jęk:
– Narussiteeeeee…
Chłopak ruszył do ataku, łkając ze strachu. Spięty, ale gotowy do zadania ciosu. Już miał uderzyć po przegnitych łapskach, gdy kątem ucha zarejestrował, jak góra połamanych mebli chwieje się i zaczyna niebezpiecznie przechylać. Zdążył tylko osłonic twarz ramieniem, a plątanina metalowych listewek, profili, krzeseł i biurek zwaliła się na niego.
Przyciśnięty do masywnego pojemnika poczuł, że nie może się ruszać! Jedynie głowa i ręka uzbrojona w pręt wystawały z poplątanego żelastwa. Szarpnął się raz i drugi, ale jedyne co uzyskał to to, że ostre pręty zaczęły boleśnie kaleczyć mu skórę. Pracujący w panice mózg próbował rozpaczliwie znaleźć wyjście z sytuacji.
W świetle rzucanym przez kołyszącą się na kablu świetlówkę, zobaczył dwie postacie sunące do niego po rumowisku. Drugi trup miał na sobie mundur w panterkę i był w jeszcze gorszym stanie niż jego laboratoryjny kolega. Większa część czaszki ziała gołą, różową kością, a z brzucha wylewały się długie zwoje wnętrzności zaczepionych o wystające z rumowiska pręty. Nie przeszkadzało to wcale ich właścicielowi poruszać się z taką samą determinacją, jak jego mniej rozrywkowy kolega. Oba trupy były już na wyciągnięcie ręki od chłopaka. Celnym ciosem udało mu się trafić laboranta w skroń. Kość chrupnęła, ale truposz zaraz podniósł łeb z powrotem do pionu i zajęczał z wściekłością :
– Uchaadziiiiiiiii!…
Skowyt przerażenia wyrwał się z gardła chłopaka. Ostatnią siłą woli zmusił się, by nie zamknąć oczu i nie skulic się w sobie. Wtem, zauważył ruch na kratownicy podtrzymującej sufit. Jego wzrok powędrował w górę, gdzie na granicy światła majaczyła sylwetka w szarym kombinezonie. Człowiek skoczył w dół, z wysokości jakichś sześciu metrów i wyciągnął się w powietrzu jak struna. W ułamku sekundy wpadł na trupa żołnierza i zmiótł go z rumowiska.
Oderwany, przegniły łeb mlasnął głucho o ziemię. Laborant podniósł swoją rozpadającą się twarz i popatrzył w ślad za napastnikiem. Jednak ten był już za nim. Pręt z chrzęstem przebił czaszkę i przyszpilił ją blatu po którym pełznął truposz. Chłopak poczuł jeszcze, że coś lepkiego kapie mu na nogi, po czym obraz nagle ściemniał i zapadł się w sobie.

Gdy otworzył oczy, leżał na polowym łóżku przy ścianie hangaru. Skośnooki przerzucał papiery zaścielające złączone ze sobą biurka. Na blatach stały laptopy z ekranami migającymi jakimś wzorami i wykresami.
– No fucking wreszcie! – Nieznajomy zwrócił się do chłopaka. – W końcu się obudził!
– C– co się stało? – Młody podniósł się z łóżka. Wciąż był w swoim mokrym, ubłoconym kombinezonie, który teraz na dodatek był uwalany jeszcze…
– Hej! – Skośny pstryknął palcami. – Fucking focus, skup się!
Chłopak chwilowo zmusił się, żeby przestać się rozglądać w poszukiwaniu chodzących truposzy i skupił wzrok na nieznajomym.
– Pewnie się zastanawiasz what the fuck się dzieje? – Mężczyzna oparł się biodrem o blat i założył ręce na piersi. – Fuckin sto procent fuck up się dzieje! Wiesz gdzie w ogóle jesteś motherfucker?
Młody nie potrafił wydobyć z siebie głosu, więc tylko przecząco pokręcił głową.
– Jesteś w fucking ZONIE – odparł nieznajomy z ironicznym uśmieszkiem – A wiesz co to fuckin ZONA, ty dumb cunt?
Chłopak tylko przełknął ślinę i powtórzył swój gest.
Skośnooki teatralnie rozrzucił ręce i westchnął ciężko.
– Jesteś w fucking najgorszej shithole na tej planecie. W fucking Czarnobylskiej Strefie Zamkniętej. – Pozwolił przez moment, aby słowa nasiąkły w mu mózgu, zanim zaczął go torturować dalej.
– A wiesz, stupid cunt w jakim charakterze przebywasz w fucking Zonie? – Nawet nie czekał na odpowiedź tylko od razu huknął z grubej rury – Jesteś fuckin szczur laboratoryjny!
Mózg chłopaka procesował dane z szybkością błyskawicy, ale co chwile władowywał się na ścianę z napisem „ERROR”. Mrugał tylko oczami i kręcił głową w niedowierzaniu. „Jaka Zona? Jaki Czarnobyl? Co za szczury?” .
Skośnooki westchnął głęboko i zaczął znowu spokojniejszym głosem.
– Co pamiętasz z dzisiejszego dnia? – Zakręcił palcem przed twarzą i od razu dodał. – Zanim dowiedziałeś się o fucking życiu pozagrobowym?
– Deszcz – wyszeptał przez zaciśnięte gardło chłopak – pamiętam deszcz.
– A wcześniej? – Nieznajomy pochylił głowę do przodu i uniósł brwi w pytającym geście – Fioletowe fajerwerki, fucking trąby jerychońskie, cuntish flaki wywalające się uszami?
Młody ciężko przełknął ślinę i pokiwał głową.
– Gratulacje! – Skośny zakrzyknął, gwałtownie się prostując i wyrzucając ręce w powietrze – Przeżyłeś swoją pierwszą emisję. Fucking jackpot arsehole!
Chłopakowi na wspomnienie tego co się działo przed deszczem, wcale nie było „jackpot”. Zagryzł wargi i powstrzymał falę przerażenia, która wezbrała od razu w żołądku i pędziła by zalać go całego paniką na samo wspomnienie.
– Nie tylko przeżyłeś swoją pierwszą emisję, ale materfucker zrobiłeś to na zewnątrz, pod gołym niebem, bez żadnej fucking osłony. Bravo! – W teatralnym geście klasnął kilka razy bezgłośnie w dłonie. – Pamiętasz pigułę? – Pochylił się znowu i spojrzał pytająco.
– N– nie…
– Taka fucking, czarna, wielka twat w fucking owalnym kształcie? Nie? – Wzruszył ramionami. – Na pewno dostałeś. Jakbyś nie dostał to byś wyglądał jak tamci. – Zrobił głową ruch w kierunku wyjścia z hangaru.
– W każdym razie, – podjął po chwili – wygrałeś fucking los na fucking loterii twojego życia. – Zawiesza na chwilę glos – I pora żebyś się trochę odwdzięczył motherfucker, bo nie wszyscy mieli tyle szczęścia.
Skończył uśmiechając się zjadliwie półgębkiem. Jego uśmiech rozciągnął się odrobinę za szeroko…, nie! Nie odrobinę! ZDECYDOWANIE ZA SZEROKO! Szczęka rozwarła się aż po samo ucho odsłaniając dwa gęste rzędy trójkątnych zębów, spomiędzy których wysunął się długi, różowy jęzor! Chłopak zacisnął powieki i z krzykiem spadł z łóżka, próbując piętami odepchnąć się byle dalej od tego łysego monstrum.
– Oi! Calm yer tits! – krzyknął nieznajomy uspokajająco, a mózg chłopaka dopiero po chwili odcyfrował znaczenie słów. – Nic ci nie zrobię you stupid cunt. Potrzebuję twojej pomocy.
Chłopak cały zlany potem potrzebował dłuższej chwili, żeby uspokoić się na tyle by ponieść się z podłogi. Na chwiejnych nogach podszedł do stołu, trzymając się jednak przezornie na dystans od nieznajomego.
– Słuchaj – zaczął skośny – Ty dostałeś swój fucking immunitet na spalanie mózgu, a ja to! – Pokazuje na swój podbródek. – Wiesz co to snork?
Chłopak tylko potrząsa głową przecząco.
– Fuckin snork! Gdzieś ty się fucking uchował ty stupid cunt? Fuck meee! – Nieznajomy również kręci głową, ale z niedowierzaniem. – Taki big, ugly, strong fucker. Skacze fucking wysoko, lata fucking daleko i rozrywa wszystko fucking bigarse pazurami! Dalej nie?
Wzdycha ciężko pocierając czoło i wyrzuca z siebie:
– W każdym razie to ja, no prawie! Bardzo mi cię fucking miło poznać.
Prawiesnork wyciągnął rękę do chłopaka, ale ten tylko wzdrygnął się i cofnął o krok.
– Potrząśniesz moją fucking dłonią jak fucking mężczyzna. Rozumiesz motherfucker? – Groźnie zmarszczył brwi i zrobił krok do przodu.
Chłopak przełknął ciężko ślinę i zbierając wszystkie resztki silnej woli ujął dłoń nieznajomego. Ten potrząsnął nią energicznie, wyszczerzając szpiczaste zębiska w uśmiechu.
– A teraz pomożesz mi to odkręcić. – Wskazał znowu lewą ręką na szczękę, a prawą pociągnął za prawicę młodego, kierując go ku stercie papierów na biurku.
– Musisz znaleźć mi coś w tych aktach. Siedzę tu już dobre kilka miesięcy, ale dopiero teraz udało mi się … co się tak patrzysz motherfucker?! Bierz się za te fucking papiery!
Młody złapał za kartki drobno zadrukowane tekstem, wykresami i wzorami. Prawiesnork zabrał się tymczasem do opowiadania o historii swojego pobytu w obozie naukowym.
– Motherfuckers myśleli, że emisja tu ich nie dosięgnie. Poprzednie nigdy nie sięgały tak fucking daleko. Wasze klatki były ustawione na samej granicy poprzedniej…
– Klatki…? – Młody oderwał się od papierów i spojrzał na niego pytająco.
– Tak fucking klatki! – odparł prawiesnork niecierpliwie – Tam was trzymali, nie? I nie dziękuj, to nie ja was uwolniłem. Samo się spaliło.
– Nas? –zapytał znowu młody.
– Tak motherfucker! A teraz wracaj łaskawie do papierów!
Chłopak westchnął ciężko i przez chwilę zajął się kartkowaniem kolejnych segregatorów. Ręce zaczynały mu się coraz bardziej trząść, a kolejne papiery wypadały z jego dłoni coraz szybciej.
– Co jest? – spytał zaniepokojony prawiesnork.
– Nie rozumiem… – wymamrotał młody, bojąc się podnieść wzrok
– To się wczytaj w fucking tekst motherfucker. – Skośnooki wbił palec w okładkę leżącą zaraz przez chłopakiem. – Czytać chyba umiesz ty stupid cunt?
– U– umiem… – odparł chłopak drżącym głosem – … ale nie po rosyjsku. – Dodał niemal z płaczem.
– Jak ni…? – Prawiesnork prawie zaniemówił.
– Jak to nie umiesz czytać po motherfucking rosyjsku!? To kim ty fucking jesteś motherfucker?
– Polakiem – odpowiedział prawie szeptem chłopak.
– Polakiem! – powtórzył ze złością prawiesnork. – Jesteś Polakiem i nie umiesz czytać po fucking rosyjsku! Powiedz mi jak to fuck sake jest możliwie, co? Przecież wy wszyscy byliście tu jeszcze niedawno fucking jedna fucking wielka fucking bolszewicka fucking RODZINA! – Po czym ze złością uderzył w blat, który rozpadł się na kawałki sypiąc plastikiem dookoła.
– OJACIENIEPIERDOLE! – krzyknął młody w panice i zakrył głowę rękami po tym jak kolejny cios posłał na niego całą stertę papierów.
– Perrrrdole – powtórzył prawiesnork przeciągając zgłoski na języku. – Perrdole. Jakby ktoś wam napchał fucking kamienie w fucking gęby i kazał gwizdać. A! – przypominał sobie. – I to wasze kurrrrrwa. Jeszteszsz kurrrwa – zwrócił się z powrotem do chłopaka.
Młody odzyskał już trochę bojowy nastrój i odparł ponuro:
– Nie,… jestem student.
– SZszsztu– dent – powtórzył prawiesnork. – Szsztuu– dent. Za długie. Będziesz motherfucking „Dent”. Potrzebuje dent.
Znowu wyszczerzył te swoje zębiska, ale tym razem nie zrobiło to takiego wrażenia na chłopaku jak za pierwszym razem.
– Dobra Dent – skośnooki uśmiechnął się znowu – pora na fucking plan B. Idziemy po ZEKa.
– Kto to jest ZEK? – zapytał młody z obawą, ale prawiesnork tylko się uśmiechnął.

Koniec cz.I


czII:

Początek cz.II

– Fuck me! – zakrzyknął prawie-snork. – Fuck meee! – powtórzył rozeźlony nie na żarty.
Brezentowa ściana namiotu była rozerwana na całej wysokości. Rozerwane paczki z żywnością, drewniane skrzynki, butelki z wodą i inne zapasy zaścielały drewniany pokład. W smugach czerwonego (chyba truskawkowego) dżemu, wyraźnie można było rozpoznać ślady butów. Zygzakami prowadziły na zewnątrz. Przez dziurę. W las.
„O w mordę!” – pomyślał młody.
– Ten motherfucker się obudził. – Prawie-snork przesadził przewrócone skrzynki i dopadł jednym susem do rozerwanego materiału. Wyjrzał w gęstniejący mrok.
– K-kto się obudził? – Zaryzykował nieśmiałe pytanie Dent.
– Jak to kto, ty dump cunt? – Skośnooki zwrócił ku niemu wściekłe oblicze. – Ten drugi, jak mu tam po waszemu? – Z niecierpliwością machnął ręką przed twarzą. – „Zakluczony”!
Podniósł z podłogi strzałkę, z długą, ostrą igłą. Po chwili schylił się po kolejną i jeszcze jedną.
– Fuckin motherfucker – mruknął sam do siebie. – Trzeba mu było dobić jeszcze czwartą.
– J-jaką czwartą? – Młody poczuł, że tok wydarzeń zaczyna go przerastać.
– Kto? Jaką? Fucking sraką! – Skośny wyraźnie stracił cierpliwość. – Twój kolega, fucking współwięzień. Dostał fucking cocktail z genów dzika i widocznie mu wzrosła odporność na środek usypiający.
– J-ja… ?
– NAWET fucking nie próbuj! – Prawie-snork ostrzegawczo podniósł palec i groźnie spojrzał na chłopaka. – Nawet nie próbuj zadać kolejnego dump and cuntish pytania motherfucker – dodał spokojniej.
Skośnooki opadł na kolana i zbliżył twarz do ziemi. Prawie dotknął czubkiem nosa plam po dżemie, po czym przesunął się w kierunku dziury w ścianie. Ostrożnie wyszedł na zewnętrz. Z zza brezentu dało się słyszeć ni to charczenie, ni to świst. Wystarczyło jednak, żeby młody stwierdził, że nie ma ochoty zostawać sam w namiocie. Ślizgając się po rozlanych sokach i przetworach rzucił się czym prędzej za towarzyszem.

Prawie-snork węszył. Mruczał coś pod nosem, po czym charczał, świszczał i znowu mruczał.
– Motherfucking mokra trawa. Nie mogę określić fucking skąd dochodzi zapach – mamrotał sam do siebie.
Po chwili przykrył usta i nos dłonią. Pomiędzy palcami pozostawił małą szparę. Pociągnął nosem na próbę. Odjął dłoń od twarzy i wciągnął powietrze jeszcze raz.
– Ha! Teraz cię mam motherfucker – rzucił z satysfakcją i ruszył na czworakach w kierunku lasu.
Chłopak musiał ostro wyciągać nogi, a niekiedy nawet podbiegać kawałek, żeby dotrzymać mu kroku. Skośnooki w końcu zatrzymał się na skraju zagajnika i stanął wyprostowany.
– Nie mogę nic zobaczyć w tych fucking ciemnościach. – Pokazał palcem w głąb lasu. - Ale ten dump motherfucker na sto procent poszedł tamtędy. Czuje jego fucking smród.
– T-to może, tak do rana byśmy… – Dent próbował nieśmiało zasygnalizować, że wchodzenie w ciemny, gęsty las, pełen dziwnych odgłosów nie do końca mieści się w jego strefie komfortu.
– Do rana, to jakiś motherfucking patrol waste the fuck z niego. – Zniecierpliwiony prawie-snork przestąpił z nogi na nogę, próbując zobaczyć coś pomiędzy drzewami.
– W sensie…? – Młody nie za bardzo łapał o co chodziło w ostatnim zdaniu.
– W sensie, że motherfucking ŻOŁNIERZE ZROBIĄ MOTHERFUCKING BUM! BUM! – krzyknął gniewnie skośny i dodał. – Czego tu nie rozumiesz ty dump cunt? Oni go killim i z kto mi wtedy przetłumaczy fucking papiery?
– Aha, to ja może… – Chłopak pokazał palcem za siebie i postąpił krok do tyłu.
– NAWET fucking o tym nie myśl motherfucker. Idziesz ze mną.
Zanim chłopak zdołał zaprotestować prawie-snork złapał go za kołnierz i pociągnął za sobą między drzewa.

Światło księżyca ledwie przesączało się przez chmury, zasnuwające nocne niebo. Było go akurat tyle, by wyciągnąć z mroku dwie sylwetki na środku szutrowej przecinki. Ciało na leżało nieruchomo leżało nieruchomo na wznak. Ten drugi stał nad nim jakby go pilnował. Wysoka trawa pozarastała pobocza, ale środek drogi, wysypany grubym, rzecznym żwirem opierał się zielonej inwazji i prowadził prostą linią przez las. Siedzący w gęstwinie prawie-snork w skupieniu obserwował obie postaci. Młody siedzący obok, w skupieniu starał się opanować drżenie rąk i szczękanie zębów. Szło mu raczej kiepsko.
– Dobra, a teraz fucking cicho – szepnął skośny. – Zostaniesz tu i ani drgniesz, motherfucker. Jasne?
Chłopak tylko pokiwał głową w odpowiedzi.
„Tak” – pomyślał. „Chętnie zostanę. Sam. W lesie. Pełnym motherfucking zombie” – nawet nie zauważył, kiedy sam zaczął przeklinać po angielsku.
Już-już zbierał się, żeby to właśnie odszczeknąć na głos prawie-snorkowi, ale niestety nie zdążył. Skośnooki wyskoczył z gęstwiny. Właśnie tak: nie wyszedł, czy wybiegł. On wyskoczył. Pionowo. W górę. Gałąź wiązu zakołysała się lekko. Skośny podciągnął się na rękach i w ułamku sekundy zniknął wśród liści.
Młody przez chwilę patrzył w ślad za nim, po czym z ciężkim westchnieniem zwrócił się ku na postaciom na drodze i na powrót położył w trawie.
Obie postaci nie ruszyły się z miejsca, odkąd je zauważyli. Ten stojący na warcie kołysał się tylko, w sobie znanym rytmie. Wojskowy hełm kiwał mu się na głowie. W przód… w tył… w przód… w tył. Uwaga, krótka przerwa i znowu, tyle że odwrotnie. Najpierw w tył… później w przód… Młody zaczął się zastanawiać, czy zombie robią to specjalnie.
„Czy mają w ogóle jakąkolwiek kontrolę nad swoim zachowaniem, czy też jest to jakaś pętla uwarunkowana usmażeniem mózgu, przy wykonywaniu… konkretnej czynności... czy jakby…” – nawet nie zauważył, kiedy kołysanie zaczęło go usypiać.
Powieki, zupełnie niewrażliwe na końską dawkę adrenaliny, która krążyła w żyłach od samego rana, zaczęły zupełnie mimowolnie coraz mocniej i mocniej ciążyć… kojący szum liści nad głową… i trawy tuż przy uchu… delikatny podmuch ciepłego wiatru… bulgotanie krwi z rozerwanej tętnicy…
– Co?! – Młody poderwał głowę na ten nowy dźwięk.
Na ścieżce leżały teraz dwa ciała. Bezgłowy żołnierz padł na wznak tuż obok swojego towarzysza. Hełm z zawartością potoczył się w krzaki. Chłopak wytężył wzrok, próbując dojrzeć cokolwiek w ciemnościach. Prawie-snorka nie było nigdzie w pobliżu.
„Pewnie zaraz znowu na mnie wyskoczy jak pajac z pudełka” – pomyślał. „Widocznie go to bawi, skośnookiego sadystę”.
Zagryzł wargi i ruszył przed siebie na czworakach. Zanim na dobre zrobił pierwszy krok w kierunku dróżki, cofnął dłoń sycząc z bólu. Zaskoczony podniósł rękę do oczu. Z głębokiej rany wypłynął strumień gęstej, ciemnej krwi.
Powolutku przeniósł wzrok na trawę porastającą pobocze drogi. Długie, ostre źdźbła przestały się kołysać na wietrze. Zamiast tego, jedno po drugim sztywniały i nastawiały ostre końcówki w jego kierunku. Młody zamarł, gdy dotarło do niego, że cała trawa dookoła zaczyna zachowywać się w ten sam sposób.
– Fuck me – jęknął z przerażenia. Koniec części II



cz.III:

Początek części III.

Powolutku wstał na kolana. Świtało księżyca grało na ostrych jak skalpele krawędziach. Kolejne źdźbła zwracały się ku niemu. Kilka kropel krwi spadło na zdeptaną trawę. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał, przygięte do ziemi rośliny gwałtownie wyprężyły łodygi do pionu, ze świstem tnąc powietrze. Młody wrzasnął w przestrachu i rzucił się w tył. Ostrza prawie dosięgły nogawek ufloganego kombinezonu. Przycisnął zranioną dłoń do piersi i zaczął powolutku wycofywać się z powrotem pomiędzy drzewa.
– Stop!!! – Rozległo się zaraz nad nim.
Zaskoczony Dent, aż podskoczył w miejscu i kolejne kilka kropelek poleciało między źdźbła. Tam, gdzie dotknęły powierzchni liści, rośliny w okamgnieniu prostowały się ze świstem.
– Nawet się fucking nie ruszaj ty dump motherfucker. – Prawie-snork zeskoczył miękko na trawę zaraz za chłopakiem.
– C-co to za cholerst…? – Chłopak próbował zadać nie wiadomo które tego wieczoru pytanie, ale skośny od razu je uciął.
– Czy ty bleeding motherfucker? – spytał łapiąc go za dłoń.
– C-co?
– Pytałem czy to ty krwawisz! – Ze zniecierpliwieniem powtórzył prawie-snork, ale nie czekając na wyjaśnienia przyciągnął jego zranioną dłoń do własnego nosa i mocno wciągnął zapach.
– Dziwne – mruknął sam do siebie.
– C-co jest dziwn…?
– Oi już zamknij fuck się! – Skośnooki złapał chłopaka w pół i bez trudu skoczył z nim na gałąź dębu, która zwieszała się nisko nieopodal.
„To znaczy tak z pięć metrów dalej” – pomyślał chłopak. „ I jeszcze dobre trzy w górę”. Na prawie-snorku nie zrobiło to żadnego wrażenia. Ot, skoczył to skoczył, po co drążyć.
– Musimy się stąd get the fuck zabierać i to już – powiedział przewiązując chłopakowi dłoń kawałkiem tkaniny, oderwanej z brudnego kombinezonu. Młody chciał zaprotestować, bo przecież tężec, zakażenie i te sprawy, ale skośny zbył go tylko mówiąc:
– Nic ci fucking nie będzie. To tylko fucking tak na razie, żeby cuntisch zielsko się przestało burzyć.
Rzeczywiście, gdy tylko rana zniknęła pod zwojami prowizorycznego opatrunku i w powietrzu przestał rozchodzić się metaliczny zapach, trawa znowu łagodnie ułożyła się falami na ziemi. Tylko tam, gdzie spadły krople krwi źdźbła stały dalej na sztorc, kładąc się dużo, dużo wolniej niż reszta.
– Chodź ty useless cunt – zakomenderował prawie-snork. – Zek is dead. Idziemy do kryjówki. Nie ma co tu fucking siedzieć przez całą fucking noc. I tak zaraz tu będzie pełno fucking wojska.
– To nie wracamy do obozu? – Młody nie potrafił ukryć rozczarowania w głosie. Żołądek, opróżniony w trakcie porannego końca świata, domagał się atencji i zaspokojenia podstawowych potrzeb. Perspektywa spotkania z polowym łóżkiem, żarciem z puszki i względnym bezpieczeństwem za grubymi, wzmocnionymi wrotami hangaru, zdawała się być najbardziej pożądaną z pokus.
Niestety prawie-snork miał inne plany. Zanim młody zdążył na dobre otrząsnąć się z marzeń o luksusach obozu, skośny zeskoczył z drzewa i zaczął oddalać się w głąb lasu. Dent, chcąc nie chcąc, zsunął się po pniu i poczłapał jego śladem.


Do kryjówki dotarli po dwóch godzinach marszu. Młody sądził, że taki dystans mogli pokonać o co najmniej połowę szybciej, ale prawie-snork uparł się kluczyć i zygzakować pomiędzy drzewami, krzakami i kałużami błota.
„ Jakby to nie można by po prostej chodzić” – pomyślał chłopak, ale nie powiedział nic na głos, zbyt zmęczony żeby kłócić się ze skośnym. „ Z resztą i tak mi wszystko jedno…”.
Już-już miał po prostu położyć się na ziemi i zamknąć oczy, gdy prawie-snork zakrzyknął:
– No motherfucker, udało się! Jesteśmy. – Wskazał wrak transportowego helikoptera wiszącego w koronie rozłożystego grabu.
Dent pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym poczłapał do pnia, oparł się o niego plecami i zjechał na tyłek. Zanim skośny odplątał linę, po której wchodziło się na pokład, młody już smacznie spał.


Poranek wparował przez okna natarczywym, żółtym blaskiem. Słońce niewiele robiło sobie z wczorajszego gniewu reaktora. Dzień wstawał piękny i jasny, niosąc ze sobą obietnicę ciepła, błękitnego nieba i letniego lenistwa.
Tak pewnie byłoby wszędzie indziej na świecie, ale nie w zonie. Tu ciepły dzień zwiastował zwiększoną aktywność anomalii, rozdrażnienie mutantów i doskonałą widoczność, tak pożądaną przez wojskowych snajperów.
– Fucking, cocksucking shitpile – podsumował ogólną sytuację prawie-snork, spoglądając na panoramę okolicy przez otwarty, boczny właz desantowy mila siedemnastego. Młody spał smacznie na zwoju brezentu w ładowni.
– Oi! Ty useless cunt! Wstaniesz fucking wreszcie?
Chłopak przez chwilę mamrotał coś do siebie i próbował obrócić się na drugi bok, ale po otrzymaniu trzeciego celnego trafienia puszką w tył głowy, dał w końcu za wygraną i zdecydował się wreszcie zmierzyć z rzeczywistością.
Usiadł, przetarł oczy i rozejrzał się po stalowym wnętrzu śmigłowca. Przez chwilę na jego twarzy błąkał się wyraz niedowierzania, przechodzący w grymas zalążka paniki, by w końcu przerodzić się w otchłań rozpaczy wyzierającą z bladego oblicza. Młody oparł głowę na podkurczonych kolanach, a ramionami wstrząsnął bezgłośny szloch.
Prawie-snork opuścił rękę i przez chwilę ważył w dłoni czwartą puszkę po tuszące. Po chwili rzucił ją w kąt i zaczął, o dziwo, tonem dużo przyjemniejszym dla ucha niż zazwyczaj.
– Słuchaj młody… – zawiesił na chwilę głos szukając odpowiednich słów – …wiem, że wczorajszy dzień to było motherfucking szaleństwo.
Podniósł wzrok i spojrzał chłopakowi prosto w oczy.
– Wybacz, że cię tak fucking przeczołgałem ale… no wiesz… – rozłożył ręce z cierpkim uśmiechem – …życie is a bitch, laddie.
Chłopak zdołał się opanować na tyle, żeby skwitować to zdawkowym skinieniem głowy. Przez chwilę chciał chyba coś dodać, ale w końcu wykrztusił tylko:
– Masz wodę?
– Jasne.
Prawie-snork wstał ze skrzynki i sięgnął za siebie. Plastikowa butelka gazowanej poleciała w kierunku młodego. Próbował złapać ją w locie, ale bandaż na dłoni sprawił, że tylko odbił ją niezdarnie.
– Nie ruszaj opatrunku – uprzedził zawczasu skośnooki. – Założyłem ci tam artefakt.
Chłopak spojrzał na dłoń z ciekawością. Mgliście pamiętał, że wczoraj zawinęli ranę brudną szmatą, a teraz bielił się tam czystością nowiutki bandaż. Pod ciasno ułożonymi zwojami wyczuł dwa rzędy niewielkich kuleczek. Ręka nie bolała w ogóle, ale wyraźnie czuł ciepło bijące od opatrunku.
– Za pół godziny będzie po wszystkim – uspokoił go prawie-snork. – Nie załapiesz za dużo promieniowania.
– Jak PROMIENIOWA…?! – pisnął przerażony Dent, próbując zerwać bandaż.
– OI! Ty useless cunt! – Miękki ton skośnego ustąpił zwykłemu dla niego rozdrażnieniu. – To jest fucking kosztowny artefakt, który zadecydowałem się dla ciebie poświęcić. Doceń to motherfucker! – ryknął na struchlałego chłopaka.
– Calm yer tits – dodał po chwili uspakajająco, łagodniejszym tonem. – Nic ci nie będzie. Korale są tylko trochę radioaktywne. Dostaniesz zaraz jodu i coś na przegonienie radionuklidów.
Sięgnął na półkę po plastikowy pojemnik z technicznym spirytusem. Chłopak patrzył na niego, odruchowo odsuwając zabandażowaną dłoń jak najdalej od krocza.
Prawie-snork parsknął pod nosem ubawiony, ale powstrzymał się od komentarza. Rozlał oszczędnie do dwóch metalowych kubków i dopełnił wodą do połowy. Podał młodemu jeden, a sam złapał za konserwę i oderwał wieczko. Przyjrzał się krytycznie zawartości po czym podsunął chłopakowi mówiąc:
– Trzeba spożywać w zestawie – wyjaśnił. – Spirol zabija smak podłego salcesonu, a podły salceson pomaga utrzymać spirol w żołądu. Taki package-deal. – Uśmiechnął się szeroko.
Młody nie zastanawiał się wiele, tylko zabrał za pałaszowanie. Był tak głodny, że jakby mu podali psa siekanego razem z budą, to by nie wybrzydzał. Połknął sporą konserwę w pięciu kęsach, przepił kubkiem berbeluchy i stwierdził w duchu, że nie było to takie złe. Na dobrą sprawę nie pogardziłby następną, ale gospodarz nie zaproponował, więc tylko westchnął ciężko i poczuł że rzeczywistość znowu zaczyna się o niego upominać.
– Słuchaj – mruknął prawie-snork rozlewając jeszcze jedną porcję rozweselacza. – Co właściwie pamiętasz? No wiesz… – zrobił głową ruch w stronę luku – …zanim cię tu przywlekli.
Chłopak zabrał swój kubek, przez chwilę ważył w dłoniach, po czym wychylił jednym haustem.
– Skrawki – odpowiedział. – Tylko jakieś skrawki wspomnień.
Milczał przez chwilę, a skośnooki odebrał od niego kubek i dolał jeszcze odrobinkę.
– Wiem, że była podróż… – młody przerwał i podrapał się za uchem w zamyśleniu – …tylko nie wiem, gdzie jechałem. Na pewno byłem na jakimś dworcu. I nazwę pamiętam! Tak: Szer-mie-twi-ewo – przesylabizował z trudem.
– Nie dworzec, tylko lotnisko – odpowiedział prawie-snork. – Z lotniska cię zgarnęli.
Chłopak odebrał kubek i spojrzał pytająco. Skośny westchnął i pociągnął łyka ze swojego.
– Ktoś ci coś podrzucił do bagażu, zgadza się? – Popatrzył na niego uważnie. – Prochy, gnata, albo coś radioaktywnego?
Chłopak tylko w zakłopotaniu pokręcił głową.
– Tak to się zwykle odbywa – ciągnął dalej skośnooki. – Na każdego znajdzie się paragraf. A co z badaniami?
– Nie pamiętam. Nic nie pamiętam od tego lotniska. Dopiero… dopiero wczorajszy ranek i deszcz… tak, to nic.
Prawie-snork wyprostował się na swojej skrzynce i westchnął ciężko.
– Ok laddie, ważne że miałeś motherfucking dużo szczęścia i żyjesz. – powiedział w końcu z uśmiechem. – To znaczy, właśnie nie żyjesz i tu masz sporo szczęścia.
– Jak to… „nie żyję”? – Chłopak popatrzył na niego z rosnącym niepokojem. – To znaczy, że ja zaraz jak oni? – Pokazał głową w kierunku lasu. – Jak tamci…? – dodał płaczliwie.
– Oi! Nie! – zaprzeczył skośny – Mnie chodzi o to, że twoja rodzina już pewnie dostała puszkę z prochami i krótką notką dyplomatyczną: „ Zmar, bo umar na tropikalną chorobe. Spalilimy, żeby się nie rozniesła. Nie ma za co. Podpisano: Ministerstwo Zdrowia Federacji.” Czy coś w tym stylu.
– Moja rodzina myśli, że nie żyję? – zapytał chłopak z niedowierzaniem.
– Yep, tak zwykle myślą ludzie, gdy ich synalek wraca z dalekiej podróży w stanie sproszkowanie lotnym. – Prawie-snork popatrzył na niego z drwiną w oczach. – Deal with it.
– Ale… ale p-przecież to nielegalne. Tak nie można!
– Nielegalne jest fucking wtedy, gdy dasz się złapać – tłumaczy cierpliwie skośnooki. – I tak! Można. Przecież obaj tu jesteśmy.
– To znaczy, że ciebie też…?
– Nie motherfucker, ja jestem jeszcze większa dump cunt od ciebie. – Smutno odpowiada prawie-snork. – Ja tu się zgłosiłem na ochotnika.

Koniec cz.III i początek cz.IV
Echo strzałów przetoczyło się po lesie. Dźwięki odbite od drzew odskakiwały we wszystkich kierunkach, jak rykoszety. Prawie-snork zadarł głowę i zaczął nasłuchiwać.
– Co się dzieje? – zapytał młody.
– Ci arselickers czyszczą swój fucking shitpile – odparł skośny, nie odwracając wzroku. – Kolejne motherfucking ofiary na cuntish ołtarzu nauki – mruknął wracając z powrotem do wnętrza śmigłowca.
– Czy oni …?
Młody swoim zwyczajem próbował zadać kolejne oczywiste pytanie, ale zdążył się ugryźć w język. Prawie-snork i tak nie zaprzątał sobie nim głowy, tylko ruszył w głąb ładowni.
– Chodź Dent, – warknął nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Trzeba cię doposażyć motherfucker, jak masz być chociaż trochę użyteczny w tej całej fuck up sytuacji.
Skośnooki zaczął przekładać skrzynki leżące w tylnej części ładowni. Co chwilę wyjmował z nich dziwnie wyglądające przedmioty i układał na podłodze. Trwało to może kilka minut, gdy wreszcie otwarł wieko największego kontenera i z właściwą sobie niecierpliwością warknął na chłopaka.
– Czy ty wreszcie łaskawie wyjmiesz palec z własnej arsehole i raczysz tu podejść? Fuck me, jesteś naprawdę wrzód na fucking arse!
Odległe strzały nadal dudniły nad lasem. Chłopak jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się w ich echo, po czym odwrócił się od drzwi desantowych. Ciężko westchnął i poczłapał w głąb ładowni.
– Słuchaj – zaczął niepewnie – myślisz, że mógłbym jakoś z nimi pogadać? Przecież nic nie zrobiłem. Może jakby im wytłumaczył, że… no wiesz?
Prawie-snork przestał grzebać w skrzyni, wyprostował się i spojrzał mu prosto w oczy.
– Taaa, to się może udać – mruknął łapiąc się w zadumie za brodę.
– Poważnie?
– Taaa, - mruknął znowu – tylko najpierw będą musieli ci zrobić testy, no wiesz wszystkie badania i tak dalej.
Wciąż patrzył na młodego w zadumie, kiwając głową i zaciskając usta w grymasie zamyślenia.
– Myślisz, że te testy - zapytał chłopak – to bolesne będą, nieprzyjemne …?
– O nie. Na pewno nie – odparł przyjacielskim tonem prawie-snork. – Autopsje z definicji są bezbolesne.
– Autops…?
– Tak! Moterfucking sekcje zwłok! – krzyknął skośny – A czegoś się spodziewał ty dump cunt? Rozkroją ci łeb i posiekają mózg na kawałki, żeby zobaczyć jaki efekt miała moterfucking emisja i czy ich fucking piguła naprawdę działa! – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Z tego co widzę, to będą fucking mocno zawiedzeni.
Młody, brutalnie odarty z resztek złudzeń, usiadł ciężko na skrzyni z wzrokiem utkwionym w czubki swoich butów. Przez chwilę wydawało się, że zaraz znowu się rozklei. Skośnooki przestał sobie zaprzątać nim głowę, tylko wyjął wreszcie ostatni element ekwipunku i zatrzasnął wieko. Chłopak, gdyby nie to, że siedział od dobrej chwili, to teraz na pewno z wrażenia klapnąłby na tyłek. Wytrzeszczył gały, nie mogąc się oderwać oczu od tego co pokazywał mu prawie-snork.
– To, ty dump motherfucker, jest karabin endfield L85A2 z celownikiem susatL9A1 – powiedział poważnym głosem skośny. – Jej Królewska Mość, fucking królowa, w swej nieskończonej łaskawości wyposażyła w ten sprzęt swych najbardziej oddanych żołnierzy.
Popatrzył na chłopaka przez moment niezdecydowania, w którym ważył broń w obu rękach. Zebrał się wreszcie w sobie i na jednym oddechu wydeklamował:
– A teraz ja oddaję ją tobie. – Wcisnął karabin w ręce zaskoczonego chłopaka i dodał: – Płyń po morzach i oceanach. God save the Queen!
Odwrócił się ze złością, kopnął pustą puszkę walającą się po podłodze i podszedł do sterty sprzętu i zapasów, które wyjął wcześniej z mniejszych skrzynek.
– Dlaczego oddajesz mi karabin? – Chłopak dalej siedział na miejscu trzymając niezgrabnie broń w obu rękach. – Przecież ja… ja nie…
– Na pewno lepiej niż ja motherfucker! – warknął ze złością prawie-snork i zabrał się do pakowania zapasów do plecaka.
– No jak? Przecież widziałem jak walczysz. Jesteś jak jakiś motherfucking ninja! – Młody w zaskoczeniu zaczął przeklinać, czego zwykle starał się unikać. – Co ja mam zrobić z tym karabinem?
– No cóż, – zaczął skośnooki z nieukrywaną niechęcią. – A co byś powiedział na to żeby STRZELAC DO MOTHERFUCKING LUDZI!? – ryknął na młodego zupełnie luzując hamulce. – Na przykład takich… – dodał już spokojniej – …co będą strzelać do nas.
– Dlaczego ty nie możesz? – Młody nie dawał za wygraną.
– Bo nie widzę – odparł prawie-snork z rezygnacją. Usiadł na podłodze tyłem do chłopaka i ciężko westchnął:
– W zeszłym tygodniu mogłem jeszcze zobaczyć linię tamtych drzew. – Pokazał na skraj polany leżący jakieś sto metrów od wraku. – Teraz wiem, że są tam drzewa. Wiem, bo je słyszę i czuję ich zapach… – odwrócił się do młodego i dodał smutno – …ale już nie widzę.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Ciszę przerywały tylko coraz cichsze i rzadsze odgłosy strzałów likwidatorów obozu naukowców.
– Zmieniasz się. – Bardziej stwierdził niż zapytał młody.
Prawie-snork tylko kiwną smutno głową.
– To co mi dali, działa powoli – mruknął cicho.
Usiadł ciężko na skrzyni, oparł łokcie na kolanach i wlepił wzrok w młodego.
– Jestem… - urwał i skrzywił się jakby przygryzł sobie język - …byłem Lance Corporal Jim Chow, dwudziesty drugi pułk SAS. – Podniósł wzrok i uśmiechnął się smutno. – Who dares wins motherfucker.
– Byłeś… yyy… to znaczy, jesteś żołnierzem brytyjskim? – zapytał chłopak. – A jak ty… no wiesz… – Pokazał na jego skośnooką twarz. Prawie-snork zmarszczył czoło i pytająco podniósł brew.
– Że co motherfucker? Coś ci się nie zgadza? – syknął podejrzliwie.
– N-nie, nie, oczywiście, że nie… – odparł młody pośpiesznie.
– No i dobrze motherfucker. – Skośnooki splunął sobie pod nogi i roztarł ze złością butem. – Mam taki akcent bo się urodziłem w motherfucking Edinburgh!
– Właśnie tak! – przytaknął skwapliwie młody. – Dokładnie o to mi chodziło. O ten szkocki akcent – dodał pośpiesznie. – Z Edynburga. Jasne!
Były lance corporal mierzył go jeszcze przez chwilę złym wzrokiem, ale w końcu dał spokój. Oparł się o ścianę ładowni, odchylił głowę do tyłu i westchnął ciężko.
– Do misji wybrali samych ochotników – zaczął po chwili. – Sześciu ludzi. Infiltracja nielegalnego laboratorium na pograniczu. – Wyprostował się i spojrzał smutno na młodego.
– Jedyny fucking problem w tym, że w zonie nie ma czegoś takiego jak „nielegalne laboratorium”. – Uśmiechnął się cierpko. – Tu wszystko jest sterowane i powiązane z jakimś motherfucking szczebelkiem władzy. Jedyna różnica to, to jak wysoko jest ten fucking szczebelek.
Westchnął ciężko i podniósł się ze skrzyneczki.
– Niestety nasz był cuntish wysoko. – Skrzywił się na samo wspomnienie. – Naprawdę wysoko.
Podszedł dwa kroki do młodego i odebrał od niego karabin.
– Chodź usleless cunt. – Uśmiechnął się pod nosem. – Spróbuję cię nauczyć, jak sobie tym nie odstrzelić twoich malutkich bollocks.

Koniec cz. IV


czIV:

Początek cz.V

Strzały umilkły po godzinie. Likwidatorzy skończyli z usuwaniem aktywów nie-do-końca ożywionych i przystąpili do upłynniania nieruchomości. Niebo ponad lasem zasnuło się, ciężkim dymem płonącego plastiku, brezentu i wszystkiego, czego ekipa sprzątająca nie była w stanie szybko wywieźć.
Dent i prawie-snork większość poranka przesiedzieli w kryjówce. Żaden nie miał specjalnej ochoty na spotkanie ze smutnymi panami z dużymi karabinami. Dopiero, gdy nad lasem poniosło się echo odpalanych silników wozów pancernych, zdecydowali się opuścić bezpieczną kryjówkę wraku i ruszyć na rekonesans.

Obóz wyglądał jak pobojowisko, co niespecjalnie dziwiło, biorąc pod uwagę, że przed chwilą przeorała go kompania żołnierzy z ciężkim sprzętem i miotaczami ognia. Po pawilonie naukowców prawie nie było śladu. Jedynym świadectwem jego lokalizacji, było prostokątne klepisko ugniecione przez polimerową, szczelną podłogę. Z wojskowymi namiotami nikt się nie pieścił. Dzielni wojacy zgarnęli je ciężkim sprzętem na jedną stertę i podpalili. Góra zgliszczy tliła się jeszcze i kopciła czarnym, tłustym dymem. A obok, na mniejszej stercie…
– Spalili ciała? – Dent zatrzymał się przed stosem, zakrył usta i nos. Smrodu spalenizny prawie nie dało się wytrzymać, ale nie mógł oderwać wzroku do wątłych płomyków tańczących pomiędzy bezkształtnymi tłumokami zawiniętymi w szmaty.
– Tylko fucking więźniów – mruknął prawie-snork nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem. – Żołnierzyki i naukowcy poszli jako fucking „Gruz-200”. Dostaną pośmiertne medale, a rodzinki rentę. A tu się nic nie stało. – Kopnął ze złością kawałek nadpalonego drewna.
– Nie ma człowieka, nie ma problemu – mruknął pod nosem.
– I co teraz? – Młody odwrócił się do niego.
– Tu nie zostaniemy. Nie wiadomo kiedy przyjdzie następna fucking emisja. – Skośny pokręcił głową. – Dla mnie to bez większej różnicy, ale dla ciebie może nie być tak fucking pięknie.
– Przecież wziąłem tą całą pigułkę i …
– I co ty dump cunt? Masz teraz abonament wykupiony? – warknął ze złością. – Nie masz! – wyrzucił z siebie i ruszył przez zgliszcza obozu.
– Ale skąd wiesz? – zapytał młody płaczliwym głosem.
Próbował podbiec kilka kroków, ale szelki plecaka spadły mu z ramion i splątały się z pasem nośnym karabinu. Podstępny węzeł prawie podciął mu nogi. Złapał w końcu jedno i drugie w ręce i zarzuciwszy sobie na plecy, rzucił się cwałem za towarzyszem.
Niby-snork przystanął na skraju ścieżki. Na błotnisto-żwirowej nawierzchni wiły się ślady transporterów opancerzonych oddziału likwidacyjnego. Ciężki sprzęt wyraźnie miał problemy z poruszaniem się po rozmiękłej ziemi. To zupełnie tak samo jak Dent, który obciążony zapasami i bronią nie dał rady wyhamować na czas. Chłopak stracił równowagę, a buty rozjechały mu się na błocie. Już miał wylądować płasko na ziemi, gdy prawie-snork wyrzucił nagle rękę i złapał go za kombinezon na klacie.
– Dź-dzięki! – Uśmiechnął się do niego młody.
Skośny tylko skrzywił się w odpowiedzi i pociągnął chłopaka do pionu.
– Nie jesteś mutantem useless cunt – mruknął do niego niechętnie.
– No, nie jestem? – zapytał chłopak podejrzliwie. – Dlaczego miałbym być?
Prawie-snork westchnął i wzniósł oczy ku niebu:
– Oi sweet Jesus, Mary and all saints. Co za dump cunt – zwrócił się do młodego i odpowiedział wyraźnie akcentując zgłoski: – Nie jesteś MUTANTEM, dlatego nie przetrwasz kolejnej motherfucking EMISJI, jasne? – Popatrzył mu prosto w oczy, szukając w nich choć odrobiny zrozumienia.
– A-a ta pigułka? – zapytał chłopak cichutko.
– No cóż – mruknął skośny i uśmiechnął się blado. – Wychodzi na to, że fucking jajogłowi zrobili coś wreszcie rękami i głowami, a nie swymi motherfucking arses. Pigułka działa i nawet nie ma skutków ubocznych w postaci mutacji. Fucking podwójny jackpot.
Klepnął chłopaka w ramię i ruszył na przełaj przez łąkę, w przeciwnym kierunku, niż prowadziły ślady.
– Ale skąd wiesz? – Młody ruszył za nim posłusznie, ale nie odpuszczał z pytaniami.
– Twoja krew – odparł zdawkowo prawie-snork.
– Co „moja krew”? – zapytał chłopak.
– A to, ty dump cunt, że nie śmierdzi mutantem.
Skośnooki przystanął na chwilę i przyjrzał się ścianie lasu, która rozciągała się przed nimi poszarpaną linią. Z tego przyglądania się widocznie niewiele wyszło, bo wtrącił zaraz, zanim jeszcze młody zdążył wyrzucić z siebie kolejne denerwujące pytanie:
– Oi laddie, jak daleko mamy do ty drzew? – Pokazał ręką przed siebie.
Chłopak przełknął to co miał już na końcu języka i zbity z tropu przez chwilę patrzył w tamtym kierunku.
– Jaaakieś sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów, a co?
– Jaki kolor ma trawa, tam przy samym fucking brzegu polany?
– Nooo, taki trochę brunatny, może bardziej orzechowo-migdałowo, no sam nie… – przerwał bo prawie-snork wbił w niego spojrzenie ociekające czystą morderczą furią.
– Brązowy! – zakrzyknął entuzjastycznie. – Ta trawa ma kolor brązowy! Zdecydowanie.
Skośnooki patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wycedził:
– No to wyobraź sobie, ty dump cunt, że ta twoja migdałowo-orzechowa trawa nie reaguje zupełnie na fucking mutanty. Mogą sobie po niej biegać tam i z powrotem i nic… – prawie-snork zrobił tu efektowną pauzę, po czym dodał – …a wczoraj, gdy tylko zostałeś sam to… – zrobił zachęcającą minę i spojrzał na chłopaka.
– Mało mnie nie posiekała na kawałki – mruknął chłopak.
– Bingo motherfucker! – zakrzyknął skośnooki. – A to znaczy, że …
– Nie jestem mutantem?
– Geniusz. Fuck me, moterfucking geniusz – odpowiedział prawie-snork z prawie nieudawanym podziwem. – Więc jeśli nie jesteś fucking mutantem to znaczy, że następna emisja usmaży ci ten twój cuntish mózg na skwarkę, tak jak tamtym tam. – Pokazał za siebie kciukiem, po czym ruszył skosem przez polankę.
Chłopak przez chwilę wahał się, zanim postąpił pierwszy krok w wysoką trawę, ale po chwili, tylko zacisnął z całej siły powieki i wyszczerzył zęby w grymasie oczekiwania na ból i niewysłowione cierpienie. Uchylił lekko jedno oko i upewnił się, że ma wszystkie członki na miejscu, a trawa nie zamieniła się w morderczą sieczkarnię, po czym pobiegł w podskokach za oddalającym się towarzyszem.

Do wioski dotarli około południa. Słońce nie dokuczało im się za bardzo. Gęsty las osłaniał od letniego żaru, ale ciężar plecaka i karabinu dawał się chłopakowi we znaki. Prawie-snork szedł na lekko, zrzucając dźwiganie zapasów na młodszego towarzysza.
„W końcu musiał mieć swobodę ruchów, na wypadek niebezpieczeństwa”. Młody bardzo szybko sobie to wytłumaczył, jeszcze na samym początku wędrówki. Prawie-snork nie zaprzątał sobie głowy żadnymi tłumaczeniami.
Domy wyglądały na opuszczone od niedawna. W większości okien ostały się szyby. Dachy tylko gdzieniegdzie zapadły się pod ciężarem zalegających na nich gałęzi, a część podwórek zarosło perzyną i barszczem Sosnowskiego. Poza tym obejścia wyglądały jakby gospodarze mieli niedługo wrócić.
– A teraz cicho – syknął skośny przystając na skraju gęstwiny. – Ja idę do fucking wioski, a ty zostajesz tutaj ty dump cunt. Rozumiesz?
Chłopak tylko z ulgą zrzucił plecak na ziemię i przytaknął. Prawie-snork skrzywił się na dźwięk brzęczących puszek, który poniósł się echem po lesie i zabudowaniach. Już zbierał się żeby wyrzucić z siebie zwyczajową wiązankę piętrowych epitetów, gdy zamarł i zadarł głowę nasłuchując. Chłopak zaczął mamrotać przeprosiny, ale skośny złapał go łapskiem za usta i pociągnął w dół.
– Ktoś jest w wiosce – wyszeptał tuż przy uchu przerażonego chłopaka.

Koniec cz. V


cz.V:

Początek cz. VI
– Tam kto zdiesć.
Teatralny szept dobiegł od strony parterowego, murowanego domu. Zza węgła, ostrożnie wychyliła się nieogolona, nalana morda. Człowiek podniósł broń i zlustrował lasek znad luf dubeltówki. Otarł spocone czoło, obrócił się i rzucił w przez ramię:
– Możet eto on?
Tego drugiego nie było widać. Musiał ukrywać się głębiej w zabudowaniach.
– Niet, on priszelby od zony.
Pierwszy zniknął z powrotem za rogiem, ale słychać było jeszcze jak mówi:
– Dawaj, sprieczim sie. On skoro budiet.
Skrzypnęły dawno nieoliwione zawiasy i nad gospodarstwem zaległa cisza.
Prawie-snork odjął wreszcie dłoń od twarzy chłopaka, a ten rozmasował obolałą szczękę. Obaj leżeli w krzakach, tak jak padli. Żaden nie miał ochoty na spotkanie z uzbrojonymi nieznajomymi.
– Czekają na kogoś – szepnął młody po dłuższej chwili. – Trochę zrozumiałem.
Skośny nie oderwał wzroku od zabudowań.
– Tam jest tych dwóch motherfuckers – mruknął – ale wyraźnie czuje krew jeszcze kogoś. – Zadarł głowę i wciągnął nosem powietrze.
– Tam. – Pokazał wyciągniętą ręką na drewnianą stodołę po prawej od domów. – W tej fucking sheedhole ktoś leży. Te cuntish fucks musiały go killim całkiem niedawno.
– Mówili coś, żeby się schować, bo ktoś idzie od zony i zaraz tu będzie – wyartykułował młody. – Jak myślisz? Kim oni są?
Prawie-snork wzruszył ramionami:
– Pewnie motherfucking thugs.
– Kto taki?
– Bandyci ty dump cunt – syknął skośny nadal wpatrując się w wioskę. – Pewnie stuknęli fucking handlarza, co się przeprawił przez motherfucking pogranicze i czekają na jego klienta. Poor bastard nawet nie wie, że idzie w zasadzkę. Normalny dzień w fucking zonie. Widziałem to już z tysiąc fucking razy.
Prawie-snork spojrzał ostatni raz na wioskę, po czym odwrócił się, ułożył wygodnie na plecach i westchnął:
– Live is a bitch, laddie. Odpocznij trochę. Fuck knows ile im zejdzie. – Wystawił twarz do słońca i przymknął powieki. – Jak skończą, to sobie urządzimy fucking proper kryjówkę w jakieś piwnicy.
Chłopak popatrzył na niego smutnym wzrokiem.
– A co z tym człowiekiem?
Prawie-snork tylko mruknął nie otwierając oczu:
– A co ma być?
– No przecież go zabiją – odparł chłopak. – Tak jak tego handlarza.
– Uhmm…
– No i co…?
– No i będzie zabity ty dump cunt. – Skośnooki wyraźnie nie zamierzał się denerwować sprawami innych ludzi, a już na pewno rozterkami moralnymi swego kompana.
– No ale jak tak…? – Młody nie dawał za wygraną. – Przecież jesteś żołnierzem. ”To serve and to protect”.
Prawie-snork tylko zarechotał cicho pod nosem nawet nie otwierając oczu:
– Coś ci się poważnie fucked up bajki. To nie fucking amerykański film, a ja nie jestem cuntish policeman. – Uchylił jedno oko i spojrzał na młodego. – I don’t give a shit. Niech się głupie Ruski nawzajem powyrzynają.
Młody klęczał przed nim przez chwilę, nie mogąc się pogodzić z tym co usłyszał. W końcu zacisnął zęby i z wyrazem determinacji odciśniętym na twarzy, zaczął wyplątywać karabin z szelek plecaka. Prawie-snork otworzył oczy, podniósł głowę i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Oi ty dump cunt – warknął. – Co ty fucking wyrabiasz?
Chłopak nic nie odpowiedział, tylko wyrwał wreszcie broń z parcianej plątaniny i spojrzał na niego z wściekłością. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu prawie-snork westchnął, a wyraz jego twarzy złagodniał:
– Słuchaj laddie – powiedział miękko. – Myśl o tym jak o fucking ekosystemie. Większe fucking rybki zjadają te mniejsze. Tak to już jest. Ok?
Chłopak dalej wpatrywał się w niego z zaciętym wyrazem twarzy.
– Fucking bandyci zrobią co mają zrobić, a potem każdy pójdzie sobie w swoją stronę. Happy fucking ending.
Chłopak już miał coś odpowiedzieć. Zebrał się w sobie… gdy gruchnął pierwszy strzał. Obaj poderwali głowy w kierunku wioski. W ślad za basowymi huknięciami ze strzelby rozszczekał się automat. Młody zerwał się na równe nogi i rzucił się w kierunku zabudowań. Skośnooki pewnie mógłby go zatrzymać, ale tylko popatrzył za nim, westchnął i ułożył się spokojnie na trawie na powrót wystawiając twarz do słońca.
– Ehh, dump cunt – mruknął i zamknął oczy.
Koniec cz.VI


cz.VII:

Poczatek cz.VII

Dent popędził sprintem w kierunku zabudowań. Wtulił głowę w ramiona, bo wydawało mu się, że kolejny wystrzał ze strzelby poniósł się echem tuż obok. „Ojapierdole” – zdążyło mu zakołatać w głowie zanim wpadł na ceglaną ścianę. Ostrożnie wyjrzał za róg. Nikt do niego nie strzelał, ale obaj bandyci co chwila dawali ognia w kierunku kurnika stojącego po prawej stronie zabudowań. Zza drewnianych drzwi wychyliła się ręka w zielonej bluzie maskującej, uzbrojona w pistolet. Jej właściciel rozpaczliwie wywalił kilka strzałów na ślepo. Kule uderzyły w dom, za którym ukrywał się chłopak. Brzęk tłuczonego szkła i wiązanka piętrowych przekleństw znaczyły, że ofiara zasadzki musiała nieco pokrzyżować plany bandziorów.
- Kirył! Ty zlewa go bieri! – wrzasnął ochryple któryś z oprychów. W odpowiedzi rozległy się kolejne strzały z pistoletu, zagłuszone od razu krótką serią z automatu.
- Ja udarił! On ranion, suka! – rozległ się po chwili triumfalny okrzyk.
Chłopak ostrożnie wyjrzał zza rogu. Obaj bandyci szli ostrożnie przez podwórko z bronią gotową do strzału. Drzwi kurnika, po przeciwległej stronie obejścia, wysiały w strzępach na jednym ocalałym zawiasie. Pobieloną wapnem, ceglaną ścianę znaczyły rdzawe ślady po kulach i grubym śrucie. Zza framugi wystawała noga w wojskowym bucie i brudnych dżinsach. Reszta jej właściciela musiał leżeć w środku, ale z tego kąta chłopak nie mógł jej dojrzeć. Bandyci zbliżyli się do ciała, cały czas nie spuszczając go z muszki i ten z dubeltówką mocno kopnął nogę. W odpowiedzi dał się słyszeć przeciągły jęk rannego. Oprych złapał go za bluzę i posadził pod ścianą. Jjego kompan oparł automat o ścianę i wyjął wielki, paskudnie wyglądający nóż. Przystawił go do gardła rannemu i warknął ochryple:
- Rozgawaritsa! Gde habar ty ostawił, A?
Nieznajomy popatrzył na niego półprzytomnie. Prawa strona mundurowej bluzy przesiąkała krwią. Zebrał się w sobie, ciężko przełknął ślinę i szepnął coś cichutko, czego chłopak nie mógł usłyszeć. Bandzior odjął nóż od szyi ofiary i pochylił nieco głowę, aby lepiej zrozumieć. Ranny tylko na to czekał. Z całej siły przywalił czołem w nos oprawcy, po czym spróbował kopnąć drugiego. Pierwszy bandzior ryknął, złapał się za zakrwawioną twarz i zatoczył w tył. Drugi był jednak dużo szybszy. Uchyli się przed kopniakiem, a sam wyprowadził cios kolbą w skroń. Głowa napadniętego odbiła się do tyłu jak piłka i człowiek zjechał po ścianie w bok, na trawę. Dla chłopaka tego było już za wiele. Wyskoczył na podwórko z karabinem przy ramieniu i lunetą celownika wpasowaną w oczodół.
- HANDE HOH! RUKI WIER! – zakrzyknął, co mu pierwsze przyszło na myśl. Obaj bandyci odwrócili się zaskoczeni. Dramaturgię sceny zepsuło trochę, to że młody potknął się o leżące w trawie grabie, ale na szczęście nie wywalił jak długi, tylko zgubił na chwilę krok. Oprychy spojrzeli na siebie powolutku i wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- Stojać pacany! – wydarł się znowu młody. – E… na ziemlu broń!
Dopiero teraz dotarło do niego, że przykłada do lunety nie to oko, które powinien. Przerzucił szybko brodę na druga stronę baki karabinu i znowu wymierzył w oprychów.
- Spokojno malczik… - mruknął uspokajająco ten z nożem. Chłopak od razu przerzucił lufę prosto na niego. Luneta i karabin skutecznie zasłoniły mu stojącego po prawej bandytę ze strzelbą.
- OSTROŻNA! – ryknął ranny.
Chłopak odruchowo przeniósł lufę z powrotem na prawo, akurat gdy bandzior podrzucał lufę dubeltówy do ramienia. Krótka seria z karabinu padła ułamek sekundy wcześniej niż wystrzał ze strzelby. Odrzut kurczowo trzymanej broni wybił chłopaka z równowagi, a dociśnięty do oka celownik z chrupnięciem uderzył o łuk brwiowy. Młody poleciał na plecy i to uratowało mu życie. Wiązka grubego śrutu przeszyła powietrze tam, gdzie stał jeszcze przed sekundą. Jego przeciwnik nie miał tyle szczęścia. Pełnopłaszczowe pociski z odległości dziesięciu metrów przeszły bez problemu przez skórzaną kurtkę, jej właściciela i zatrzymały się dopiero na grubej warstwie cegieł kurnika. Bandzior gruchnął na plecy i już więcej się nie poruszył. Jego kompan wrzasnął przeraźliwie i rzucił się z nożem na chłopaka. Młody leżąc na ziemi, miał czas tylko na to by rozpaczliwie zasłonić się karabinem. Tamten skoczył celując ostrzem w brzuch … i nagle zniknął zdmuchnięty do tyłu, na ścianę. Skośnooki przytrzymał przez chwilę drgające w konwulsjach ciało. Cofnął palce wbite głęboko w klatkę piersiową bandziora i pozwolił mu upaść na klepisko podwórza.
Ranny krzyknął ostrzegawczo do chłopaka:
- Malczik wstawaj! – Spojrzał w przerażeniu na prawie-snorka. – Strelaj! On mutant!


cz.VIII:

Początek cz.VIII
Dłuższa chwila musiała upłynąć zanim nieznajomy uspokoił się na tyle, że przestał wrzeszczeć ze strachu. Prawie-snork nie zwracał na niego uwagi. Zebrał z ziemi broń bandytów oraz pistolet ich niedoszłej ofiary i rzucił wszystko młodemu pod nogi.
- Masz – warknął. – Pilnuj żeby ten shitty panikarz do mnie nie strzelił.
Chłopak siedział nieruchomo na ziemi, tam gdzie cisnął nim odrzut broni. Z rozciętego łuku brwiowego spływała strużka krwi, ale on nie zwracał na to uwagi. Broda trzęsła mu się nerwowo. Nie mógł oderwać wytrzeszczonych przerażeniem oczu od ciała, które leżało przed nim w trawie.
- Oi! – krzyknął mu nad uchem skośny i dla zwrócenia uwagi trącił go butem pod żebro. – Obudzisz się wreszcie ty useless cunt?
Chłopak podniósł na niego rozgorączkowane oczy i z trudem wyartykułował:
- Za-z-zabiłem go?
- English ty dump cunt! – wydarł się prawie-snork.
- P-pytałem, czy go zabiłem – poprawił się chłopak, w języku synów Albionu.
- Tak! Gratulacje motherucker. Zabiłeś. A teraz możemy się już stąd get the fuck out?
Dent niezdarnie podniósł się na nogi. Kantem dłoni otarł czoło. Przez chwilę stał, wpatrując się w krople kapiące na udeptane klepisko. W końcu westchnął, splunął ze złością i ruszył na chwiejnych nogach w kierunku siedzącego pod ścianą nieznajomego. Rany musiały wreszcie osłabić przybysza. Nie miał już sił krzyczeć, ani nawet się poruszyć. Siedział tylko zrezygnowany, oddychając z trudem, a pomiędzy palcami przyciśniętymi do klatki, sączyła się krew. Człowiek popatrzył na niego półprzytomnie.
- Wy… pa angielski… gawarily…? – wycharczał z trudem. – Ja znajet… nie mnoga… znajet. – Opuścił głowę na piersi opadając z sił.
Chłopak przez chwilę patrzył na niego, po czym zacisnął pięści i odwrócił się do prawie-snorka.
- Jim? – powiedział niezdecydowanie.
Skośny poderwał głowę i odwrócił się rozdrażniony. Jeszcze nie skończył przetrząsania kieszeni pierwszego z denatów na okoliczność, broni, amunicji i bardzo denerwowało go to, że mu się przeszkadza.
- Jim, musimy mu pomóc – Chłopak stanął przed nim i spojrzał mu poważnie prosto oczy.
Prawie-snork parsknął tylko w odpowiedzi i odwrócił się z powrotem do trupa.
- To go zanieś to fucking szpitala – warknął lekceważąco.
- Ja mówię poważnie. – Młody obszedł ich z drugiej strony i znowu stanął przed nim. – Te twoje artefakty? Możemy ich użyć?
Skośnooki ze złością rzucił na ciało drobiazgi, które wyciągnął z kieszeni trupa. Popatrzył przez chwilę na chłopaka, po czym wyprostował się i syknął jadowicie:
- Ty wiesz o co w ogóle prosisz? Zdajesz sobie sprawę jak fucking ciężko znaleźć coś takiego? – Wyjął z kieszeni kombinezonu małe zawiniątko w błyszczącej folii.
Chłopak patrzył na niego smutno, ale nie spuścił oczu. Prawie-snork prychnął i pokręcił głową.
- Miłosierny fucking samarytanin.
Dent zagryzł wargi i… nagle olśniła go MYŚL.
- On mówi po angielsku i rosyjsku – powiedział najspokojniej jak tylko mógł, choć ledwie się opanował, żeby nie krzyczeć. – Może być twoim tłumaczem.
Skośnooki zamarł. Popatrzył przez chwilę na chłopaka, po czym… rzucił się pędem w kierunku kurnika.

Ranny powolutku odzyskiwał przytomność. Na klatce piersiowej bielił mu się świeży, szeroki opatrunek. Pomiędzy zwojami bandaża odznaczały się zgrubienia przyłożonych do ciała artefaktów: pasek koralików, którymi prawie-snork wcześniej leczył chłopaka, oraz mała, twarda kulka, przeświecająca przez materiał niebieską poświatą. Przybysz leżał na wznak, na deskach strychu, w starej stodole nieopodal miejsca potyczki. Chłopak nie protestował, gdy skośny zadecydował, że to będzie najlepsze miejsce. Wiekowa konstrukcja, trochę chwiała się na spróchniałych legarach, ale była na tyle wysoko, że dawała złudne poczucie bezpieczeństwa. Dent sumiennie pielęgnował rannego, tak jak mu przykazano. Co kilka minut wylewał kropelkę wódki na zgrubienia pod bandażem. Artefakty od razu wydawały przy tym cichy syk, i robiły się wyczuwalnie cieplejsze. Koraliki powoli zanikały, jakby zasuszone, zapadały się w sobie, ale kulka świeciła na niebiesko cały czas, tak samo mocno jak na początku.

Prawie-snork wszedł przez dziurę w dachu. Młody był tak zaabsorbowany polewaniem, że nawet go nie zauważył. Dopiero, gdy nad uchem rozległ mu się ostry szept…
- HANDE HOH, ty poor bastard! He, he,he…
…podskoczył w miejscu o mało nie wypuszczając z rąk butelki.
- I co się tak rzucasz? – zapytał skośny siadając na dechach. – Masz coś na sumieniu?
Uśmiechnął się jadowicie i zabrał się do przekopywania plecaka, który znalazł przy martwym handlarzu. Razem z Dentem, już wcześniej pożyczyli sobie na wieczne nieoddanie środki opatrunkowe i alkohol. „Ale przecież nie dla siebie braliśmy, nie?” – chłopak bardzo szybko usprawiedliwił się, sam przed sobą, z ograbienia zabitego. Prawie-snork nie miał żadnych obiekcji. Metodycznie posortował wszystkie przedmioty z plecaka na dwie kupki. Amunicja, drobne narzędzia, elektronika - na lewo; konserwy, bandaże i siedem bochnów chleba – na prawo. Na pierwszą stertę rzucił jeszcze zwitek z banknotami. Po chwili jednak, złapał go z powrotem i zważył w dłoni.
- To jednak może się przydać – mruknął pod nosem. – Będzie czym ars podetrzeć.
Chłopak popatrzył na niego, ale tym razem powstrzymał się od pytań. Przyzwyczajał się już powoli, że skośnooki działa według sobie tylko znanej logiki. „Jeśli będzie trzeba to mi wyjaśni” – westchnął sobie w duchu i wrócił do pielęgnowania rannego. Nieznajomy co jakiś czas otwierał nieprzytomnie oczy, ale zaraz znowu tracił świadomość. Młody popatrzył na przesiąkniętą zieloną bluzę, która leżała zwinięta w kłębek w kącie. „ Pewnie bez transfuzji nie przeżyje. Za krwi dużo stracił” – pomyślał.
- Co? – Prawie-snork poderwał się głowę znad plecaka.
Chłopak odwrócił się do niego lekko zdezorientowany.
- N-nic… nic nie mówiłem.
- Mówiłeś – odparł tamten. – Krew mu niepotrzebna. Poor bastard za godzinę się obudzi. Zobaczysz – mruknął i rzucił plecak pod ścianę. Wyciągnął nogi i rozsiadł się wygodnie, sposobiąc się do spoczynku. Na zewnątrz zapadał powoli mrok. Z lasu dało się słyszeć wieczorne nawoływania zwierząt. „Tu nie ma zwierząt” – pomyślał do siebie chłopak. „Tylko mutanty” – dodał spoglądając na skośnookiego.

Koniec cz. VIII


IX:

Początek cz. IX

Noc nie minęła im spokojnie. Wbrew zapewnieniom prawie-snorka postrzelony mężczyzna wcale nie obudził się po godzinie. Po północy zaczęła trawić go gorączka. Majaczył i rzucał się tak mocno, że Dent musiał przytrzymywać go na deskach, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Dopiero nad ranem jego oddech wyrównał się na tyle, że chłopak odważył się samemu położyć. Nie zasnął jednak, tylko czuwał cały czas spoglądając jednym okiem na rannego. Nieznajomy spał spokojnie, przykryty skórzaną kurtką bandyty, który wczoraj chciał go zabić. „Ironia losu”- parsknął do siebie chłopak.
- Musisz przestać to robić for fuck sake! – warknął zwinięty w swoim śpiworze prawie-snork.
- Co znowu?
- Gadać do siebie you dump cunt – westchnął i przewrócił się na plecy, ocierając dłońmi twarz. – Wykończycie mnie. Jeden jęczy i się rzuca, drugi gada co chwilę do siebie. Fuuuck me – ziewnął przeciągle i podniósł się do siadu.
- Co na śniadanko mamusiu? – Z kpiną spojrzał na chłopaka.
- To, co tatusio nam zrobi – odgryzł się młody.
- Oi! – krzyknął skośny z podziwem. – Ktoś tu sobie wreszcie wyhodował kłaki na swoich malutkich bollocks. Dobrze, dobrze – mruknął mrużąc szelmowsko oczy. – Będziemy ci się przyglądać z wielkim zainteresowaniem.
Chłopak tylko westchnął, podciągnął dziurawy koc, którym był przykryty i odwrócił się do niego plecami. Oczy kleiły mu się niemiłosiernie i czuł, że zaraz odpłynie. Prawie-snork nie zwracał na niego uwagi. Wyskoczył ze swojego śpiwora, naciągnął na siebie szary kombinezon i wesoło zaczął pobrzękiwać konserwami i garnkami pogwizdując sobie pod nosem. Młody ścisnął głowę dłońmi chcąc, choć trochę stłumić te denerwujące dźwięki. „No cóż”- pomyślał – „ skoro mi to przeszkadza, to znaczy, ze nie jestem aż tak śpiący”. Podniósł się ciężko i usiadł na deskach. Prawie-snork łypnął na niego spod oka uśmiechając się półgębkiem:
- No co? – zapytał. – Już pospałeś? To może kopniesz się po wodę ze studni, a ja w tym czasie rozpalę ognisko?
Chłopak westchnął i pokiwał głową. Przez chwilę rozważał, czy przypadkiem nie rzucić w „tego mutanta” czymś ciężkim, ale nic nie leżało w zasięgu ręki.
- No dobra – mruknął wstając na nogi. – Pójdę.
Skośny poturlał w jego kierunku dwie plastikowe manierki mówiąc:
- Tylko idź prosto do studni, ok? – Popatrzył na niego z naciskiem. – Najkrótszą drogą, tak jak jest wydeptane.
Chłopak pokiwał głową i zebrał z podłogi swoje cztery litery razem z butelkami. Ubierać się nie musiał, bo pod cienkim kocem spał w ubraniu.

Słońce jeszcze nie wychyliło się znad ściany lasu na wschodzie, ale świt na dobre przegnał już szarości i zstąpił je złotą poświatą. Znowu zapowiadało się na piękny, letni dzień. Bezchmurne niebo błękitniało z każdą sekundą. Chłopak wyszedł przed stodołę, przymknął oczy i zadarł głowę. Ziemia pachniała nocną rosą, parującą w cieple poranka. Wciągnął ten zapach głęboko w płuca i przytrzymał z lubością… do momentu, aż nie wyczuł metalicznej nuty krwi. Otworzył oczy i spojrzał na trzy wielkie plamy krwi, czerniejące skrzepami na klepisku obejścia. Najbliżej była tak, która była jego dziełem. Przez chwilę stał niezdecydowany nie mogąc zrobić kroku naprzód. W końcu zacisnął dłonie na menażkach, a zęby na wargach i ruszył w kierunku studni bielejącej przy domu. Kołowrót był zerwany, ale na cembrowinie leżała obcięty w połowie, plastikowy kanister, z przywiązanym doń kawałkiem mocnej linki. Chłopak wrzucił czerpak do środka, asekurując linę dłonią. Cichy plusk dobiegł go dopiero po kilkunastu sekundach. „Głęboka” – pomyślał i zajrzał do środka. Czarne lustro wody kołysało się w ciemności, dobre kilkadziesiąt metrów poniżej. Wtedy poczuł czyjąś obecność. Powoli odwrócił się za siebie. Przed wejściem do stodoły stał pies. Zwykły, bury kundel, z krótką, skołtunioną sierścią. Chłopak westchnął z ulgą i zaczął spokojnie wyciągać czerpak na powierzchnię. Po chwili zerknął przez ramię na zwierzaka. Nadal stał w tym samym miejscu. Dopiero teraz dotarło do chłopaka, że psiak nie wygląda zbyt dobrze. Wyszarpnął pełny kanister i oparł na cembrowinie.
- Hej psinka… - zawołał klepiąc się po udzie. – Chcesz pić?
Zwierzak podniósł pokryty szramami łeb i zaczął nasłuchiwać. Chłopak przyglądał mu się uważnie i już miał zrobić krok w jego stronę, gdy zauważył, że z tym psem ewidentnie było coś NIE TAK. „Ten psiak nie ma oczu” – pomyślał zszokowany. „Co za bydle mogło tak urządzić biedne zwierzę?!”.
Złapał za uchwyt kanistra i ruszył w kierunku zwierzęcia, z zamiarem napojenia biedaka. Ten jednak miał widocznie inne plany, bo wydał z siebie przeciągłe zawodzenie i ruszył pędem dookoła podwórka. Do chłopaka dopiero teraz dotarło, że pies porusza się z nadzwyczajną prędkością i bardzo zwinnie lawiruje pomiędzy przeszkodami. Z jeszcze większym zdziwieniem dostrzegł drugiego kundla, który wypadł z krzaków. Po chwili do karuzeli dołączył trzeci i czwarty, a odgłosy jakie wydawały, sprawiły, że chłopak zaczął się zastanawiać. Naprawdę poważnie zastanawiać, czy stanie na środku podwórka, dookoła którego krążą psy, to dobry pomysł. Przestał się zastanawiać, gdy największy z kundli wyszczerzył kły i rzucił się ku niemu z rozwartą szczęką. Puścił się pędem w kierunku stodoły wrzeszcząc w niebogłosy. Wszystkie psy tylko na to czekały. Złamały krąg i rzuciły się śladem przewodnika. Dent rozpaczliwie zamachał rękami potykając się znowu, o te same grabie co wczoraj. Tym razem wywalił się jak długi, rozchlapując wodę na wszystkie strony. Zdążył tylko zobaczyć, że drzwi stodoły otwierają się na oścież i staje w nich znajoma sylwetka w szarym kombinezonie. Zarył nosem w trawę, a ponad nim gruchnął podwójny wystrzał z dubeltówki. Psy posiekane grubym śrutem zaskwiałczały głośno i rozbiegły się we wszystkie strony. Chłopak wciąż oszołomiony od uderzenia, próbował pozbierać się na nogi, ale te odmawiały mu posłuszeństwa. Psy tymczasem wykonały taktyczny zwrot i znowu ustawiały się za jego plecami na kursie na przechwycenie. Prawie-snork mocował się ze blokadą strzelby, nie mogąc przeładować broni.
- JUBETERRUNJUCUNT! – ryknął do chłopaka.
Obok niego, do drzwi przypadł nieznajomy. Gruchnął ciężko na jedno kolano. Złapał ręką za framugę i oparł sobie akma na przedramieniu. Lufa wypluła cztery, mierzone pociski w półsekundowych odstępach. Każdemu towarzyszył kwik trafionego zwierzęcia. Dentowi wreszcie udało się dotoczyć do ściany stodoły. Zasapany, przerażony i ogólnie bardziej wstrząśnięty niż zmieszany obrócił się i popatrzył na pobojowisko. Psy leżały w rzędzie, jeden za drugim, tam gdzie dosięgły je kule. Największy kundel padł tylko o odległość skoku od niego. Wszystkie zwierzaki miały precyzyjnie przestrzelone czaszki, z których trawę użyźniała kolejna porcja krwi.

Koniec cz. IX


cz.X:

Początek cz. X
Zdecydowali, że najlepiej będzie wrócić na bezpieczną platformę strychu. Dopiero stamtąd upewnili się, czy po okolicy nie kręcą się już żadne mutanty. Akcja ratunkowa mocno osłabiła rannego, więc musieli mu pomóc wspiąć się po drabinie. Za nic nie chciał, żeby prawie-snork znowu go wnosił.
- Mienia zawód Barber – nieznajomy stuknął się palcem wskazującym w zabandażowaną pierś, gdy wreszcie usadowili się na zakurzonych deskach stropu.
- Ja wam spasiba bolszoj za waszu … help! – powiedział uśmiechając się krzywo i potakując głową. – Fenks! – dodaje z perfekcyjnym teksańskim akcentem, podkreślając to uniesionym kciukiem.
- Mówi, że z zawodu jest fryzjerem. – Chłopak z przejęciem przetłumaczył prawie-snorkowi.
- Niet!... No! – zaprzeczył ranny, machając rękami. – Not profesjonal. Maj nejm is „Barber”.
- Mówi, że na imię ma Barber, ale nieprofesjonalnie – mruknął chłopak półgębkiem, nadal w skupieniu studiując oblicze brata Słowianina.
- Poważnie laddie? – zapytał sceptycznie prawie-snork. – Teraz będziesz mi tłumaczył jego shitty angielski na twój shitty angielski?
Chłopak rzucił mu zmieszane spojrzenie i westchnął ciężko:
- No wiem, sorry – mruknął pod nosem i usiadał ciężko na deskach. – Trochę mnie skołowało. Noc, ranek i …. wczorajsza noc… i ranek…
Nie-profesjonalny spoglądał to na jednego, to na drugiego z dobrotliwym uśmiechem. Na pewno nie wyglądał na fryzjera. Siwawe, krótko ostrzyżone włosy porządkował raczej maszynką elektryczną, niż produktem do pielęgnacji. Ogólna stylizacja ubioru, też raczej przywodziła na myśl triumf funkcji nad dizajnerską formą. Lekko za duża, skórzana kurtka po bandycie, pasowała akurat na grubo zabandażowany korpus. Biel opatrunku przezierała przez szerokie dziury na plecach, ale z przodu było nawet ok. Bandzior miał rozpięty suwak, gdy żegnał się z życiem.
- Ja wam… dzięki za ratunek – wydukał powolutku patrząc skośnemu w skośne oczy. – Wy mnie przed bandą… ocalił. Za wdzięczny.
- Ja też panu dziękuję za ratunek przed psami – odpowiedział uprzejmie chłopak.
- Jestem Krystian, ale może mi pan mówić Dent. – Podał mu rękę, którą tamten skwapliwe ujął w obie dłonie i mocno potrząsnął ze szczerym uśmiechem. Po chwili zwrócił się z niemym pytaniem w stronę prawie-snorka.
- Jimmy – bąknął tamten, chociaż niezbyt entuzjastycznie. – Jimmy Chow. Miło mi cię poznać Barber.
- Dżimi. – powtórzył mężczyzna. – Tak, a ty Dżimi to kto? Mutant może?
- Długa historia – westchnął skośny i ruszył w stronę dziury w dachu.
- Laddie, weź go rozpytaj co i jak, a ja skocze po tą fucking wodę. – rzucił przez ramię i zniknął, skacząc na podwórko.

Chłopak przez dobry kwadrans próbował dogadać się z rannym. Mężczyzna cierpliwie tłumaczył i powtarzał co trudniejsze zwroty po angielsku i rosyjsku, dla pewności. Prawie-snork wrócił już po kilku minutach, ale nie za bardzo mu się uśmiechało łamać sobie język, więc trochę na przekór swoim przekonaniom, zajął się przygotowaniem śniadania dla całej trójki. Po chwili każdy dostał porcję kawy, a puszki z tuszonką apetycznie parowały podgrzane w żarze ogniska, rozpalonego w starej balii. Widać, że miejscówka była dość często odwiedzana. Palenisko było wykorzystywane nie pierwszy raz, a szczapki drewna i patyki, równo ułożone pod skosem dachu.
- Ta banda, to nowi, nikt inny by na nas nie napadł. My chronieni. Mamy układ na Dużej Ziemi. – Barber siorbnął kawy z metalowego kubka, po czym uśmiechnął się i skinął głową skośnookiemu. – Gud kawa Dżimi. Fenks.
Prawie-snork przytaknął tylko w odpowiedzi, nawet na niego nie patrząc i zajął się krojeniem konserwy.
- Panie Barber, - zagaił niepewnie młody – proszę jeszcze raz opowiedzieć o tej bazie i tych całych „stalkerach”.
- Nu, to stalkier to ja – wskazał na siebie – i ty też stalkier, i … - zawiesił chwilę głos spoglądając na prawie-snorka - … i Dżimi też, skoro po zonie chodzi. Wszyscy tu stalkiery, tylko bandosy TFU job twoju… - splunął na ziemię - … ta swołocz, to nie stalkiery.
Kiwnął przez głową i pociągnął kolejny łyk.
- A co z tą bazą? – wtrącił się skośny. – Mówisz, że jest was tu więcej i macie kryjówkę?
- Da. Tak jak tylko siły nabiorę to was zaprowadzę. Tu miejsce się zrobiło niespokojne. Zona puzyr, znaczy taki poszerzenie zrobiła. Tu wcześniej mutanta nie było, a teraz? – Pokazał głową na podwórko.
Prawie-snork przełknął ostatnią porcję swojej tuszonki i rzucił puszkę pod nogi.
- Nigdzie nie idziemy – powiedział matowym głosem.
Barber z Dentem spoglądają na niego w milczeniu. Przez chwilę słychać było tylko odgłosy przeżuwania.
- To kto że ja? – zapytał w końcu Barber. – Eto wasz więzień? Może i wy bandosy, skoro jak ZEKi ubrani?
- Nie twój fucking business! - warknął skośny – Kończ śniadanie paps i bierzemy się do roboty.
Wstał od ogniska i ruszył do plecaka, który kazał Dentowi dźwigać przez całą drogę.
- On jest chory – szepnął do Barbera chłopak. – Lekarstwa dla niego szukamy. Eksperymenty na nim robili i dlatego … - pokazał kciukiem na prawie-snorka - … on taki, no wiecie.
Stalker pokiwał głową, westchnął ciężko i upił łyk kawy.
- Da. Najgorsze ścierwo w zonie to człowiek człowiekowi zrobi.
Odwrócił się do skośnookiego, który właśnie wracał z wojskowym notebookiem i teczką z papierami.
- Dżimi, propozycja u mnie jest…
- Don’t give a fuck about twoje propozycje.
Rzucił na deski segregator, usiadł i otworzył laptop. Wbił kod w ekran logowania. Zmarszczył czoło i zaklął pod nosem, gdy system odrzucił błędne hasło. Wstukał jeszcze raz i kiwnął głową.
- We’re in. Teraz słuchaj paps : Laboratorium X-100, mówi ci to coś? – zwrócił się do stalkera.
Tamten pokręcił głową.
- Niet. Ja słyszał o laboratoria X, ale to takie legendy, co to się po pijaku gada.
Prawie snork wyszczerzył ostre zębiska od ucha do ucha i głośno warknął:
- To też dla ciebie fucking legenda?!
Dent, jak zwykle się wzdrygnął i pobladł, ale stalker tylko się uśmiechnął i westchnął rozbawiony:
- Przez pięćdziesiąt lat życia ja nie takie rzeczy widział. I to jeszcze zanim w zone przyszedł.
Dopił spokojnie ostatni łyk kawy i odstawił kubek na deski.
- Dżimi, u nas doktor jest na bazie. On pomoże. Zbierał notatki. Artefakty zna. Ty mnie koralami i świetlikiem wyleczył, a on ciebie też pomoże, bo mocniejsze artefakty u niego. Ty zaufaj.
Prawie-snork prychnął pod nosem.
- Yeah sure, teraz to ty mnie legendy zaczynasz opowiadać?
Barber tylko się uśmiechnął.
- Chcesz to wierz, nie chcesz nie wierz – odpowiedział filozoficznie. - Ja ci powiem tylko, że nasz Królik u naukowców był za uchenik, kak to u was budiet …? – zwrócił się do chłopaka.
- Taki praktykant, pomocnik? – podsunął usłużnie młody.
- Nu da. I on na artefaktach eksperymenta uczył się. – Stary pokazał głową w głąb zony. – Sześć kilometer. Na wieczór będziemy. No kak?
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Po obliczu prawie-snorka prawie nie było widać myśli galopujących mu przez głowę. Prawie. Zacisnął wargi i skrzywił się, żeby wyrzucić swój ulubiony zestaw przekleństw, który miał na końcu języka…
- Co nam szkodzi spróbować? – wciął się młody. Spojrzał mu poważnie prosto w oczy, a tamten wypuścił ciężko powietrze. Spuścił głowę i przez chwilę wpatrywał się w klawiaturę komputera. Po chwili, wyprostował się, stuknął w klawisze i wyświetlił na ekranie mapę z zaznaczonymi punktami.
- Paps, rzuć na to okiem – powiedział odwracając komputer w stronę Barbera. – Tu są zaznaczone polowe laboratoria, na samym obrzeżu kordonu wojskowego, widzisz?
Stalker spojrzał na ekran i przytaknął:
- Da, znajet. My tu, o w tej wsi teraz – powiedział po chwili pukając palcem w symbol na mapie.
- To laboratorium nie istnieje – pokazał prawie-snork na pomarańczowy trójkąt leżący niedaleko. – Tam młodego trzymali, ale emisja ich zmiotła dwa dni temu.
Stary popatrzył na chłopaka i pokiwał głową w milczeniu.
- A tu… - skośny pokazał następny symbol - … jest następne. Potem kolejne i jeszcze jedno. W sumie siedem ośrodków badawczych ułożonych łukiem przy granicy z kordonem. Trzy od południowego wschodu już sprawdziłem. Zostały mi jeszcze te. – Przejechał po lewej stronie mapy.
Barber przez chwilę patrzył na ekran, po czym ciężko westchnął.
- Nu da, widziałem ten obóz na wschodzie. Niedobre rzeczy tam robią. Ale nikt nie wie kto to. Mundury bez dystynkcji, wyposażenie nowoczesne, broni dużo – zawiesił na chwilę głos i spojrzał na chłopaka. – I ZEKów tam mnogo trzymają.
Dent przez chwilę patrzył na niego w milczeniu.
- Robią eksperymenty na żywych ludziach, na taką skalę? – zapytał w końcu.
- Niet, - odpowiedział smutno stalker – w zonie nie masz żywych ludzi. Wszyscy, co za drutami martwi. Jak cię jakiś patrol znajdzie to na miejscu BACH! BACH! – Uśmiechnął się i potrząsnął palcem jak pistoletem.
- Ok, cut the crap – warknął zniecierpliwiony prawie-snork, odwracając laptopa do siebie i wywołując na ekranie skan dokumentu zapisanego cyrylicą.
- Paps… - pokazał to staremu - … rzuć no okiem na ten gibberish shit i powiedz mi co tu piszą o lokalizacji X-100.
Barber przez chwilę studiował tekst mrucząc cos do siebie, po rusku pod nosem. Na chwilę przestawał, zastanawiał się, po czym znowu wracał do czytania. W końcu wyprostował się i powiedział.
- Nic.
- Co nic? – warknął prawie-snork wściekle.
- Nic nie napisane o lokalizacji. Tu jest, że X-100 to nie budiet jeden obiekt, ale projekt cały. Duży. – zrobił w powietrzu okrężny ruch rękami, zmarszczył czoło i zwrócił się do chłopaka:
- Malczik, kak budiet: oblast naucznej issledowynyje?
- Region naukowy, strefa badań naukowych? – odparł chłopak niepewnie.
- Nu da, te wasze laboratoria to wszystkie jest ten projekt X-100. – dodał stary.
Przez chwilę przy ognisku zapanowała cisza, przerywana przez trzaskanie ognia. Prawie-snork zamknął laptop powoli i westchnął.
- Nie wszystkie. Jest jedno najważniejsze. I muszę tam wrócić.

Koniec cz.X


cz.XI:

Początek cz.XI

Zamordowanego kuriera pochowali pod wierzbą, nad brzegiem strumienia, na skraju woski. Chłopak wykopał głęboki rób, w którym złożyli ciało zawinięte we wzorzysty obrus znaleziony w jednym z domów. Na wierzchu ułożyli równo panele eternitu, a dopiero potem przysypali ziemią.
- Nu charoszo – mruknął Barber. – Teraz psy nie wykopią.
Siekierką ociosał trzy gałązki i zardzewiałymi gwoździami zbił z nich krzyż. Prawosławny z pierwszą porzeczką poziomą, a drugą pod kątem. Na górze przybił prostą klepkę z boazerii z wyrytym cyrylicą imieniem zabitego.
- Turek – powiedział cicho, gdy zamocowali krzyż u wezgłowia grobu. – Niech ci zona lekką budiet.
Stali we dwóch, w ciszy nad mogiłą. Ciepłe, południowe słońca przygrzewało przyjemnie. Ptaki śpiewały, a strumień szemrał cicho. Stary westchnął i do uszu chłopaka doleciał cichy szept modlitwy. Młody nigdy nie wiedział, jak się zachować na pogrzebach. „Oficjalne ceremoniały z chóralnymi śpiewami, chorągwiami i księdzem pieprzącym trzy po trzy, byle tylko ministranci minęli czas przelecieć się po żałobnikach z tacą”. Prychnął z pogardą na samą myśl.
Tu było inaczej. Czuł, że przyjaciel żegna przyjaciela i dlatego sam… zaczął się modlić. Stali tak we dwóch, nad grobem trzeciego, który był im teraz bliższy niż ktokolwiek inny.
- Oi! You useless cunts! – ostry okrzyk prawie-snorka wyrwał ich z modlitwy. Skośny wyszedł z krzaków po drugiej stronie strumyka. Lekko przeskoczył na ich brzeg.
- Mam twój stash paps – powiedział podciągając szelkę dużego plecaka.
Stalker westchnął ciężko i pokiwał głową. Chłopakowi wydawało się, że ukradkiem otarł oko kantem dłoni. Może tylko odgonił jakąś muszkę.
- Charaszo – mruknął. – Tu w wiosce skrytkę zrobię. Swoim dam znać na dużą ziemię, gdzie towar. Jutro przyślą następnego.
Ruszył w stronę skośnego wyciągając rękę po plecak.
- Dajcie, ja wezmę – zaoferował się Dent. – Wy ranni.
Barber popatrzył na niego ciepło. Młody zgiął się pod ciężarem, ale z fasonem wyprostował się od razu i kiwnął głową, na znak że jest gotów zatargać ten plecak choćby i … jakieś sto metrów zanim trupnie padem.
- Poczekaj gieroj. – Stary uśmiechnął się dobrotliwe. Odpiął górną napę i wyjął podłużny pojemnik z ołowiu.
- Dajcie te wasze folijkę – mruknął do prawie-snorka. – Artefakty wam oddam. Świetlika u mnie nie było, ale za to mam trzy sztuki korali. Na zamianę. Ok będzie?
Skośnooki przytaknął skwapliwie i wyjął z kieszenie puste zwitki kompozytowej folii. Stary wytrząsnął na nią zawartość pojemnika i oddał mrucząc pod nosem „spasiba”. Prawie-snork nic nie mruknął, tylko wepchnął folie w kieszeń i ruszył do stodoły.
- Tylko się pośpieszcie, for fuck sake – warknął przez ramię. – Żeby nas tu noc nie zastała.
Chłopak parsknął ze złością i pokręcił głową.
- Co za dupek – mruknął do siebie pod nosem.
- Dupek yourself – odkrzyknął się skośny. – I nie mów do mnie po polsku!

Dent pomógł zatargać plecak do jednego z domów na uboczu. Stary stalker szedł powolutku, ostrożnie. Przystawał co chwila i wpatrywał się w wysychające kałuże, kępy trawy i sterty śmieci leżące tu i tam. Chłopak szedł za nim krok w krok zgięty pod ciężarem plecaka, trzymając szelki w obu rękach.
- Ostrożna malczik – szepnął stalker. – Po emisji tu anomalie mogą teraz być. Nigdy nie wiesz. Tak ostrożna.
Młody pomny swojej przygody z trawą przytaknął tylko. Nie miał ochoty sprawdzać co to są te „anomalie”. Wystarczyło mu, że trzeba się z nimi obchodzić „z ostrożna”.

Do domu weszli frontowymi drzwiami. Barber przestąpił próg z pistoletem w dłoni i zajrzał w każdy kąt. Dopiero, gdy upewnił się że wnętrze jest bezpieczne, skinął na chłopaka.
- Tu będzie ok. – Wskazał na drewnianą szafę stojącą w rogu pomieszczenia.
- Tam miejsce zrób i szmaty przygotuj, żeby przykryć. Ja wiadomość napiszę.
Odebrał od chłopaka plecak i z bocznej kieszeni wyjął mały elektroniczny gadget. Młody od razu zwrócił na to uwagę, zaciekawiony.
- No szto? – zapytał stalker. – PDA ty znacz?
- Nie.
- Tak to podstawa, jak chcesz w zonie przeżyć. – Puknął w klawisz i na dotykowym ekranie wyświetlił mapę okolicy.
- Tak, masz wszystko tu zaznaczone. – Oddalił obraz pokrętłem z boku i pokazał palcem na symbole pojawiające się na zielonej planszy. – Drogi, wioski, pola. A tu: innych stalkierów.
Znaczniki poruszały się powolutku śledząc ruchu przypisanych im postaci.
- To taki smartfon jest? – zapytał młody. – Z mapami, jak gps?
Stary podrapał się w głowę i uśmiechnął.
- No da. Pewnie jak fajfon, tyle że anomalie widzi i się nie pali, jak w radiację wejdziesz.
Włożył rękę do kieszeni i wyjął z niego podobne urządzenie. Aparat był trochę mniejszy i widać, że nie obchodzono się z nim zbyt ostrożnie. Wodoodporną, plastikową obudowę znaczyły szramy, a szkło ekranu było porysowane, ale PDA uruchomił się od razu i pisnął ekranem powitania.
- Eh cziort – mruknął stary. – Hasło ma założone. Ale nic to. Bierz malczik. To Turka było. W bazie ci Afgan zresetuje i będzie dla ciebie.
Chłopak podziękował z uśmiechem i od razu zaczął bawić się urządzeniem. Przyciski nie reagowały, a na ekranie cały czas migało okno żądające hasła dostępu. Młody wzruszył tylko ramionami i wrzucił gadżet do kieszeni. Razem ze stalkerem schowali towar do szafy i przywalili drzwiczki ciężkim, kuchennym stołem.
- Nu da. Teraz mutant nie rozwlecze – stwierdził stary zadowolony. – Chodź, ja już koordynaty wysłał, tak i możemy się zbierać.
- Panie Barber – powiedział chłopak nieśmiało. – To może i ja na tego kuriera poczekam.
- A po co? – zapytał stary marszcząc brwi.
- No, żeby … żeby mnie z zony wyprowadził.
Stalker ciężko westchnął i przysiadł na krześle. Popatrzył smutno na chłopaka, po czym powiedział:
- Malczik, to nie proste jest. Tak pieniędzy trzeba dużo, żeby kogo z zony wyprowadzić. Tam… - pokazał ręką w stronę kordonu - … wszystko ustalone i opłacone. Kto może wejść i wyjść. Rozumiesz?
Młody zagryzł wargi i smutno pokiwał głową.
- Ale niczewo, ty nie smutny. – Klepnął go w ramię. – Pójdziemy na bazę. Z Afganem się rozmówimy i może on co wymyśli. A jak nie, to przy nas zostaniesz póki się nie wyjaśni, a?
Chłopak wzruszył ramionami. „ A jakie mam inne opcje” – pomyślał.
- Nu, tak właśnie – dodał stary i ruszył do wyjścia.
- Chodź, pokażę ci na PDA jak anomalie się sprawdza – mruknął wyciągając urządzenie.

Koniec cz. XI


cz.XII:

Początek cz.XII.

Prawie-snork zrzucił ciała bandytów i zastrzelonych psów na stertę desek z zawalonej szopy, przykrył to żywicznymi gałązkami sosny, skrawkami folii i podpalił. Płomienie buchnęły od raz i objęły cały stos.
- Nu charoszej wódki szkoda – mruknął Barber. – Ale cóż…
- Trochę to brak szacunku – powiedział młody nie odrywając wzroku od ognia. – Żeby tak ludzi z psami, razem…
- Nu, da – zgodził się stary. – Będą nam musiały psiaki wybaczyć. Lepiej nie zostawiać tak, przy habarze. Inny mutant krew poczuje, przyjdzie i zostanie, a jutro kurier będzie po towar.
Prawie-snork zebrał z ziemi swój plecak, zarzucił dwururkę na ramię i warknął:
- Jak już się skończyliście modlić, to może się wreszcie łaskawie zabierzemy z tej fucking shiethole?
Stary popatrzył na niego przeciągle, ale nic nie odpowiedział. Dał znak głową młodemu, przełożył sobie akm przez ramię i z PDA w dłoni ruszył w zonę.

Szli już dobre pół godziny, gdy stary zatrzymał się, przyklęknął w trawie i przywołał ruchem dłoni młodego.
- Pasmatri malczik. – Wskazał palcem polankę ze zwęglonymi resztkami drewnianej wieżyczki strażniczej. – Tam żarnik, a. Widzisz?
Pokazał na ekran PDA, który nieco na prawo od ich pozycji wyświetlił symbol anomalii.
- W dzień zauważyć ciężko, - kontynuował spokojnym głosem – ale w noc widzisz łatwo.
- Bardzo niebezpieczny? – spytał chłopak.
- Niet, ten maleńki, o zobacz. – Zgarnął z ziemi zeschłą szyszkę i rzucił wysokim lobem w anomalię.
Słup ognia strzelił w powietrze na wysokość dorosłego mężczyzny, ale potem zgasł nagle. Młody wzdrygnął się z przestrachem, ale po chwili wpatrywał się jak urzeczony w iskierki grające dookoła zwęglonej konstrukcji.
- Można spróbować? – zapytał starego.
Ten skinął głową z dobrotliwym uśmiechem. Chłopak szybko posłał w żarnik kilka kamyków i szyszek. Anomalia huczała ogniem, ale za każdym razem płomień był coraz mniejszy, aż wreszcie przy piątym kamyku zupełnie zanikł.
- Wyczerpała się – odpowiedział stary na nieme pytanie młodego. – Za czas dopiero zadziała.
- Girls, you’re hav’n fun? – syknął na nich prawie-snork. – Może byśmy się tak łaskawie przestali fucking around?
Barber z Dentem wymienili pobłażliwe uśmiechy i ruszyli dalej.

Przejście pierwszych trzech kilometrów zajęło im ponad godzinę. Za sobą nadal widzieli nikłą smużkę dymu z dopalającego się stosu pogrzebowego, ale dzień był bezchmurny i poza tym nic nie przesłaniało błękitnego nieba.
- Paps, - zagadnął snork – to ognisko to był na pewno dobry pomysł? Wojskowi się nie zjadą?
Barber na chwilę oderwał wzrok od PDA i łypnął na niego okiem z uśmiechem błądzącym w kąciku ust.
- Dżimi, a to nie za późno na pytanie? – Wrócił do skanowania i mruknął uspokajająco. – Relax, wojenni tu nie zaglądają. Za daleko mają od baz.
Odwrócił się i wskazał ręką na południowy zachód.
- Eta tam, posterunek. Mały. Dwacat sołdata. – Uśmiechnął się z wyższością. – Dlatego my tu habar wymieniali. Na łapówkę było mniej do podziału.
- Tylko dwudziestu? – zainteresował się Młody. – To może by tak spróbować, no wie pan? W nocy by się nie prześlizgnął?
Stary stalker tylko pokręcił głową nie zwalniając kroku. Wyraźnie zwolnił i skanował teren bardziej dokładnie.
- Niet malczik, - powiedział nie odrywając wzroku od ekranu. – Tam sensor, radar, podczerwień. Nic nie przejdzie, jak nie uzgodnione. Aftomaty z komputera sterowane, miny i drony. Sorri. – Odwrócił się na chwilę i rzucił mu smutny uśmiech.
Chłopak westchnął i poprawił pas karabinu. „No cóż, zatem witaj przygodo”.
Barber spojrzał na niego spod oka i kiwnął głową wykrzywiając usta z uznaniem.
- No mołodiec, teraz ostrożna – mruknął wracając do skanera. – Tu nowe pole po ostatniej emisji. Anomalii gęsto.

Las skończył się po następnej godzinie marszu. Stalker wyprowadził ich na skraj szerokiej łąki. Wysoka trawa ciągnęła się łagodnym wzniesieniem aż po horyzont. W połowie stoku przecinała ją trawersem szutrowa droga z polnych kamieni i żwiru. Cały odcinek pokrywały wraki wojskowych pojazdów. Niektóre spalone, inne zgniecione jak puszka po piwie, jeszcze inne zupełnie nietknięte: tylko kurz na karoserii świadczył, że stoją tu już jakiś czas.
- Ewakuacja – wyjaśnił stary. – W dwacatom goda. Dużo ludzi poginęło.
- To wtedy jak się trzeci raz strefa powiększyła? – zapytał prawie-snork.
- Da. Tak my do drugiego kordonu doszli prawie. – Pokazał ręką na szczyt wzniesienia. – Dalej już stara zona. Teraz ostrożna mołojcy, tu o mutanta łatwiej niż na nowej. Broń przygotować, ale nie strzelać póki nie powiem. Moim dałem znać, że we trzech idziom, ale mi jeszcze nie odpisali.
Ruszyli w górę wzniesienia. Chłopak posłusznie złapał karabin w obie ręce i szczęknął zamkiem sprawdzając, czy nabój na pewno jest w komorze. Prawie-snork mamrotał coś do siebie przerzucając zardzewiałą wajchę od łamania dubeltówki. W końcu udało mu się otworzyć stare ustrojstwo i mógł krytycznie przyjrzeć się swojej broni.
- Jim, mam ci oddać karabin? – zapytał chłopak zwalniając krok.
- Nie, for fuck sake – skośny zatrzasnął zawias i złapał strzelbę w obie ręce. – Z tego rusty shit przynajmniej nie muszę celować. – Uśmiechnął się krzywo.
- Fucking lufy tak wyjechanie, ze śrut leci na wszystkie strony. Dobrze, że tam na podwórku padłeś płasko na ziemię, bo bym cię pewnie zaczepił. – Klepnął chłopaka w ramię i ruszył szybszym krokiem za dziadkiem.
„Taa, całe szczęście” – pomyślał chłopak i też zagęścił ruchy.

Do szczytu wzniesienia doszli po niecałym kwadransie. Stary przyklęknął przy wraku spalonego beteera i wyjął lornetkę. Poniżej, jakieś dwieście metrów w dół trawiastego stoku, szarzał kompleks przysadzistych, masywnych, betonowych budowli. Duży bunkier, z płaskim dachem i skośnymi bocznymi ścianami, połączony z dwoma mniejszymi, po obu stronach. Pomiędzy nimi betonowe tunele, zapewniające komunikację pomiędzy obiektami, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. Wszystko częściowo wkopane w czołowy nasyp zwrócony do centrum zony. Na wyłożonym płytami placu przed budowlami, czerniły się resztki wypalonych, plastikowych baraków mieszkalnych i kontenerów magazynowych. Ale drobnych śmieci nie było. Widać, że ktoś zadał sobie trochę trudu, by po japońsku ogarnąć to miejsce.
Stary spojrzał w milczeniu na kompleks i nerwowo stuknął w PDA.
- Niedobrze – mruknął. – Not gud.
- Co się stało? – spytał młody.
- Nie widzę ich. Na PDA też nie odpowiedzieli. Not gud.
Prawie-snork zrzucił swój plecak i przykucnął obok. Wciągnął mocno powietrze, po czym wypuścił z cichym charczeniem. Stary popatrzył na niego zdziwiony, ale młody tylko pokręcił głową uspokajająco.
- Polujecie tu często, paps? – zapytał skośny po chwili.
- Niet, tu zwierza nie ma. Dziki były w lesie, ale dopiero co my mięsa ususzyli – odparł stalker.
- Czuję świeżą krew i było tu strzelane – mruknął prawie-snork mrużąc oczy. – I to fucking gęsto.

Koniec cz.XII


cz.XIII:

Początek cz.XIII

Młodego zostawili przy wraku. Prawie-snork podsadził go na górę, a chłopak rozpłaszczył się na zardzewiałym dachu wystawiając lufę karabinu w kierunku bunkrów.
- Nu Dżimi, ja z lewa, ty w prawo – zakomenderował Barber. – Tam uważaj, w rowie galareta. – Wskazał miejsce w połowie stoku. – Takoj kwas, ty znasz?
- Tak, paps. Nie bój się, nie wpadnę – mruknął skośny zaciskając dłonie na strzelbie.
- Nu, tak idzom. – Stary ruszył zgarbiony, z bronią przy ramieniu w kierunku przewróconego na bok uaza. Wrak leżał jakieś pięćdziesiąt metrów w dół zielonego zbocza. Prawie snork, przypadł do ziemi i chowając się w trawie potruchtał łukiem w prawo, do rowu melioracyjnego.

Dent spoglądał to na jednego, to na drugiego, ale w końcu przypomniał sobie po co go tu zostawili. Oparł broń o przepaloną na wylot wieżyczkę wozu bojowego i przywarł okiem do celownika. Od razu cofnął się z syknięciem bólu, gdy ostra krawędź uraziła go w ranę na łuku brwiowym i przezornie odstawił twarz odrobinkę dalej. Wykorzystując czterokrotne powiększenie lunety dokładnie przyjrzał się zabudowaniom. Nigdzie nie widział śladów walki, o której wcześniej mówił prawie-snork. Nie było krwi, ani dziur po kulach. Przejechał po koronie nasypu do lewego bunkra, po czym zrobił to samo z prawym. Żadnego ruchu, żadnych śladów. Ot zwykła, opuszczona instalacja wojskowa… Dopiero teraz dotarło do niego, że wszystkie drzwi do schronów są pootwierane. Ujął mocniej karabin i wbił wzrok w ciemność wejścia do głównego budynku. Wydawało mu się, że wyraźnie widział tam ruch. Jakby ktoś przebiegł z jednej strony pomieszczenia na drugą. Albo „coś”. Odjął na chwilę twarz od celownika i spojrzał za swoimi towarzyszami. Prawie-snorka nie było już widać. Wysoka trawa skryła go całkowicie, a wydeptany pas kończył się przy rowie melioracyjnym odwadniającym niegdyś teren obiektu. Barber zaś, poruszał się ostrożnie, wykorzystując kolejne wraki i nasyp drogi, aby dostać się w pobliże lewego bunkra. Był mniej więcej w połowie dystansu. Akurat wychylił się zza ciężarówki, by sprawdzić przedpole. Już miał ruszyć dalej gdy … cały bunkier rozszczekał się ogniem broni maszynowej! Otwory strzelnic błyskały wystrzałami. Kule siekły wrak, darły brezent plandeki i rozbijały okna garbatego urala, ale dziadek przytomnie padł za podwójną tylną osią, chroniony przez masywne felgi.
Chłopak otrząsnął się wreszcie z oszołomienia i złożył do broni. Wziął na cel pierwsze okno i wstrzymał oddech. Gdy płomień wystrzału błysnął w czarnym prostokącie szczeliny, ściągnął lekko spust. Broń kopnęła boleśnie, za słabo dociśnięta do ramienia, ale wyraźnie widział chmurkę pyłu i odprysk betonu, tuż poniżej krawędzi okienka. Nie trafił ukrytego tam strzelca, ale na pewno zmusił go do przerwania ognia. Ośmielony pierwszym sukcesem przeniósł celownik na druga stroną drzwi i wpakował trzy mierzone strzały w bliźniaczą strzelnicę po lewej. Tym razem pociski wpadły do środka. Wnętrze bunkra rozbłysło krótką serią, zupełnie jakby ktoś śmiertelnie ranny konwulsyjnie zacisnął palec na spuście. Barber spojrzał w górę na chłopaka i machnął mu ręką w podziękowaniu, po czym poderwał się z ziemi i przebiegł w prawo, za stertę grubościennych metalowych rur, które zakryły go całkiem przed ogniem z bunkra.

Chłopak tymczasem przenosił celownik pomiędzy prawą strzelnicą, a głównym wejściem. Dopiero po chwili zorientował się, że napastnicy zdążyli się przegrupować i kontratakują z prawej strony. Dwie postacie w czarnych mundurach wybiegły sprintem z budynku i przypadły za na wpół wypalonymi barakami. Do tego z bunkra odezwał się trzeci strzelec kładący ogień na nową kryjówkę stalkera. Barber wychylił się trochę i posłał krótką im krótką serią, ale to wszystko co mógł zrobić. Trzej strzelcy przycisnęli go ogniem, tak że musiał skulić się za rurami. Chłopak próbował rozpaczliwie trafić któregoś z napastników, ale z tego kąta widział tylko rozbłyski luf. Posłał kilka pocisków na ślepo w wejście, licząc na rykoszet, ale napastnik prowadził ogień z wnętrza, nie wystawiając się na strzał. Pozostali dwaj rozchodzili się na boki, skacząc od osłony do osłony. Młody z coraz większą frustracją i bezsilnością przerzucał lufę z jednej strony na druga, próbując trafić ich w biegu, ale byli dla niego za szybcy. „Jeszcze chwila i zajdą dziadka z obu stron” – pomyślał w duchu. Akurat, gdy mieli zerwać się do następnego skoku, wnętrzem bunkra targnął wybuch. Zaskoczeni napastnicy zwrócili się w tamtą stronę, a ten po lewej wystawił na chwilę głowę zza osłony. Młody tylko na to czekał. Zgrał igłę celownika z czarnym hełmem i ściągnął spust. Pocisk zerwał kewlarową skorupę i rzucił napastnikiem o ziemię. Ze środka wytoczył się ten trzeci. Mundur miał porwany odłamkami. Trzymając się za twarz potknął się, padł na kolana, po czym przewrócił na bok. Chłopak tylko prześlizgnął po nim celownik i skupił się na drugim flankującym. Niepotrzebnie. Z zarośli wypadł prawie-snork. Młody z fascynacją patrzył jak wyciągnął się w długim skoku i spadł wrogowi na plecy. Po chwili jednak odwrócił się z obrzydzeniem, gdy skośny jednym kłapnięciem ogryzł mu głowę. „Uhh, niezły widok” – pomyślał. „Jak to teraz odzobaczyć?”. Podniósł znowu lunetę do oka, żeby kontrolnie zlustrować pole bitwy. Dwóch napastników leżało nieruchomo. Ten z bunkra po lewej nie dawał znaku życia. Ale… nigdzie nie było drugiego flankującego. Chłopak przejechał celownikiem w miejsce, gdzie go trafił. Czarny hełm leżał na ziemi, ale ciała nie było. Barber podniósł się zza swoich rur z bronią przy ramieniu. Machnął prawie-snorkowi i ruszył w jego kierunku. Chłopak dopiero teraz zauważył, że zza baraku biegnie jego śladem postać w czarnym mundurze. Natychmiast wziął go na cel i ściągnął spust. Karabin jednak milczał. Chłopaka zmroziło. „Koniec amunicji” – pomyślał. Napastnik dobiegł już do sterty rur. „Zaraz ich rozwali!”. „Dziadek, za tobą!” – zdążył jeszcze pomyśleć. I… wtedy zdarzył się cud. Barber, jak w transie odwrócił się i jeszcze zanim podniósł broń do ramienia wypuścił długą serię wywalając cały magazynek. Napastnik wyskoczył zza osłony i wprost nadział się na lecące pociski. Ołów poszatkował go na miejscu i rzucił o ziemię. Stary stalker stał przez chwilę oszołomiony, patrząc to na leżącego przed nim wroga, to na dymiącą lufę broni. Z osłupienia wyrwał go dopiero odgłos strzałów. Człowiek w zielonej bluzie mundurowej wytoczył się z wnętrza bunkra i walił bez opamiętania z pistoletu. Odrzut broni trzymanej w jednej ręce prawie go przewracał, gdy słaniając się na nogach próbował wziąć na cel prawie-snorka. Skośny nie miał w zwyczaju się zastanawiać i w dwóch skokach dał nura z powrotem w zarośla. Barber tymczasem podbiegł do strzelca i… delikatnie złapał go i położył na ziemi.

Koniec cz. XIII


cz.XIV:

Początek cz. XIV

Pył po wybuchu granatu już osiadł i we wnętrzu starego bunkra dało się swobodnie oddychać. Barber posadził przyjaciela na ławce przykręconej do wschodniej ściany. To był jedyny mebel, który w jako takim stanie przetrwał wybuch obronnej F jedynki. Promieniste szramy po odłamkach, rozbiegały się na wszystkie strony od kręgu po detonacji ładunku wypalonego na środku podłogi. Beton murów i wyposażenie posiekało na drobny mak. Tak samo sufit i wszystkie lampy.
- Закрыть дверь! – chrypnął ranny pokazując na wejście.
- Malczik, ty drzwi zamknij – przetłumaczył spokojnie stalker, oglądając ramię towarzysza.
- Ale Jim, tam… - nieśmiało chciał zaprotestować chłopak.
Barber nie spojrzał nawet w jego stronę. Zaczął grzebać w rozprutej, metalowej szafie w rogu pomieszczenia. Po chwili wyjął stamtąd apteczkę i elektryczną lampę warsztatową. Skinął na młodego, żeby mu poświecił i zabrał się za opatrywanie rannego. Tamten nie protestował, gdy stary rozciął mu rękaw zielonej bluzy i polał ranę po kuli spiritusem. Dent, aż się skrzywił na ten widok, ale widocznie człowiek był w takim szoku, że nawet tego nie poczuł. Cały czas nerwowo nawijał coś po rosyjsku. Rozbiegane oczy na zarośniętej bujną, czarną brodą twarzy skakały od jednego do drugiego z towarzyszy. Chłopak nawet nie próbował zrozumieć sensu słów, ale kiwał głową żeby uspokoić rannego. W końcu Barber wyprostował się i poprawił ostatni motek fachowo założonej jodełki.
- Dent, to jest mój przyjaciel, Zwierz. – Klepnął w ramie rannego i pokazał na chłopaka. – Eto Dent, on spas mnie жизнь. Charoszy malczik.
Uśmiechnął się blado po czym dodał:
- Nie wpierwyj raz.
Zwierz kiwnął głową i wyciągnął do chłopaka lewą, zdrową rękę. Młody poniewczasie zorientował się co ma z nią zrobić i uścisnął ją swoją prawą. Wyszło trochę niezdarnie i o mało nie upuścił przy tym lampy, ale kudłaty stalker uśmiechnął się do niego szeroko.
- Wy frend dla Barbera, to frend dla mienia – wydukał patrząc mu w oczy.
Stary zaaplikował jeszcze rannemu zastrzyk i zabrał się do pakowania przyborów do apteczki, gdy zza przymkniętych drzwi odezwał się głos :
- Oi! Wy useless cunts! Zaraz tam wchodzę i lepiej żeby żadna brodata twat do mnie nie strzeliła!
Prawie-snork wparował do środka z dubeltówką w obu rękach i warknął:
- Ruchy! Któryś z tych fuckers musiał radioed do swoich kumpli. Od zachodu wali na nas cały pluton.

Skośny i Dent obłuskiwali właśnie drugiego drugie trupa z broni i amunicji, gdy na szczycie pagórka po prawej pokazały się figurki oddziału. Komandosi od razu sprawie rozsypali się w tyralierę i zaczęli zbiegać w dół. Prawie-snork zadarł głowę łowiąc stłumiony odległością dźwięk.
- INCOMING! – wrzasnął na całe gardło, złapał młodego za kombinezon na karku i rzucił się do bunkra.
Pociski z granatników podlufowych eksplodowały kilka metrów nad ziemią zalewając plac ciężkim, żółtawym dymem.
- TEAR GAS! – wrzasnął skośny do rozpaczliwie przebierającego nogami chłopaka. – Zamknij oczy bo ci je fucking wypali.
Wpadli do środka, a młody przeleciał jeszcze siłą rozpędu kilka metrów i walnął o przeciwległą ścianę. Otworzył oczy tylko na moment, ale teraz kompletnie nic nie widział. Wszystko było rozmazane, twarz piekła niemiłosiernie, a płuca dławiły się nie mogąc wykasłać drażniącego środka. Skośnooki przytomnie domknął zewnętrzne drzwi. Wystawił lufę dubeltówki przez strzelnice i wywalił oba ładunki na wiwat. Z tej odległość na pewno nie dałby rady nikogo trafić, ale za to mógł użyć strzelby w innym celu. Przełożył grube lufy przez kołowrót zamknięcia i szarpnął mocno. Hartowana stal trzasnęła i maszyneria zgrzytnęła zablokowana na amen.
- Bystryiej malczyki, tędy! – zawołał do nich Barber. Prowadził pod ramię kulejącego Zwierza korytarzem w głąb bunkra. Dent przetarł mocno oczy, złapał oba plecaki, naręcze trofiejnej broni i potykając się rzucił za stalkerami. Prawie-snork wpadł w korytarza jako ostatni. Zgarnął co mógł, z tego co zostało, zatrzasnął za sobą drzwi i rzucił się w mrok za resztą.

Barber czekał na nich przy schodach na niższy poziom przyświecając lampą. Cały korytarz był zasłany łuskami, a na zakurzonym betonie ścian bieliły się sramy po pociskach.
- Tu ja bronił się – mruknął do chłopaka Ziwierz. – Tam, a! Mnie chcieli… - pokazał w dół schodów i przejechał sobie kciukiem po szyi w wymownym geście po czym rzucił coś po rusku zwracając się do Barbera.
- Da, da, ja znaju – odpowiedział stary machając uspokajająco ręką.
- Poczekajcie tu – zwrócił się do Denta i prawie-snorka. – Miny rozbroję.
Zszedł w dół, a latarnia wyciągnęła z mroku nieruchome ciało, leżące na podeście półpiętra. Czarny mundur był porozrywany odłamkami. Eksplozja rzuciła napastnikiem o ścianę, zostawiając na murze krwawy ślad.
- Tu ich zatrzymał, ja – powiedział z dumą Zwierz. – Biec za mną bali dalej.
Stary tymczasem wyłonił się zza załomu schodów i dał im znak ręką że można schodzić. Gdy cała procesja wreszcie go minęła, pozakładał na powrót ogumowane na matowo potykacze, zaczepiając każdy o koluszko wyzwalacza miny odłamkowej.
- No charoszo – mruknął do siebie. Linki, poprowadzone tuż przy krawędzi stopnia, były zupełnie niewidoczne w świetle latarni. Dziadek pozbierał z podłogi broń i ruszył za towarzyszami.

Korytarz ciągnął się pod zboczem przez dobre kilkaset metrów. Wilgotne ściany znaczyło coraz więcej pęknięć, a na dnie tunelu zbierała się woda. Barber prowadził pewnie przez labirynt przejść i schodów, wybierając drogę na kolejnych rozwidleniach. Dent już dawno stracił orientację, do tego przemoczone buty i coraz cięższe klamoty wprawiały go w podły nastrój. Zagryzł jednak zęby, gdy popatrzył na rannego Zwierza kuśtykającego bez słowa skargi za przewodnikiem. „Uh, wytrzymam” – mruknął do siebie w duchu.
- Ne bojsa malczik, już niedaleko – rzucił przez ramię dziadek.
Rzeczywiście, po kilku metrach po prawej stronie tunelu pokazały się stopnie, a we wnęce zalśniła zbrojona szyba pancernych drzwi. Barber pogrzebał chwilę w kieszeni i wyjął czerwoną kartę kodową. Otwarł małe drzwiczki w ścianie i przejechał plastikiem po ukrytym tam czytniku. Szczeknęły mechaniczne skoble i drzwi uchyliły się do środka z mlaśnięciem uszczelek.
- No charoszo bojcy – mruknął zadowolony. – Tu odpoczniemy.
Wszedł do środka i zapalił światło. Rzędy lamp sodowych wyciągnęły z ciemności spory magazyn wypełniony drewnianymi i plastikowymi skrzyniami.
- Tu nas za szybko nie znajdą.

Koniec cz. XIV.


cz.XV:

Początek cz.XV

- Dzimi, Dent, sytuacja zmieniona – powiedział Barber, gdy znaleźli sobie trochę miejsca w kącie i wszyscy usiedli na skrzyniach.
- Ci tam… - pokazał kciukiem w górę - …to ochrona jednego z polowych laboratoriów. Dziś rano zgarnęli naszych.
Zwierz dorzucił dwa szybkie zdania po rosyjsku. Stary kiwną głową i przetłumaczył:
- Królik i Bies poszli rano sprawdzić pole anomalii na zachodzie. Jak wracali to ich patrol na otwartym terenie zaskoczył. Afgan ze Zwierzem w bunkrze siedzieli, jak tamtych na plac pod bronią przyprowadzili.
Zwierz poderwał się na nogi i rzucił cos w gniewie i zaczął przechadzać się w kręgu słabego światła sodowej, kuśtykając z lekka. Młody z całego monologu zrozumiał tylko kilka soczystych bladinsynów i suk.
Stary uspokoił przyjaciela w dwóch słowach i kontynuował cichym głosem:
- Chłopakom przystawili lufy do głowy i kazali reszcie wychodzić. Bies krzyknął, żeby nie słuchać, to go kopać zaczęli. Tak i kopali, póki Afgan do nich nie wyszedł. Poddać się.
Zwierz podszedł do wysokiego stosu plastikowych kontenerów i ze złością uderzył w niego pięścią. Głos mu się łamał, gdy wreszcie wyrzucił z siebie resztę historii.
- Zwierz skoczył do tunelu, ale go zobaczyli. – zreferował matowym głosem stary stalker. – Widział jak naszych kolbami biją i ręce im skuwają. Tamci się za nim rzucili, ale im się za minami schował i pistoletem się bronił. Na górze jeszcze go ranili i bał się, że się wykrwawi. – Patrzy na niego smutno i kiwa głową – Aż my nadeszli i granatem mógł tamtych z bunkra dosięgnąć.
Zwierz odwrócił się do nich z twarzą wykrzywioną rozpaczą. Oczy szkliły się w słabym świetle lamp.
- Wy wierzcie – załkał. – Ja nie tchórz. Nie tchórz!
Chłopak patrzył na niego smutno. Nie wiedział co mu odpowiedzieć, ale bardzo chciał mu dodać otuchy. Ale to prawie-snork poderwał się ze swojej skrzynki pierwszy, stanął przed kudłaczem łapiąc go za ramiona i wydeklamował patrząc mu prosto w oczy :
- „I umierając we własnych łożach, za wiele lat, czy chcielibyście zamienić te wszystkie dni, od dziś do wtedy, za jedną szansę, jedną jedyną szansę, aby tu wrócić i powiedzieć naszym wrogom, że mogą odebrać nam życie, ale NIGDY NIE ODBIORĄ NAM WOLNOŚCI”! – ostatnie wykrzyczał tak głośno, że biedny wielkolud aż się cofnął z przejęcia.
Młody uniesiony doniosłością chwili sam zerwał się na nogi i zaczął deklamować:
- „Raz, przyjaciele, jeszcze do wyłomu,
Lub go zatkajmy trupami Anglików!
Nic tak w pokoju mężom nie przystoi
Jak skromna cichość, milcząca pokora;
Lecz gdy wojenna zagrzmi w uszach trąba,” -… no co się tak patrzycie?
- Sam jesteś trąba – mruknął prawie-snork.

Na szczęście Barber powstrzymał się od deklamowania poezji rewolucyjnej i zarządził inwentaryzację broni i sprzętu. Dent z prawie-snorkiem rozłożyli się z warsztatem na szerokiej drewniane skrzyni pod mocniejszą lampą.
- h&k-416 – mruknął skośny nad smukłym, lekkim karabinem szturmowym. – Mają rozmach motherfuckers. Do tego sig226. – Pokazał na nowoczesny pistolet z zamontowanym pod lufą modułem wskaźnika laserowego i małej, ale bardzo mocnej latarki.
- No nie byli pierwsi z brzegu arselicker – dodał wyjmując z broni magazynek i przyglądając się broni pod światło.
Dent wziął w dłonie swojego wiernego endfielda.
- Myślisz, że amunicja z ich karabinów będzie pasować? – zapytał nieśmiało.
Prawie-snork prychnął tylko z pogardą.
- Daj mi to dummy – mruknął przyjacielsko i wyciągnął szponiastą łapę. Złapał za karabin, w dwóch ruchach wypiął magazynek i celownik, a samą pukawę… rzucił pod ścianę.
- Ale… - chciał zapytać zaskoczony Dent.
Skośny go nie słuchał. Zdjął z h&k rozbity, płytkowy kolimator i zastąpił go susatem. Złożył się do broni, uruchomił wskaźnik laserowy zamontowany przy wylocie lufy i wycelował w głąb ciemnego magazynu. Przez chwilę kręcił nastawami lunety, zgrywając celownik z kropką lasera, po czym wyprostował się zadowolony i wcisnął broń w ręce młodemu.
- Masz! – warknął ostro. – Wskaźnik laserowy na bliską odległość, luneta na dalszą. Jesteś teraz jak fucking jednoosobowa armia.
Chłopak przez chwilę przyglądał się nowej broni. Karabinek był mniejszy i o połowę lżejszy niż zabytkowy L85. Manipulatory same układały się pod palcami. Skośny założył sobie na udo kaburę z pistoletem i mruknął pod nosem:
- No to możemy iść na fucking wojnę.

Barber ze Zwierzem rozmawiali cicho nad planem rozłożonym na wieku skrzyni. Place wodziły po pożółkłym papierze, pokrytym fioletowymi liniami wyblakłego atramentu. Chłopak ze skośnym stanęli po drugiej stronie.
- Tu jesteśmy – powiedział stary i puknął w niewielki prostokąt narysowany na planie. – Pięćdziesiąt meter pod ziemią i czterysta od bunkra.
Przesunął dłoń na lewo i wskazał kompleks zaznaczony plątaniną linii i symboli.
- Jak oni do bunkra weszli, to ta cała część …- rozłożył palce nad liniami siatki korytarzy - … będzie odcięta. Mnogo ich było?
Prawie-snork spojrzał z pytająco na młodego:
- No laddie? To ty jesteś tu sokole oko.
Chłopak wzruszył ramionami i bąknął niepewnie:
- N-nie wiem. To szybko było. Może kilkunastu, tak w porywach do dwudziestu.
- W każdym razie tędy nie pójdziemy – podsumował stary i wskazał na drugi koniec planu.
- Tu jest drugi kompleks. Tunele idą jeszcze dwa kilometer, a później na powierzchnię. Tam nieskończone, ale można wyjść. – Pokazał na spory obszar zakreślony na mapie.
Zwierz mruknął coś i ciężko westchnął.
- Da, kanieszno – odpowiedział stary. – Ale tu już zona. My tam nie chodzili i cziort znajet co tam będzie.
- No to może … - chciał zaproponować młody. Ale nie skończył.
Magazynem wstrząsnął wybuch. Pancerne drzwi, zmięte potężną falą uderzeniową wleciały do środka. W chmurze pyłu, która przesłoniła wejście mignęły latarki i czerwone igły laserów. Dent próbował usłyszeć coś, przez pisk wwiercający mu się w bębenki uszu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że puknięcia, które słyszy to nie popcorn, tylko strzały napastników. Rzucił się za rząd ciężkich skrzyń, potykając się przy tym o lufę własnego karabinu. Dopadli ich.

Koniec cz.XV


cz.XVI:

Początek cz. XVI

Chmura pyłu rozpełzła się po pomieszczeniu. Stara, niedrożna wentylacja nie nadążała wymieniać powietrza wypełnionego drobinkami cementu, kurzu i środków pirotechnicznych. Wszystko przybrało szaro-siną barwę. Wystrzały zlewały się z echem w jeden huk. Dent próbował zorientować się w sytuacji. Wystawił głowę znad skrzynek, ale od razu padł plackiem na ziemię. Seria z automatu zadzwoniła nad nim o metalowe tregry podtrzymujące sufit. Wlokąc karabin w pyle podłogi pogalopował na czworakach kilkanaście metrów w głąb ciemnego magazynu i przypadł za dużym metalowym kontenerem. Reszta oddziału z rzadka odpowiadała ogniem próbując powstrzymać napastników przed wdarciem się do środka. Jedyna ocalała po wybuchu lampa kołysała się na kablu, zamieniając zadymione wnętrze w teatr światłocieni. Dziadek ostrzeliwał się oszczędnie. Jego akm pluł krótkimi seriami z prawej strony. Zwierz przebiegł kuśtykając na lewo i władował w zadymione wejście kilka strzałów z pistoletu. Od strony drzwi błyskały lasery wskaźników celu. Kilka wiązek latało po całym pomieszczeniu, a w ślad za nimi do środka wpadały kule napastników, siekąc bezlitośnie po skrzyniach, ścianach i suficie.

Chłopak rozpłaszczył się na betonie i złożył do broni. „Jak się uruchamia to pieprzone ustrojstwo?” – załkał nerwowo, mocując się z przyciskami modułu celowania. Próbował przetrzeć szkła lunety, ale tylko rozmazał palcem szary pył. W końcu trafił kciukiem na odpowiedni przycisk i w powietrzu zatańczyła długa smuga czerwonego lasera. Młody zebrał się w sobie, naprowadził ją w punkt z którego wybiegały wiązki napastników i szarpnął za spust. Karabin zawibrował lekko w jego ramionach i wypluł z siebie krótką serię. Pociski skrzesały iskry, uderzając o metalową framugę pancernych drzwi. Lasery przeciwników zakołysały się nerwowo. Cześć zgasła. Chłopak nie czekał dalej, tylko zaczął obrabiać wejście kolejnymi seriami. Oszczędnie, biorąc przykład ze starego stalkera – po pięć, sześć pocisków. To wystarczyło, żeby ich trzymać w szachu.

- Malcziiiik! – krzyknął dziadek. – Ty strelaaaj, my uchdzim to tiebia!
Poderwali się razem ze Zwierzem i kryjąc się za skrzynkami zaczęli wycofywać się w głąb magazynu. Prawie-snorka jak zwykle nie było nigdzie widać. Za to przeciwnicy całkiem umilkli. Chłopak wstrzymał ogień i w skupieniu obserwował ciemny prostokąt wejścia. Dym rozwiał się już na tyle, by rozróżniać kontury, ale szary pył maskował kształty cienkim całunem. Barber i Zwierz przypadli w mroku, za skrzyniami, po obu stronach przejścia, jakieś dziesięć metrów od chłopaka. Wszyscy wpatrywali się w napięciu w wejście oświetlone lampą, kołyszącą się lekko u sufitu.

- Może odeszli? – szepnął niepewnie młody.
W tym samym momencie do środka wpadło coś małego i metalicznie szczęknęło o podłogę. Nagły błysk i huk eksplozji zupełnie oślepił chłopaka. Od razu zacisnął oczy i zakrył je dłońmi. Fioletowy powidok wypalił się plamą na rogówce. Do tego w uszy wwiercał się wysoki piiiiiisk, na wpół rozerwanych bębenków. Przez kakofonię dźwięków, usłyszał jeszcze stłumiony odgłos strzałów z kałasza, po czym poczuł jak jakaś silna dłoń łapie go za ramię i ciągnie do tyłu. W mrok.



Chłopak próbował przebierać nogami. Co chwilę gubił krok, ale towarzysz podtrzymywał go pewnie ramieniem. W korytarzu panowała ciemność. Mała latarka wyciągała kręgiem drgającego światła urywane kontury rur, kabli i metalowych uchwytów. Młody tak naprawdę mógł się tego tylko domyślać, bo plamy po eksplozji granatu błyskowo-hukowego nadal zasłaniały mu cześć wizji. Fonia natomiast wracała do siebie i bez trudu rozpoznał ciężkie charczenie Zwierza. Wielki stalker kuśtykał najszybciej jak mógł, ale wyraźnie zaczynało mu już brakować tchu. Chłopak podparł go, na tyle ile dał radę i starał się przynajmniej nie zawadzać w tym świńskim truchcie. Dotarli do pierwszego rozwidlenia w kształcie litery „T”. Zwierz poświecił niepewnie najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Korytarze wyglądały identycznie. Plątanina rur i kabli na suficie. Rząd nieczynnych lamp na każdej ze ścian. Szary beton. Chłopak z trudem łapał powietrze, ale z ulgą stwierdzi, że wzrok mu wraca.
- Siuda … - wycharczał Zwierz i pociągnął go w prawo. – Tam, na powierzchnię idziom…
- Co z nimi? – zapytał chłopak próbując nadążyć.
- Barber ranion, mutanta ja nie uwidział – rzucił kudłacz patrząc tępo przed siebie i nie zwalniając kroku. – My wydostać się musim i po pomoc iść.
- Czekaj… - Chłopak złapał go za ramię - … trzeba wrócić. Po nich.
- Niet! – warknął na niego kudłacz. – Barber kazał ciebie wyprowadzić. Tak wyprowadzę. Idziom!
Chwycił młodego za kołnierz i powlókł za sobą.

Zatrzymali się dopiero po kilkuset metrach. Korytarz nagle rozwarł się wysoko i szeroko. Słaba latareczka stalkera wychwytywała z ciemności sterty stalowych kratownic, drutu zbrojeniowego, rur i kabli rozrzuconych na podłodze. Weszli ostrożnie do hali. Zwierz omiótł wnętrze światłem szukając wyjścia, ale w promieniu najbliższych dwudziestu metrów nie było widać żadnych drzwi. Warknął coś do siebie po rusku i wskazał głową na prawo. Dent posłusznie poczłapał za nim ciamkając butami po mokrej posadzce. Chłopak próbował rozejrzeć się po wysokiej hali, ale egipskie ciemność zazdrośnie strzegły swoich sekretów. Dopiero po chwili dotarło do niego, że przecież ma latarkę zamontowaną na broni. Przez chwilę szamotał się z obudową małego modułu przyczepionego z boku lufy. Palce ślizgały się po wodoodpornej obudowie i dopiero zupełnie przypadkiem namacał placem wskazującym właściwy przycisk, z boku urządzenia. Aż podskoczył w miejscu. „To nie latarka tylko pieprzony halogen!” – podniósł broń i poświecił do przodu. Zaskoczony Zwierz odwrócił się do niego i natychmiast zasłonił oczy przed palącym blaskiem. Na przeciwległej, oddalonej od dobre sto metrów ścianie, rozłożył się jego ogromny cień.
- Uh malczik, no szto ty…? – warknął trąc twarz.
Chłopak bąknął jakieś przeprosiny i wyminął go, by oświetlić drogą. Dopiero teraz dotarło do niego jak ogromna jest hala. Jak urzeczony przejechał światłem po wysokim na dobre dwadzieścia metrów sklepieniu. Długie legary kratownic były powyginane, a w niektórych miejscach konstrukcje żeber całkiem się zerwały. Z betonowej powały zwieszały się dziwne nitki, przy ścianach było ich jeszcze więcej. „Korzenie” – pomyślał chłopak, ale zaraz wrócił na ziemię. Ta część pomieszczenia była zawalona gruzem i ułomkami metalu, ale to co przykuło jego uwagę to masywna wieża wznosząca się na środku hali i łącząca się z dachem.
- Gruzownyj lift! – krzyknął radośnie Zwierz, klepnął chłopaka w ramię i potruchtał w tamtym kierunku rozchlapując wodę z coraz głębszych kałuż.
- Przecież i tak nie ma prądu. Co nam po windzie?
Kudłacz odwrócił się, nie zwalniając kroku i zrobił dłońmi gest wychodzenia po drabinie:
- Lader, lader, do góry – oznajmił z uśmiechem, a młody chcąc nie chcąc, podążył jego śladem. Szerokie, stalowe drzwi były otwarte na oścież. Zwierz zanurkował do środka, ale zaraz cofnął się jak oparzony.
- Malczik ostrożna… - wskazał na ciemnozielone nitki zwieszające się ze ścian i stalowej kratownicy szybu. – Not gud. Rzawyj wołos.
Młody przejechał światłem po wnętrzu konstrukcji. Nitki wyciągnęły się w jego kierunku, jak poruszone wiatrem. Jednak to co przykuło jego uwagę to para błyszczących oczu spoglądająca na niego z ujścia szybu wentylacyjnego kilkanaście metrów wyżej. Po chwili dołączyła do niej kolejna, patrząca z dźwigara nieco niżej. Chłopak już miał zapytać Zwierza co to za zwierza. Tyle, że nie zdążył. Ściany szybu zakotłowały się nagle, w dół zaczęła spływać cała masa par oczu a powietrze wypełnił pisk setek małych gardeł.
- Malczik, ubiegaj! – rozdarł się kudłacz i pociągnął go za sobą. – Bystra!

Koniec cz.XVI


cz.XVII:

Początek cz.XVII

Wybuch rzucił nim na boczną ścianę magazynu. Po drodze zawadził jeszcze o stos drewnianych skrzyń, który zawalił się z łoskotem. Próbował wycharczeć pył rzężący mu w krtani i przy okazji zorientować gdzie dół, gdzie góra. W końcu wyplątał się z ze sterty szmat i kłębowiska wyposażenia. Dookoła huczała kanonada. Strzały, wizg rykoszetów, głuche odgłosy kul uderzających o beton, drewno… ludzkie ciało. Zamknął oczy i przebił się przez kurtynę ostrych dźwięków, by uchwycić te bardziej ulotne. Oddech. Bicie serca. Krzyk. Już wiedział. Napastników było dwunastu. W przejściu tłoczyła się drużyna szturmowa, pozostałych sześciu czekało w odwodzie w głębi korytarza. Nawet przez dym prochowy, kurz i pleśń, czuł ich zapach. Pot, metaliczna woń broni, plastik i impregnowana tkanina wyposażenia. Wiedział o nich, widział ich, czuł. Otworzył oczy i wszystko zniknęło. Fala mdłego, rozmazanego światła lampy, błyski wystrzałów, promienie laserów, zalały mu umysł i natychmiast stłumiły pozostałe bodźce. Warknął ze złością. Zacisnął na powrót powieki. „Tak, tak lepiej” – pomyślał. Dłonią namacał kawałek materiału, zwinął w opaskę i przewiązał sobie oczy.
- Ok, you fucking twats – mruknął do siebie. – Pobawmy się.

...

Dent pędził obok Zwierza próbując dotrzymać mu kroku. Obaj musieli podrywać wysoko nogi. Kałuże w centralnej części hali zlały się w jedno bajoro, a oni parli przez nie jak dwa parowce, rozchlapując wodę na boki i dysząc ciężko. Fala stworów nie kwapiła się zbytnio żeby się zamoczyć. Zamiast tego słyszeli wyraźnie skrobanie setek łapek po betonie ścian, stalowych legarach i stertach gruzu dookoła. Piski wypełniały ciemność. Chłopak odwrócił się w biegu i zamiótł latarką przez ramię. W świetle błysnęły dziesiątki żółtych oczu i podniósł się głośny skrzek protestu. Tam, gdzie skierował światło, stwory umykały na boki.
- Boją się… - wysapał próbując złapać oddech - … światła się boją.
Zwierz kiwnął głową i wskazał na szeroką, segmentową bramę na przeciwległej ścianie. Wrota były opuszczone, ale z lewej strony opadły na nieduży kontener wypełniony beczkami i stalowe listwy zgięły się tam jak wachlarz, zostawiając około półmetrową szczelinę.
- Siuda! – krzyknął kudłacz. – Bystirej malczik.
Popchnął chłopaka, a sam odwrócił się z latarką w rannej ręce i pistoletem w drugiej. Cezeta huknęła ogniem. Stalker cofał się cały czas wybierając co bardziej wyrywne stworki pojedynczymi strzałami. Chłopak dopadł do szczeliny i odwrócił się ze swoim halogenem. Mała latarka zalała całą halę, ostrym, zimnym światłem. Dopiero teraz miał czas przyjrzeć się stworom. Były nieduże, wielkości zabiedzonego kota. Skakały na długich tylnych łapach, a przednimi, uzbrojonymi w ostre szpony, łapały się metalowych legarów i wspinały na hałdy gruzu. Gdzie tylko padł na nie jaśniejszy promień światła, piszczały i syczały wyszczerzając długie, ostre ząbki ciasno upakowane w długich ryjkach. Ale już się nie cofały. Przysiadały tylko na moment i ruszały znowu osaczając obu stalkerów ze wszystkich stron.
….
Na środku pomieszczenia wylądował granat. Usłyszał już wcześniej jak ktoś za drzwiami wyrywa zawleczkę, a odskakująca łyżka stuka o beton. Teraz opóźniacz przepał się z sykiem przez maleńki kanalik ogniowy spłonki. Spokojnie skulił się w kącie i najmocniej jak mógł ścisnął uszy dłońmi. Wybuch przetoczył się po nim jak walec. Wnętrzności zadrgały w rytm fali ciśnieniowej. Opuścił ręce i uniósł głowę. Wszystko słyszał. Grupa szturmowa wpadła do środka szurając buciorami. Od razu rozsypali się na boki i otwarli ogień do trójki stalkerów. Przypadł do podłogi. Szturmowcy ruszyli naprzód. Środek nadal bił ogniem za uciekinierami, ale flankujący rozbiegli się na boki za osłonę rzędów skrzyń. Słyszał jak mamroczą do siebie ciche komendy. „Łączność przez słuchawki” – pomyślał. Któryś ze stalkerów padł na ziemię. Zapachniało krwią. Nie czekał dalej. Odbił się nogami od ściany i rzucił w mrok.
….
Chłopak rozpaczliwie mocował się z nowym magazynkiem. Pudełko za nic nie chciało wejść do gniazda. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że wbija je tył na przód. Poprawił, zrzucił zamek i pociągnął serią po masie stworów kłębiącej się nie dalej niż kilkanaście metrów od nich. W powietrze poleciały krwawe kawałki mięsa i pogruchotane kosteczki. Zwierzaki cofnęły się z piskiem, ale zaraz znowu rzuciły na dwójkę stalkerów. Zwierz rozkołysał metalową beczkę, sapnął i pchnął w kierunku pędzącej masy. Wieko odpadło i w powietrzu uniósł się oleisty zapach nafty.
- Dawaj malczik! – Kudłacz pchnął chłopaka w stronę bramy. – Ubiegaj!
Młody przywykł już do tego, że życie w zonie jest łatwiejsze, gdy się za dużo nie myśli. Przykucnął i prześlizgnął się na drugą stronę pod stalowymi listwami. Zwierz ryknął z bólu, gdy stwór złapał go zębami za rękę, ale od razu przyłożył mu metalową rękojeścią pistoletu. Wątłe kosteczki chrupnęły i bezwładne ciałko poleciało w bok. Stalker wyszarpnął z kieszeni benzynową zapalniczkę i cisnął prosto w kałużę nafty. Płomień huknął, rozpłynął się szeroko po wodzie i zaczął pełznąć wspak w kierunku rozdartego kontenera podtrzymującego bramę. W migoczącym świetle ognia Zwierz dojrzał oznaczenia drewnianych, zielonych skrzynek i poczuł, że oblewa go zimy pot. „РПГ – 7!” – przeleciało mu przez mózg. Na więcej myślenia sobie nie pozwolił, tylko przeturlał się pod bramą, znowu złapał chłopaka za kołnierz i rzucił się pędem byle dalej. Myśleć za dużo, przy płonącym kontenerze granatów, to rzecz niezdrowa.
….
Szturmowiec zamykający formację odwrócił się nagle i zamiótł mrok latarką zamontowaną na karabinie. Był pewien, że mikrofon środowiskowy wbudowany w zestaw aktywnych słuchawek wychwycił jakiś szmer. Cofnął się o krok i sprawdził jeszcze raz wąskie przejście między rzędami skrzyń. Reszta oddziału osłaniała ekstrakcje jeńca. Stary stalker leżał na betonie, zwijając się po postrzale w brzuch. Szturmowiec nie zazdrościł. „Nie ma bardziej bolesnej rany. Pewnie już po nim” – pomyślał. Sanitariusz plutonu pochylił się nad rannym i wpakował mu zastrzyk usypiający w szyję. Zanim ciało zupełnie zwiotczało, razem z innym żołnierzem błyskawicznie założyli opatrunek jamy brzusznej i gorset stabilizujący. Dwóch innych komandosów w kilka sekund zmontowało teleskopowe nosze. Stary dostał jeszcze w żyłę rurkę od automatycznej pompy kroplówkowej i po chwili już był w drodze z powrotem na powierzchnie, eskortowany przez połowę oddziału.„ Phe, co za marnotrawstwo na takiego kundla” – pomyślał szturmowiec, gdy zniknęli w drzwiach. Jego zespół ustawiał się w formację, by ruszyć za pozostałą dwójką uciekinierów.
- Attention! Départ! – warknął paskudnym marokańskim akcentem dowódca.
Szturmowiec posłusznie zajął swoją pozycję po prawej stronie.
- Avance!
Sześciu szturmowców po kolei wpadło w wąski korytarz ruszając w pościg.

Koniec cz. XVII


cz. XVIII:

Początek cz. XVIII

Gnali na złamanie karku. Mutanty nie przebiły się jeszcze przez ścianą płonącej nafty, ale nie to było ich zmartwieniem. Dent przebierał nogami prawie w powietrzu, próbując podtrzymać Zwierza. Pochylnia transportowa była wystarczająco szeroka, by do podziemnego bunkra mogły wjeżdżać ciężarówki, a to znaczyło że do wyjścia na powierzchnie nie mogło być daleko. Metalowe, żebrowane tubingi obudowy tunelu niknęły w mroku przed nimi. Latarka młodego zaczęła ostrzegawczo migać. Maleńka bateria nie dawała rady dłużej podtrzymać pełnej mocy. Ciemności rozpraszała już tylko stara lampka stalkera i płomienie przeświecające przez dziurę w bramie. Pierwszy granat eksplodował, gdy byli niecałe pięćdziesiąt metrów od hali. Podmuch prawie zwalił ich z nóg. Kolejne wybuchy, a potem następne. Reakcja łańcuchowa nakładających się fal ciśnieniowych przetoczyła się przez szeroki tunel. Brama zapadła się z trzaskiem, a połamane, stalowe listwy poleciały na boki jak ostrza gilotyn. Zdążyli tylko paść płasko na ziemię za stertą metalowych skrzynek. Sufit jęknął i metalowe żebra złożyły się do środka, ustępując pod naporem masy ziemi i skał.

Oddział przemykał gęsiego przez wąski korytarz. Trzech prowadzących, dowódca i dwójka osłaniająca tyły. Szli w ciszy, bez komend, bez niepotrzebnego światła. Prowadzący oświetlał drogę niebieskim, niskoemisyjnym reflektorkiem. Wystarczyło, żeby zorientować się w otoczeniu, a nie alarmowało przeciwnika tak jak klasyczna latarka. „Trzeba było zabrać noktowizory” – pomyślał szturmowiec. „Ale kto przypuszczał, że będziemy latać po tych podziemiach?”. Prowadzący dał znak i oddział zatrzymał się przed skrzyżowaniem. Szturmowiec, wraz z drugim zamykającym przypadli na kolano celując w ciemność, z której przed chwilą przyszli. Znowu usłyszał ten sam szmer, co w magazynie. Zmrużył oczy próbując przebić się przez gęsty mrok. Palec bezwiednie dotknął włącznika latarki.
- Équipe deux, à gauche – zaskrzypiały słuchawki. - Équipe un, sur moi.
Zamykający wymienili porozumiewawcze spojrzenia i po kolei zawinęli się za resztą oddziału. Pierwsza drużyna pod wodzą dowódcy ruszyła w prawą, a druga w lewą stronę. Zanim ich kroki ucichły, ciemność zgęstniała i czarny cień przypadł do podłogi. Ciszę tunelu przerwał cichutki, świszczący dźwięk. Po chwili dał się słyszeć delikatny odgłos szurania po betonie. Zupełnie jakby ktoś, ostrożnie szedł na czworakach.
….
Nic nie widział. Nic nie słyszał. Czuł tylko ciężki napór na klatkę piersiową i głowę. Chciał krzyknąć. Tylko uchylił usta, a mokra glina wypełniła je, aż po krtań. Mózg odcięty od tlenu, powolutku wyłączał kolejne funkcje. Nagły wyrzut adrenaliny rzucił konwulsyjnie ciałem. Coś pochwyciło go za nogi. Wyraźnie czuł mocny uścisk na kostkach. „Zeżrą mnie żywcem!” – ryknął przerażony umysł. Coś szarpnęło raz i drugi. Uwięziony korpus zapłonął bólem. „ Rozerwą mnie na strzępy!”. Teraz poczuł jak coś łapie go za kombinezon na lędźwiach. „Nerki! Najpierw mi zjedzą nerki! O boże, tylko nie nerki!” – załkał żałośnie. Szarpnięcie. Uścisk zelżał. Chłopak z ulgą stwierdził, że może oddychać. Zwinął się w kłębek. Próbował wykasłać glinę z gardła. Rozkleił palcami zlepione powieki i westchnął widząc nad sobą brodatą, zatroskaną twarz.
- No kak, malczik? Żyw ty? – zapytał Zwierz. – Ja dumał, szto ty pod tą ziemią, kaputt!
- Żyw ja, żyw – przytaknął z trudem młody. – Ale co to za życie?
Brodacz parsknął śmiechem i klepnął chłopaka wielkim łapskiem w plecy. Ostatnie grudki ziemi wyleciały mu nosem.
- No idzom mołodiec! – zakomenderował. – Ja przejście znalazł.
Zwrócił latarkę na ścianę tunelu. Żebra załamały się po środku, ale bokiem można było się przeczołgać. Rumowisko metalowych tubingów oparło się o wzmocnienia podestu technicznego. Zwierz pociągnął go za sobą.
- Ty czujesz? – zapytał pokazując na twarz. – Powietrze tamtędy idzie. Znaczy powierzchnia bliska.
….
Szturmowiec przejął prowadzenie trzyosobowego oddziału. Niebieska latarka wyciągała z mroku najbliższe pięć, sześć metrów tunelu. Szeroki na półtora i wysoki na dwa i pół metra chodnik, prowadził prosto na północ. Gdyby nie ekran PDA już dawno straciłby poczucie czasu i odległości. Szli zawieszeni w bańce niebieskiego światła, a ciemność otwierała się przed nimi, tylko po to by zaraz zamknąć na powrót. Takie same betonowe ściany. Te same kable na suficie, podtrzymywane przez identyczne, zardzewiałe uchwyty. Nieczynne lampy… Szturmowiec przystanął. Na środku tunelu wisiał but. Żołnierz zamrugał. Spojrzał jeszcze raz. W niebieskim świetle wyraźnie widział, jakieś pięć metrów od niego, wojskowy, skórzany trep unoszący się w powietrzu podeszwą do góry. Powolutku postąpił dwa kroki naprzód. But wisiał nieruchomo. Postrzępione, pozrywane sznurówki zwisały smętnie. Cholewkę ( „pewnie brązową” – zgadywał), pokrywały ciemniejsze plamy. Takie same zebrały się na betonowej posadzce poniżej. Szturmowiec przyklęknął i ostrożnie zajrzał do środka buta. W bladym, niebieskim świetle coś błysnęło mdłym kolorem z wnętrza. But nie był pusty. Żołnierz zebrał się w sobie i już miał przełączyć latarkę w tryb pełnej mocy, gdy w słuchawkach podniósł się skrzek urywanych komend. Szturmowcy, po patrzyli na siebie, po czym zerwali się i ruszyli z powrotem, by odpowiedzieć na wezwanie dowódcy.
Niebieska poświata ich latarki kołysała się jeszcze w oddali, gdy z bocznego wejścia wytoczyły się dwie, małe, pokraczne postaci. Pierwsza burknęła coś gardłowo i wskazała za przybyszami. Druga odrzuciła na wpół ogryzioną kość i przytaknęła. But spadł z mokrym mlaśnięciem na beton, a oba stwory ruszyły w ślad za żołnierzami, kołysząc się niezgrabnie na krótkich nogach.
….
Kroki. Bicie serca. Przyspieszone oddechy. Słyszał ich wyraźnie. Trzech było za nim. Odchodzili w głąb kompleksu. Pozostałych trzech szło na południe. Przypadł do ziemi i pełzł na czworakach. Tak było wygodniej. Od jakiegoś czasu chodzenie na dwóch nogach wywoływało ból kręgosłupa. Na czworakach mógł poruszać się znacznie ciszej. I szybciej. Przystanął i uniósł głowę. Słychać było cos jeszcze. Wiele głosów. Piski. Zgrzyt metalu. Przez tunel podniosło się echo stłumionych strzałów. Prawie-snork nie czekał dalej. Ruszył naprzód długimi susami.
Koniec cz. XVIII


cz.XIX:

Początek cz.XIX

W hali panował chaos. Płonące beczki rozrzucone przez wybuch, rozlana nafta, miotające się w płomieniach, oszalałe z bólu mutanty. Do tego gęsty, tłusty dym, zalegający coraz niżej przy ziemi. Najemnicy wpadli do środka zaraz przed pierwszą eksplozją. Natychmiast cofnęli się z powrotem do korytarza i to uratowało im życie. Pociski zmagazynowane w skrzyniach odpaliły po sekundzie. Napędzane rakietowo granaty poleciały we wszystkie strony, eksplodując na ścianach, suficie i wyrzucając w powietrze sterty śmieci i gruzu zalegającego posadzkę. Kałuże płonącej nafty rozświetlały wnętrze migoczącymi, żółtymi płomieniami. Przez chwilę patrzyli na miotające się w panice, płonące pochodnie, biegające zygzakami po hali. Dopiero, gdy doszła ich woń spalonego futra i skóry zorientowali się, na co patrzą. Dowódca rzucił krótki rozkaz i trójka żołnierzy ruszyła naprzód z bronią gotową do strzału. Po chwili usłyszeli meldunek drugiego pododdziału, który zbliżał się korytarzem. Dowódca nie czekał aż pozostała trójka zabezpieczy tyły. Ta akcja zapowiadała się nadzwyczaj zyskownie. Już pojmał czterech stalkerów. Nie zamierzał pozwolić uciec reszcie. Zwłaszcza, że udało się zidentyfikować dwóch zbiegów z laboratoriów. Widział ich wyraźnie przed bunkrem. Dlatego wstrzymał strzelców wyborowych, a zamiast tego zarządził atak gazem łzawiącym. Tylko za tą dwójkę dostanie więcej niż w Legii zarobiłby przez rok. Uśmiechnął się pod nosem i rzucił w mikrofon:
- Avance.
Prawie-snork zdążył osłonić uszy przed hukiem eksplozji. Halę wypełniało piszczenie umierających mutantów, trzaskanie płomieni trawiących ich truchła, hałdy śmieci i drewniane skrzynie. Ale to co go interesowało to bicie serc, oddech i odgłos ostrożne stawianych kroków. Powolutku przesunął się wzdłuż ściany. Wciągnął powietrze z cichym charczeniem. Zapachy plątały się jak w oszalałym tańcu. Dym, swąd palonego futra, oleisty smród topionego plastiku. „Nic z tego fucking nie będzie” – pomyślał i skupił się na dźwiękach. Od razu wychwycił meldunki podawane przez słuchawki. Powolutku ruszył w stronę wejścia. Oddział był nie dalej niż dziesięć metrów od niego. Nie mógł już polegać na bezpiecznym schronieniu mroku. Płomienie na pewno rozpraszały ciemności na tyle, żeby można go było zobaczyć. Musiał działać szybko. Rzucił się skokiem w lewo, za stertę gruzu, jednocześnie cisnął odłamek stalowej rurki w przeciwną stronę. Metal brzęknął głośno o beton, w samym kącie hali, a najemnicy odruchowo skierowali swoje latarki w tamto miejsce. Dowódca wydał rozkaz i cała trójka rozłożyła się szeroką formacją. Najemnicy zbliżali się do hałdy z trzech stron, gotowi do otwarcia krzyżowego ognia. Prawie-snork spokojnie czekał po drugiej stronie. Pięćdziesiąt metrów to dla niego żadna odległość. Słyszał wyraźnie ich oddechy i bicie serca, ale potrzebował czegoś więcej… ten, który szedł w środku formacji, nieopatrznie nastąpił na metalowy odłamek konstrukcji. Cichy zgrzyt stali o beton. To wystarczyło. Powietrze przeszył świst. Długi na prawie metr, pręt zbrojeniowy przebił kark dowódcy i rzucił nim na hałdę gruzu. Pozostali żołnierze odwrócili się z krzykiem. Serie z automatów gruchnęły jednocześnie, a deszcz ołowiu spadał na przeciwległa stronę hali. Kule gwizdały rykoszetując od złomu, grzęzły w gruzie i głucho stukały o beton ścian. Ale tego, który wysłał morderczy pocisk już tam nie było.
….
Czołgali się przez ciasny zawał dobre kilka minut. Niełatwo było znowu wleźć w stertę gruzu. Wizja śmierci pod zwałami ziemi stanęła chłopakowi przed oczyma. Zagryzł wargi i skupił wzrok na podeszwach butów Zwierza. Wielki stalker przesuwał się przed nim na boku, ostrożnie odpychając od metalowej konstrukcji piętami. Wątłe, żółtawe światło ledwie rozpraszało mrok. Wreszcie kudłacz westchnął z ulgą i z trudem wygramolił się na zewnątrz rumowiska, głową naprzód. Przez chwilę wodził latarką po ścianach i niskim sklepieniu wąskiego tunelu, po czym uspokojony, złapał chłopaka za ręce, jednym szarpnięciem wyciągnął z dziury i postawił na nogi.
- No malczik, - mruknął – tak my są w ewakuacyjnym tunelu.
Poświecił latarką na czerwoną strzałkę, wymalowaną od szablonu wprost na zakurzonej betonowej ścianie. Złuszczona czarna farba oznajmiała : „ВЫХОД 500м”. „ Jeszcze pięćset metrów do wyjścia” – zakołatało w głowie Dentowi.
….
Strzały rozległy się gdy mieli jeszcze dobre sto metrów do końca korytarza. Od razu włączyli latarki. Nie było sensu kryć się w ciemnościach, gdy oddział nawiązał kontakt ogniowy. Lepiej nie nadziać się na lufy własnych ludzi. Próbował nadać komunikat przez radio, ale słuchawki wypełniały mu histeryczne wrzaski oddziału dowódcy. Jeden z karabinów pruł długa serią, po chwili dołączył do niego drugi. Szturmowiec przyspieszył kroku. Latarki migały na boki, gdy trójka żołnierzy rzuciła się pędem na pomoc towarzyszom. Tamci już nie strzelali. Kanonada ucichła, jak ucięta nożem. Krzyki w słuchawkach nagle zamilkły. Biegnący słyszeli tylko huczenie krwi w skroniach i dudnienie własnych kroków. Wpadli do hali i od razu rozsypali się na pozycjach obronnych przy drzwiach, omiatając przedpole latarkami na lufach broni. Wnętrze wypełniał dym, płożący się porwanymi nitkami nad ziemią i zbijający w gęstą, szarą masę pod wysokim sufitem. Kilka wątłych pomyków pełgało po stertach śmieci na przeciwległym krańcu hali. Poza tym tylko ich ledy wyciągały z ciemności poszarpane kontury rumowisk i pogiętych, metalowych konstrukcji. Słuchawki zachrypiały słabym głosem:
- Ave Maria…. piena di… grazia – modlił się jeden z żołnierzy dowódcy rwanym szeptem.
- Où es-tu? Statut! – warknął w mikrofon szturmowiec. Sygnał był mocny, więc Włoch musiał być niedaleko. Popatrzył niepewnie na pozostałych. Twarze zasłonięte czarnymi kominiarkami nie wyrażały żadnych uczuć, tylko rozbiegane oczy, z rozszerzonymi źrenicami zdradzały jak bardzo się boją.
- Avance! – warknął ze złością i ruszył przed siebie do centrum hali. Pozostali chcieli do niego dołączyć, ale nie dali rady. Niewidzialne kleszcze ścisnęły im krtanie, dusząc krzyki przerażenia. Zanim wypuszczone z rąk karabiny uderzyły z grzechotem o ziemię ich właściciele zniknęli wciągnięci przez bezgłośną siłę, z powrotem w mrok korytarza.

Koniec cz. XIX


cz. XX:

Początek cz. XX
Wąski tunel ewakuacyjny biegł równolegle do głównej pochylni. Proste, szalowane, betonowe ściany, łukowaty sufit i nic poza tym. „Widać nie zdążyli dokończyć” – pomyślał chłopak. Jedyne co, łamało monotonię powierzchni to strzałki i namalowane od szablonu napisy odmierzające odległość od wyjścia. 500 м…400 м…300 м. Mimowolnie przyspieszyli kroku. Stara latarka wyciągała z mroku słabnącym światłem tylko dwa, trzy metry chodnika. Ale to nie było już ważne. Minęli właśnie znak 200 м. Już prawie byli na zewnątrz. Chłopak niemalże czuł jak maleje napór skał i ziemi zalegających im nad głowami. Z każdym metrem warstwa pod którą byli pogrzebani stawała się coraz cieńsza i cieńsza… 100 м… Nawet światło latarki wyciągało się coraz dalej. Teraz to było już dobre dziesięć metrów i z każdym krokiem widzieli coraz dłuższy odcinek korytarza.
„Dziwne”- pomyślał.
Na skórze poczuł mrowienie. Posklejane potem i brudem włosy zaczęły się unosić.
- Stój! – Dent złapał słaniającego się na nogach Zwierza. Wielki stalker osłabiony upływem krwi i ranami szedł jak na autopilocie.
- Coś tu jest.
Kudłacz zamrugał, jak obudzony ze snu. Popatrzył w ślad za wyciągniętym palcem chłopaka, w głąb korytarza. W oddali, poza kręgiem światła rzucanego przez latarkę, migały w ciemności fioletowe iskry elektrycznego łuku.
- Ehh cziort! – mruknął Zwierz zmęczonym głosem.
Zgarnął z posadzki kawałeczek ukruszonego betonu i cisnął w ciemność. Grudka poleciała łukiem, odbiła się od ziemi i … rozległ się huk potężnego, elektrycznego wyładowania. W powietrzu rozszedł się zapach ozonu, a fioletowo-białe łuki rozpełzły się pajęczyną rozjarzając cały przekrój chodnika, jakieś dwadzieścia metrów od dwójki uciekinierów.
- Elektra – sapnął kudłacz zrezygnowany i usiadł ciężko pod ścianą. – Nie ma przejścia…

Szturmowiec obrócił się gwałtownie. Karabiny towarzyszy leżały na gruzowisku. Latarki świeciły na boki pod dziwnymi kątami. Zmrużył oczy i poświecił własną. „Nie ma. Byli tam, przed sekundą, a teraz ich nie ma” – rozgorączkowana myśl przeleciała mu przez głowę. Poza nieruchomymi stożkami świateł, reszta hali tonęła w czarnym, jak smoła, mroku. Obrócił się nerwowo i zamiótł karabinem z prawa na lewo. Coś przesunęło się w ciemności pod ścianą, ale gdy tylko padł tam promień światła, dźwięk od razu ustał. Żołnierz ze złością zerwał z głowy hełm. Słuchawki zniekształcały głosy. Nerwowo przetarł twarz kominiarką. Para z oddechu tańczyła drobinkami w świetle latarki. Wziął głęboki oddech, żeby choć trochę się uspokoić. Nie pomogło. Przełknął ciężko ślinę i ruszył z powrotem w głąb korytarza. Musiał zmniejszyć moc latarki. Bateria była niemal na wyczerpaniu. Widział tylko na jakieś dwadzieścia metrów przed siebie. To wystarczyło.
Na środku chodnika unosiło się ciało. Żołnierz wisiał zwrócony do niego tyłem, do góry nogami jakby powieszony za stopy. Ręce bezwładnie opadły, opierając się dłońmi o posadzkę. Szturmowiec zakrzyknął:
- Reinhard, ça va?!
W odpowiedzi ciało zaczęło powolutku obracać się wokół własnej osi. Na szturmowca spojrzały puste, okrwawione oczodoły z okaleczonej twarzy. Żołnierz wrzasnął z przerażenia. Długa seria zadudniła w wąskim korytarzu. Pociski z wizgiem zrykoszetowały od ścian, odłupały kawały betonu i z mlaśnięciem uderzyły w bezwładne ciało. Strzelał dopóki zamek karabinu nie zatrzymał się, odsłaniając pustą komorę. Drżącymi rękami wyszarpnął świeży magazynek z ładownicy przy pasie. Zanim wbił go w puste gniazdo, zamarł. Ciało towarzysza kołysało się na boki. Krew spływała po bezwładnych ramionach, a te kreśliły po betonie pokręcone wzory. „ Jak pędzel”- pomyślał. Ze szczękiem zrzucił zamek i podniósł broń do ramienia. Ostrożnie postąpił dwa kroki w przód. Ciało zatrzymało się nieruchomo. Szturmowiec wychylił się w prawo, by poświecić dalej, w głąb korytarza. Nagle, bez żadnego strzeżenia trup odjechał w ciemność chodnika jak wciągnięty na linie. Na posadzce zostały tylko rozmazane linie namalowane krwią.
….
Włoch umarł. Usta jeszcze przed chwilą szeptały słowa modlitwy, ale wzrok był już całkiem pusty. Najemnik wisiał w szybie windy, jakieś trzy metry nad poziomem gruzu zaścielającego posadzkę. Szaro sine pnącza, wczepione w plecy i kark, wciągały go powolutku coraz wyżej, krótkimi urywanymi szarpnięciami. Pęknięty hełm spadł i uderzył z trzaskiem o pokruszony beton.
Jim powoli zdjął opaskę. Teraz, w ciszy, przerywanej jedynie przez delikatny szum i trzaskanie pnączy, nic nie zakłócało jego percepcji. Głowa żołnierza uniosła się jak u marionetki, podciągnięta przez linki pnączy. Puste, pozbawione źrenic oczy spojrzały mu prosto w twarz. Już coraz mniej „prawie”-snork usiadł ciężko na dźwigarze szybu. Nie mógł oderwać wzroku od spokojnego, gładkiego, lecz tak bardzo upiornego oblicza. Pnącza beznamiętnie pochłaniały je centymetr po centymetrze. Pokryły drgającym, szaro-sinym całunem prawie całe ciało. Tylko twarz opierała się jeszcze i jako ostatnia zniknęła pod wijącymi się cienkimi splotami.
- Fucking shithole – mruknął pod nosem.
Popatrzył w górę. Szczyt szybu niknął w ciemnościach, ale wyraźnie słyszał jak kilkadziesiąt metrów wyżej, wiatr świszcze w nadbudówce nakrywającej windę. Wystarczyło wspiąć się ku wolności. Nic go tu przecież nie trzymało. Do tego nie miał czasu do stracenia. Przed oczyma stanęły mu obrazy z laboratorium. Tego pierwszego laboratorium. Ludzie w białych fartuchach. Ochronne maski na twarzach, wzrok ukryty pod szkłami poliwęglanowych wizjerów. Łóżko z łańcuchami… igły i kroplówki… przyjaciele z oddziału… Nie! Rodzina!... Jedyna jaką kiedykolwiek w życiu miał… zamieniani w bezmyślne, krwiożercze bestie… jeden po drugim…
Zerwał się ze wściekłym warknięciem. Miał coraz mniej czasu. Popatrzył w górę, na drogę do wolności. „Fuck that!” – pomyślał i … skoczył w dół. „Muszę wyciągnąć z stąd tego dump idiot”.

….
Szturmowiec rzucił się z powrotem do wielkiej hali. Zwierzęcy strach gnał go jak najdalej od zagrożenia. Nie wiedział, co kryło się w tunelu. Wiedział tylko, że potrafiło wciągnąć silnego, wyszkolonego komandosa, zedrzeć mu skórę z twarzy i bawić się jego trupem jak piórkiem. Miał tego dość. Miał dość misji, oddziału, kontraktu. Nie chciał już tej góry szmalu, która czekała na niego na końcu tury. Nie pragnął już nawet strzelać do ludzi, choć od zawsze uwielbiał to robić najbardziej na świecie. Chciał tylko uciec, wydostać się, żyć.
Wpadł do hali i zatrzymał się jak wryty. Od razu rozpoznał szary kombinezon i przygarbioną sylwetkę. Człowiek stojący na stercie gruzu, w świetle migoczących latarek uśmiechnął się upiornie, ukazując ostre, trójkątne zęby i oparł dłonie o ziemię szykując się do skoku. Szturmowiec drżącymi rękoma powoli podniósł broń do ramienia. Palec zadrgał na spuście … Latarki zgasły. W podziemnej hali zapadła ciemność.

Koniec cz. XX


cz.XXI:

Początek cz.XXI

Zwierz usiadł zrezygnowany pod ścianą. Wpił palce w gęste kudły i stuknął głową o zakurzony beton.
- Ehh cziort! – powtórzył po raz nie wiadomo który.
Chłopak starał się nie zwracać na niego uwagi. Skupił się całkiem na badaniu zablokowanego tunelu. Ściany, sufit i podłoga nie były zbyt fascynujące, ale to co zajmowało go najbardziej to działanie anomalii. Elektra buzowała cicho na samym środku chodnika. Jej epicentrum unosiło się dokładnie w połowie wysokości pustej, metalowej framugi drzwi pancernych. Drgające nitki elektrycznej sieci rozciągały się na niej jak pajęczyna. Chłopak kilka razy aktywował pułapkę rzucając w jej objęcia drobinki gruzu. Miał nadzieję, że może uda mu się ją osłabić i wyładować, tak jak żarnik, który pokazał mu Barber. Elektra jednak niewrażliwa na jego zabiegi i reagowała na kolejne pociski z taką samą zaciekłością, eksplodując łukami elektrycznymi na wszystkie strony. „Kamyki są za małe, w tym tempie nigdy się nie wyładuje” – pomyślał. Wspomnienie o starym stalkerze wywołało ukłucie w sercu. Znał tego człowieka ledwie kilka dni, a wydawało mu się, że jest mu bliższy niż ktokolwiek inny. Spojrzał ze złością w głąb korytarza, wiodącego z powrotem, do kompleksu. Stary stalker, gdzieś tam był. Sam, ranny, zdany na łaskę wrogów. Chłopak ścisnął w dłoniach karabin. Wyładowana latarka mignęła i znowu rozjarzyła się mocnym światłem. Widać pole elektryczne anomalii potrafiło podładować wyczerpany akumulator.
- Trzeba wrócić. Oni tam są – powiedział cicho patrząc sobie pod nogi.
Kudłacz spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
- Nu da, malczik. Tak ty pewny jesteś? – zapytał. – Dopiero co, cię z gruzu wygrzebał, przed tuszkanami obronił, a ty wracać chciał?
Ciężko wstał podpierając się dłońmi o kolana. Drobiny kurzu odpadały z niego posklejanymi grudkami. Brudny opatrunek na ręce przesiąkł krwią na wylot. Brunatne smugi spływały po przedramieniu, mieszając się z błotem i cementowym pyłem pokrywającym skórę.
Chłopak nic nie odpowiedział. Na samą myśl o powrocie do podziemi, czuł zimne ukłucie strachu. Próbował sobie to obiektywnie przetłumaczyć: są sami, Zwierz ranny, prawie nie mają amunicji, jedzenia i wody nie mają w ogóle… ale czuł, że tak po prostu trzeba. Spojrzał na stalkera z zaciętą miną i w odpowiedzi tylko kiwnął głową.
….
Gęsty, lepki, mokry od potu mrok. Prawie-snork skoczył pionowo w górę i złapał łapskami za linę suwnicy. Stalowy kabel zwisał smętnie z potężnej metalowej belki przy suficie. Mechanizm zgrzytnął kołami zębatymi i osiadł nieco pod jego ciężarem. Skośny nie czekał dłużej, wyprężył ciało i bujnął się na linie. Ułamek sekundy później ciszę rozerwała seria z automatu. Najemnik pruł długą, nerwową serią wprost przed siebie. Błyski wystrzałów rozświetlały ciemność na kilka metrów, dźwięk dudnił echem, zamieniając gruzowisko w drgającą nerwowo scenę upiornej dyskoteki. Szturmowiec podrzucił lufę w górę. Końcówka stalowej liny mignęła mu przed oczami. W ostatniej chwili rzucił się instynktownie w bok. Gruby na dwa palce kabel uderzył ostro w hałdę gruzu za nim, rozcinając ją na dobry metr w głąb, niczym gigantyczny bicz. Żołnierz szarpnął się, by stanąć jak najszybciej znów na nogach. Sterta połamanych, metalowych profili, na której wylądował zadzwoniła metalicznie i plątanina pordzewiałych rurek zapadła się pod jego ciężarem. Poleciał w dół. Zdążył wrzasnąć z przerażenia, ale zaraz wpadł z pluskiem w bajoro zalegające dno kanału serwisowego. Prychając i charcząc podniósł się i siadając w płytkiej, brudnej wodzie. Od razu przekręcił się na czworaki szukając w ciemnościach karabinu. Musiał wylądować w grubej warstwie mułu, gdzieś na dnie. Otworzył oczy, przetarł je nerwowo z błota i zamarł… Wnętrze betonowego kanału zalało mocne światło latarki. Długie cienie połamanych rurek i metalowych legarów wyciągnęły się czarnymi liniami po ścianach. Czerwona linia lasera powolutku pełzła po dnie kanału. Para wodna tańczyła w jej smudze, gdy nieubłaganie płynęła w jego kierunku. Żołnierz usiadł na piętach, westchnął zrezygnowany i uniósł głowę, by spojrzeć w twarz swojemu katowi. Czerwona kropka zatrzymała się dokładnie na środku czoła, ale jedyne co zobaczył, to oślepiający błysk pistoletowego wystrzału.
….
Wracali powoli wąskim tunelem. Latarki podładowane polem elektry dawały znacznie więcej światła. Młody znalazł przełącznik trybu i ustawił swoją na jedną czwartą mocy. Widzieli wszystko dokładnie na dobre trzydzieści metrów w przód. Dopiero teraz dotarło do chłopaka, że beton obudowy nie jest jednolity. Co jakiś czas mijali odcinki wykonane z innego rodzaju materiału. Powierzchnia była ciemniejsza i pokryta długimi, równoległymi rysami, ułożonymi w gęste wzory.
- Skała – wychrypiał Zwierz poklepując ścianę. – Tak głęboko drążyli. Tu bunkier solidny. Potęga!
Dotarli do znaku 500 м, przy którym zawał głównej pochylni przebił się przez obudowę chodnika. Metalowe tregry przebiły gruby beton lewej ściany jak kruche ciasto. Młody nawet nie zajrzał przez dziurę do wnętrza. Od razu wskoczył na rumowisko przegradzające tunel i poświecił w dół wąskiego chodnika ewakuacyjnego.
- Jest przejście! – krzyknął ucieszony do Zwierza. – Tam drzwi widzę. Chyba do hali.
Nawet nie czekał na odpowiedź kudłacza, tylko przełożył nogi na drugą stronę i zjechał na tyłku po zboczu rumowiska.
….
Jim stał nieruchomo nad krawędzią kanału. Ostatnie nitki dymu odrywały się od lufy pistoletu. Powoli uniósł broń i zgasił latarkę. Nie potrzebował jej wcale. Światło nie było mu już niezbędne. Wystarczyło, że słyszał bicie serca tego człowieka, jego urywany spazmatyczny oddech. Włączył je tylko po to, aby to on go zobaczył. By w ostatniej chwili ujrzał w jego oczach, że przegrał.
Podniósł głowę i wypuścił z ulgą powietrze. Obłok pary uniósł się w mroku wlatując ku wysokiemu sklepieniu. Powoli skulił się i oparł rękami o mokrą ziemię. Wygiął plecy w łuk. Kręgosłup trzasnął nadwyrężonymi kręgami. „Tak lepiej” – i zabrał się za przeszukiwanie zwłok. Trzeba będzie zabrać się wreszcie za ratowanie młodego i drugiego stalkera.
….
Stalowe drzwi z przeraźliwym jękiem otwarły się do wewnątrz. Musieli naprzeć na nie całą siłą, by przełamać opór zardzewiałych zawiasów. Wnętrze hali tonęło w mroku. Weszli ostrożnie do środka oświetlając sobie drogę latarkami. W powietrzu czuć było jeszcze swąd niedawnego pożaru, smród palonego ciała i futra, oraz metaliczną woń krwi. Chłopak spojrzał przestraszony na Zwierza.
- Ktoś tu jest – szepnął nerwowo.
Wielki stalker mruknął coś tylko coś pod nosem po rusku i mocniej ścisnął w garści rękojeść pistoletu. Ruszyli dalej wzdłuż ściany. Nie zrobili nawet trzech kroków, gdy zaraz za ich plecami rozległ się ostry głos.
- Oi, wy useless cunts! – krzyknął prawie-snork. – Tak hałasujecie, że mi tu zaraz wszystkich sztywnych pobudzicie!

Koniec cz. XXI


cz.XXII:

Początek cz.XXII

Weszli ostrożnie do szybu windy. Pnącza nadal były pochłonięte pochłanianiem Włocha. Nitki uczepione całej konstrukcji wyciągały się w jedno miejsce. Ciasny, pulsujący kokon oplatał ciało, a to powoli kurczyło się coraz bardziej i zapadało w sobie.
- Ruchy, zanim to fucking zielsko znowu zgłodnieje – warknął prawie-snork i jednym susem wskoczył na dźwigar zamocowany na wysokości pierwszego piętra. Przykucnął na belce i od razu zrzucił na dół koniec stalowej liny.
- No dalej for fuck sake, nie mamy całego dnia – uprzejmie zaprosił pierwszego pasażera.
Dent odetchnął głęboko, zebrał się w sobie, poprawił karabin na plecach. Zanim złapał dłońmi za pordzewiały kabel, wsunął stopę w pętle zawiesi na jego końcu. Skośny nie dał mu się nawet porządnie przestraszyć. Trzema długimi szarpnięciami wywindował go na swój poziom. Chłopak złapał kurczowo pionową przyporę obudowy i niezdarnie wyplątał nogę z liny.
– Tam się przesuń! – warknął skośnooki pokazując na prawo. – Zasuwaj na następny poziom i poczekaj na nas.
Zerwana w połowie, pionowa, metalowa drabinka nie budziła zaufania. Zardzewiałe, cieniutkie szczeble i wąskie kątowniki wyglądały bardzo prowizorycznie. „Głupie Ruski” – pomyślał chłopak. „Nic nigdy nie zrobią porządnie”. Z duszą na ramieniu złapał za sfatygowaną konstrukcję i szarpnął na próbę. Kotwy mocujące wysunęły się kawałek ze ściany i całość odchyliła do środka szybu sypiąc płatkami rdzy. Chłopak stracił równowagę i byłby poleciał na plecy kurczowo nadal ściskając szczeble w dłoniach. Na szczęście górne haki, dospawane do metalowego dźwigara piętro wyżej, utrzymały całą, trzymetrową sekcję drabiny.
- Oi sweet fucking Saint Petersborugh. – Prawie-snork wzniósł błagalnie oczy do nieba. – Wszystko musisz fucked up ty useless cunt?
Doskoczył do chłopaka, złapał za kombinezon i wciągnął go z powrotem na belkę.
- Postaraj się nie zepsuć tej drabiny, ok? Nie uśmiecha mi się wciągać was na samą fucking górę!
Młody kiwnął głową, zacisnął zęby i zaczął gramolić się ostrożnie na następny poziom. Konstrukcja trzeszczała i skrzypiała z każdym krokiem, więc starał się nie bujać i niemalże siłą woli zmniejszyć swój ciężar, gdy stawiał stopy na kolejnych szczebelkach. Wreszcie, cały zlany potem wciągnął się na rękach na wąską platformę powyżej. Tu cienka drabinka przechodziła w następną sekcję. Tak samo lichą i byle jaką jak poprzednia. Chłopak uniósł głowę i poświecił sobie latarką. „Ale fucking wysoko” – pomyślał z rezygnacją i zaczął wspinać się dalej.

Z szybu wygramolili się dobre półtorej godziny później. W kilku miejscach musieli wciągnąć Zwierza na linie, bo osłabiona drabinka nie mogła utrzymać jego ciężaru. Do tego pnącza rdzawego włosia rosnące wyżej zaczęły niezdrowo interesować się trójką alpinistów. Prawie-snork kursował kilka razy na dół żeby przynieść na wpół spalone truchła tuszkanów. Za życia, małe zwinne stworki nie miały trudności, aby bezpiecznie lawirować pomiędzy pnączami. Martwe i upieczone, wystarczyło cisnąć w kilka strategiczne rozmieszczonych miejsc, aby skutecznie skupić na nich uwagę roślin. Pnącza zawinęły się w kokony i przestały naprzykrzać ludziom… i prawie-ludziom.
Nadszybie nakryte solidnym, wysokim na dziesięć metrów, betonowym stropem. Pomieszczenie miało powierzchnie boiska piłkarskiego. Dwa rzędy kwadratowych, betonowych kolumn przecinały je wzdłuż i dzieliły na trzy równe pola. Na środku, ponad otworem szybu wznosiła się masywna, lecz tylko częściowo ukończona, kratownicowa konstrukcja, dźwignicy. Samego mechanizmu nie udało się zamontować. Pordzewiały korpus bębna i elementy napędu, leżały kilka metrów dalej. Ściany ginęły w mroku, ale powietrze było tu czyste. Wilgoć i stęchlizna podziemi były już tylko wspomnieniem.
Dent leżał na zimnym betonie, tuż przy samej krawędzi szybu i trząsł się z wysiłku. Obolałe ramiona ciągnęły bólem mięśni i stawów. Zwierz wyglądał jeszcze gorzej. Siedział oparty o metalowy wspornik, na przemian jęczał i klął próbując odkleić, brudny, zaskorupiały bandaż. Zacisnął zęby i szarpnął mocno. Z ramienia bryzgnęła struga krwi. Kudłacz ścisnął ranę brudną ręką i oparł się plecami o chłodną stal.
- Et, płocha. Nie goi się, no gud. Ja słaby – wymamrotał łamanym angielskim.
Chłopak podniósł się ciężko na rękach i doszurał do niego na czworakach. Przez chwilę mocował się z kieszenią kombinezonu, ale po chwili udało mu się wyszarpnąć małą, plastikową butelkę z wodą.
- Spasiba malczik – sapnął Zawierz z wdzięcznością i pociągnął solidnego łyka.
Prawie-snork pozornie nie zwracał na nich uwagi. Jako jedyny z całej trójki był w stu procentach na chodzie. Wspinaczka na szczyt szybu kondycyjnie nie zrobiła na nim większego wrażenia. Do tego jeszcze kursował kilka razy tam i z powrotem po amunicję i sprzęt najemników. Udało mu się zebrać całkiem pokaźny kopczyk wyposażenia, z którego teraz wybierał co bardziej użyteczne gadżety. W wątłym świetle ostatniej działającej latarki odszyfrowywał oznaczenia na plastikowych pojemniczkach i foliowych torebkach. Wreszcie warknął coś pod nosem i na z czworakach podpełzł do dwójki stalkerów. Chłopak aż wzdrygnął się na ten widok.
- Jim, mógłbyś tak nie robić? – zapytał. – Upiornie to wygląda.
Prawie-snork nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Złapał kudłacza za rękę i polał mu ranę środkiem odkażającym. Wielki stalker z bólu aż szarpnął głową do tyłu uderzając boleśnie o metalowy dźwigar.
- Oi! Ty stupid cunt! – zganił go skośny. – Bo sobie rozwalisz ten dump łeb. Siedź spokojnie!
Próbował założyć lateksowe rękawiczki, ale wielkie, pazurzaste łapska od razu rozdarły materiał. Pokręcił tylko głową i przemył dłonie płynem od odkażania. Wycisnął do rany klej tkankowy, spiął wszystko samozaciskowymi klamerkami, wbił jednorazową strzykawko-ampułkę z antybiotykiem i zabrał się do bandażowania.
Wielki stalker patrzył na to wszystko szeroko rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma.
- A kak wy mister mutant, na leczeniu znajo se? – zapytał.
- On żołnierz – odparł szybko Dent. – Komandos, świetnie wyszkolony. Nie bójcie się, wie co robi.
- Ah, spasiba wam – mruknął Zwierz. – Bolszoj spasiba.
Ampułka musiała zawierać chyba przy okazji jakiś dobry przeciwbólowy, bo oblicze stalkera rozpłynęło się w błogim uśmiechu. Kudłacz oparł się zrelaksowany o dźwigar i pozwolił bandażować bez wnoszenia dalszych uwag.
Prawie-snork wrócił z rekonesansu po kilkunastu minutach. Przytachał naręcze chrustu i zabrał się za rozpalanie ogniska. Płomienie podsycone odrobiną płynu do odkażania strzeliły wysoko oświetlając wnętrze ciemnej hali.
- Tam jest wyjście. – Skośny wskazał patykiem w mrok. – Niedługo powinno się rozwidnić na tyle, żebyśmy mogli ruszyć w drogę.
- Wiesz gdzie jesteśmy? – zapytał chłopak.
- Nie. Bezksiężycowa noc, fuck all widać.
Zwierz jęknął i wybudził się z krótkiego snu. Ogień wyciągał z mroku jego bladą, zmęczoną twarz.
- Nu kak mużyki? – zapytał siląc się na wesołość. – My żyjom?
Chłopak uśmiechnął się do niego smutno.
- Ty znasz, gdzie my jesteśmy? – zapytał nieśmiało.
- Niet – kudłacz pokręcił głową. – Nie był tu ja nigdy. Tak pewnie jakie trzy, cztery kilometer w zone my uszli, ale bez mapy nie znajet.
- A mapę skąd wziąć?
- Nu na PDA najlepiej, - odparł stalker. – Tyle że moje w bunkrze zostało, jeszcze jak nas napadli.
Chłopak westchnął ciężko, ale po chwili coś sobie przypominał. Sięgnął do kieszeni i wyjął małe, srebrne urządzenie.
- Mam PDA waszego handlarza, Turka. – Przekazał pudełeczko stalkerowi. – Ale Barber mówił, że trzeba hasło resetować żeby tego używać.
- Ha! Zresetować! – prychnął Zwierz.
Wdusił przycisk zasilania, po czym wstukał hasło w okienko logowania. Urządzenie zapiszczało i na wyświetlaczu pojawiła się mapa.
- Turk nie dość, że durny, to jeszcze leniwy był! – zakrzyknął, ale zaraz się pomiarkował i wzniósł przepraszająco oczy ku niebu. – Hospody ty pomiłuj mienia, że o zmarłym źle powiedział.
Pokazał chłopakowi ekran i uśmiechnął się:
- Login: Admin, hasło: Admin1. – wyrecytował. – Nawet nie zmienił od kiedy dostał od Afgana.
Przez chwilę stukał coś w kolejnych menu, po czym wyprostował się i mruknął zadowolony:
- Nu, mużyki. Tak my w gości pójdziom. Do kumpli ja napisał. Przyjmą i pomogą.
Po czym zanucił coś po nosem wesoło. Chłopakowi zdało się, że rozpoznaje w ruskiej melodii jeden z starych szlagierów śpiewanych po weselach…
… „Gdzie moja wolność, gdzie moja Sloboda…”

Koniec cz. XXII


cz.XXIII:

Początek cz.XXIII

Z bunkra wyszli bladym świtem. Noc minęła im bez większych sensacji. Były za to te mniejsze, żołądkowe. Za cały prowiant mieli tylko chemiczne pakieciki najemników. Proteinowe, węglowodanowe, albo węglowodanowo-proteinowe żele, spłukane roztworami izotonicznymi odbijały się czkawką i przypominały o sobie potężną zgagą.
- Uh, ciężko być stalkerem – mruknął do siebie Dent. Poprawił paski karabinów zsuwających się z ramienia. Szedł objuczony jak cyganka. Zwierz stwierdził, że pożytecznie będzie zabrać trofiejny sprzęt na handel. „ Zawsze to lepiej niż z pustą ręką zajść” – powiedział. Z uwagi na to, że sam był jeszcze mocno osłabiony po postrzale, a prawie-snork nie palił się do pomocy, to właśnie na chłopaka spadł ciężar zapewnienia ręki niepustej. Cztery karabiny, po dwa na każde ramię i do tego piąty, własny. „Przynajmniej kamizelkę fajną dostałem” – ucieszył się w myślach. Kieszenie taktycznej „platformy” miał wypchane magazynkami, latarkami, opatrunkami, elektronicznymi gadżetami i żywnościowymi pakiecikami. Na samą myśl o tych ostatnich fala żółci wezbrała mu niebezpiecznie w przełyku.
Prawie-snork jęknął i zatrzymał się podpierając dłońmi kolana.
- For fuck sake – mruknął. – Nie dam rady.
- Jim? – zapytał chłopak obracając się przez ramię. Z uwagi na ciężar, musiał to zadanie logistyczne wykonać bardzo ostrożnie, by nie stracić równowagi.
- Plecy mnie dobijają.
Przez ostatnią godzinę próbował iść jako tako wyprostowany, ale widać było że każdy krok sprawia mu ból. Przygarbione, wygięte w pałąk plecy ledwie mogły utrzymać ciężar ciała w pozycji całkiem nienaturalnej dla całkiem-snorków. Skośny przykucnął i wygiął grzbiet w łuk. Kręgi wskoczyły na swoje miejsce z głośnym chrupnięciem.
- Ahh, much fucking better – westchnął z ulgą. Ruszył przed siebie szeroko rozkładając łokcie i mocno uginając nogi kolanach. Dent aż wzdrygnął się na ten widok. Prawie-snork wyglądał jak wielki, koszmarny pająk, albo „całkiem jak ta dziewczynka z filmu o egzorcyzmach”- dodał w myśli. Skośnooki przekręcił głowę bokiem, żeby spojrzeć mu w oczy.
- No co się gapisz dump cunt? – warknął. – Ruszajmy wreszcie for fuck sake!
Chłopak czuł, że były żołnierz znowu próbuje się maskować agresją i chamstwem. „ Tak naprawdę, jest przerażony tym co się z nim dzieje” – pomyślał smutno i podreptał w ślad za przyjacielem.
Pasmo pagórków, na którym zbudowano linię umocnień zostało już dawno za nimi. Zielone łąki ustąpiły miejsca rzadkiemu zagajnikowi brzózek i jesionów. Zwierz nawigował cały czas mniej więcej na północno-wschodni azymut. Szedł ostrożnie, co kilka kroków spoglądając na trzymany w dłoni PDA. W wysokiej trawie anomalie były bardzo łatwe do zauważenia. Wygnieciony krąg karuzeli, lub sprasowaną połać grawikoncentratu widać było z daleka. Chłopak zauważył, że każda z anomalii zdawała się pojawiać w ściśle określonych warunkach. Właśnie wyszli na wąską, dziurawą asfaltówkę i na pobliskim słupie elektrycznym zatańczyły fioletowo-białe iskierki. Elektra buzowała na skrzynce starego transformatora i łapała nitkami wyładowań za zerwane przewody, zwisające smętnie ze słupa. Zwierz obszedł ją szerszym łukiem, po czym wskazał na pobliską wiatę autobusowego przystanku, stojącego na skraju zrujnowanej wioski.
- No mużyki, tak pauza. Tu na chwilę staniem.
Chłopak przyjął to z wyraźną ulgą. Letnie słońce stało już wysoko na niebie i prażyło niemiłosiernie. Karabiny i nadprogramowy szpej ciążyły coraz bardziej, a suche gardło domagało się choć odrobiny wody. Wzdrygnął się na samą myśl o ciepłym izotoniku bełtającym się w butelce przy pasie… Poczłapał za kudłaczem. Zdążył zrobić dwa kroki.
- ZIWIRZ! OSTROŻNA! – krzyknął ktoś z ruin pobliskiej chaty. Strzały gruchnęły niemal od razu. Chłopak przytomnie padł plackiem na asfalt, po czym zawodowo przeturlał się do rowu. To znaczy chciał się zawodowo przeturlać, bo niesione na plecach karabiny zablokowały ruch w najgorszym możliwym momencie. I tak zaległ na plecach jak wywrócony brzuchem do góry żółwik, a nad nim, z wizgiem przelatywały serie z kałasznikowa. Na szczęście obaj strzelcy nie celowali do niego. Serie siekły po transformatorze i odchylone przez pole magnetyczne anomalii, ulatywały na boki pod przeróżnymi kątami.
- STAAAĆ! MUŻYKI, Nie strielać! – wydarł się kudłacz i skoczył prosto na strumień pocisków. Rozłożył ręce blokując linię strzału własnym ciałem. Ogień od razu umilkł. Chłopak wykorzystał okazję i dyskretnie wyplątał się z szelek i podstępnych pasków. Zwierz tymczasem wdał się w ożywioną dyskusję z dwoma jegomościami, ubranymi w zielone mundury, którzy podnieśli się zza zwalonego, ceglanego murku, dzierżąc w dłoniach automaty o dymiących lufach. Konwersacja odbywała się co prawda po rusku, ale piętrowe, swojsko brzmiące przekleństwa, nie pozostawiały wątpliwości co do jej kontekstu. Kudłacz zdecydowanie opierdzielał obu strzelców na czym świat stoi. Młody prychnął rozbawiony, widząc jakie miny mają obaj zieloni stalkerzy i dopiero po chwili dotarło do niego, że …
- Jim! – jęknął i poderwał się na równe nogi.
Skośnooki szedł jako ostatni, kilka metrów za pozostałą dwójką. „To do niego strzelali!”. Przerażony rzucił się, w kierunku transformatora. Elektra rozdrażniona pociskami burzyła się i strzelała długimi biczami wyładowań na wszystkie strony. Prawie-snorka nigdzie nie było. Kule zostawiły białe odpryski na asfalcie, zryły pobocze i poszczerbiły betonowy słup, ale nigdzie nie widać było śladów krwi. Chłopak westchnął z ulgą. „Nie trafili” – pomyślał. Rozgarnął trawę na poboczu i zobaczył wygnieciony, zygzakujący ślad, prowadzący do pobliskiego zagajnika.
- Ej! Malczik! – Doszło do niego wołanie Zwierza. – Tak jest okej! To nasi!
- Ta, „nasi” – burknął chłopak pod nosem. – Jak zwykle z bratnią pomocą…

Koniec cz. XXIII


cz.XXIV:

Początek cz.XXIV

Baza zielonych była ... orginalna. Postsowiecki kompleks trzech niskich, pudełkowatych biurowców znajdował się na wschodnim końcu zrujnowanej wsi. Gdy wreszcie wyłonił się zza wysokich drzew zrobił na chłopaku dziwne wrażenie. Już z daleka słychać było puszczaną z głośników, skoczną melodię w rytmie reagge. Ślepą, boczną ścianę najwyższego, czterokondygnacyjnego budynku zdobił wielki, kolorowy mural przedstawiający zieloną głowę psa. Poniżej, wiła się fantazyjnie szarfa z wykaligrafowanym cyrylicą napisem „BOAR”. Tak przynajmniej odczytał go Dent. Choć w rozmowie ze zwiadowcami, którą po rusku prowadził Zwierz, częściej pojawiało się słowo „Sloboda”. „BOAR, czyli dzik. W herbie mają psa, a nazywają się Swoboda. Dziwne,” – pomyślał chłopak. Poprawił zsuwające się z ramienia pasy karabinów i podbiegł kilka kroków, żeby dogonić pozostałą trójkę. Prawie-snork nie przejawił chęci, żeby im towarzyszyć. Młody do spółki z ze Zwierzem, próbowali nakłonić go do wspólnej wizyty w bazie, ale skośny ich wysiłki kwitował to tylko soczystym „fuck you” i kategorycznie odmówił wyjścia z gęstwiny. „Może to i lepiej”- pomyślał młody. „Ciężko by było wytłumaczyć kim jest i czemu tak wygląda. Skośnooki Szkot, to przecież niecodzienność.”
Dalsze rozmyślania przerwał mu dowódca warty przy bramie bazy - wysoki, szczupły jak tyka dżentelmen w rozchełstanej na piersi, hawajskiej koszuli, gustownie kontrastującej z wojskowymi spodniami w zielonym kamuflażu. Zagadnął do chłopaka przyjacielsko, mrużąc jedno oko podrażnione dymem z papierosa trzymanego w kąciku ust. Papieros pachniał dziwnie, a słowa brzmiały równie osobliwie.
„To chyba nie rosyjski” – pomyślał chłopak i wydukał:
- Izwienicie, ja nie poniemajec po esperanto.
Skrzywił się przepraszająco. Pozostali popatrzyli na niego przez moment, po czym gruchnęli gromkim, serdecznym śmiechem.
- Eh mołodiec! – Dowódca warty klepnął go w ramię po przyjacielsku i popchnął delikatnie w stronę otwartych wrót. Przewodnicy, ciągle zaśmiewając się pod nosem ruszyli przodem. Zwierz złapał chłopaka za łokieć i szepnął mu do ucha łamaną angielszczyzną:
- Chlopczyk, ty tu po rusku nie mów. Tu lepiej po ukraińsku.
Chłopak kiwną głową, ale w duchu pomyślał „ a to jest w ogóle taki język?”.
Przewodnicy prowadzili do najwyższego biurowca, wciąż zwróconego ku nim upiększonym bokiem. Okazało się, że za tą wspaniałą fasadą, kryje się zwykła, szara rzeczywistość Zony. Od szerszej strony budynek był po części spalony, a po części zwalony, zapewne na skutek działania jakiejś anomalii. Wejście podparto skleconą byle jak, drewnianą konstrukcją daszka, która w zamyśle pewnie miała chronić wchodzących przed odłamkami gruzu i cegieł sypiących się z góry. Dent miał pewne obawy, odnośnie skuteczności rzeczonej w konfrontacji z wiszącym na włosku, dobre sześć metrów wyżej, kawałem tynku, ale zarówno przewodnicy, jak i kursujący przez wejście w obie strony inni stalkerzy, zdawali się ich nie podzielać. Mieszkańcy bazy generalnie zdawali się nie podzielać żadnych obaw. Wszędzie panowała atmosfera luźnego rozprzężenia. Byle jak ubrani, roześmiani, weseli jegomoście przechadzali się tam i na zad, zajmując czas głównie pogawędkami, lub żartami. To, co jednak nie pasowało i odzywało się dysonansem w tym całym obrazku, to sprzęt. Każdy zielony był naprawdę solidnie oszpejowany. Nowiutkie, nowoczesne karabinki szturmowe, niczym nie ustępujące tym, które zdobyli na najemnikach. Czujniki podczerwieni i kamery termowizyjne zamontowano na wieżach strażniczych. Przy wartownikach leżały pancerne kamizelki, chociaż rzucone niedbale na rozkładane, ogrodowe krzesełka i leżaki, z uwagi na upał. Chłopak stanął jak wryty, bo z bocznego budynku wyszedł właśnie człek ubrany od stóp do głowy, w ryczący, warczący i trzeszczący serwomotorami egzo-szkielet. „ A co on jest kurde, robocop?”- przemknęło mu przez myśl. Tak się zapatrzył, że o mało nie wywinął orła przed wejściem. Na szczęście chyba nikt nie zauważył, a przewodnicy poprowadzili ich do piwnicy.
Serce bazy znajdowało się pod ziemią. Podwójny ciąg schodów kończył się metalową bramą dwa na dwa metry, solidnie osadzoną na szerokiej framudze. Odrzwia były otwarte do środka. Wnętrze oświetlały elektryczne lampy w metalowych koszach, przykręcone do sufitu, oraz … no cóż Dent po raz drugi stanął z rozdziawioną gębą. Na wprost wejścia wisiał spory, kolorowy neon, głoszący wściekłą zielenią i fioletem:

„PUB RADIATION”

Pod neonem rozciągał się szeroko bar, z blatem wykonanym z błyszczącej blachy ryflowanej. Dwóch barmanów uwijało się serwując gościom talerze z parującymi wiktuałami. „ Widać pora lunchu” – pomyślał chłopak. Gwarne, roześmiane i skore do żartów towarzystwo w locie rozchwytywało naczynia i lokowało się za stolikami rozrzuconymi bezładnie po pomieszczeniu. Meble wykonano ze szpul po kablach, palet, albo po prostu zbitych byle jak desek, podpartych na rogach pustakami. Całości wystroju dopełniały rozwieszone po kątach siatki maskujące, plakaty z czasopism, kolorowe lampki choinkowe, skrzynki po amunicji i tym podobne bibeloty. Chłopak poczuł się jak w domu. Bo uczelnia, to dla każdego studenta dom pierwszy. „Świniarnia” – pomyślał oczarowany. Pub przywiódł mu na myśl jeden z najznamienitszych klubów na wesołym miasteczku akademickim.
Gruby, szeroki w barach barman machnął przyjacielsko na Zwierza. Ze względu na dość nikczemny wzrost musiał stanąć na palcach i mocno wyciągnąć głowę ponad kotłujący się przy kontuarze kilkunastoosobowy tłumek głodnych. Przez gwar głosów i przygrywające z kąta reagge nie dosłyszeli, co zawołał, ale wyraźnie dawał przyjacielskie sygnały. Kudłacz podziękował obu przewodnikom za przewodzenie, a ci w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, skwapliwie skoczyli zająć swoje miejsce przy paśniku. Dent, wciąż stojący w drzwiach starał się nie przeszkadzać ani wchodzącym, ani wychodzącym. Niestety i co i rusz, albo jedni, albo drudzy potrącali, go chcąc wejść lub wyjść. W końcu chłopak przysiadł na jakiejś skrzynce w ciemnym kącie, wciąż trzymając kurczowo w rękach paski trofiejnych karabinów. Zwierz przepchał się przez ciżbę i doszlusował aż do kontuaru. Po chwili rozmowy z grubym barmanem, wrócił z półmiskiem parującej kaszy ze skwarkami i dwoma ciemnymi butelkami jasnego piwa.
- Nu, tak odpoczniemy – sapnął siadając ciężko na zydelku, zrobionym z krzywo uciętego pniaczka. Podał chłopakowi piwo i łyżkę, sam uzbroił się w drugą, po czym pokazał na trzymany na kolanach talerz.
Zaczęli na zmianę nabierać kaszę, popijając do drugi kęs piwem. Chłopak przyglądał się ukradkiem reszcie menażerii przelewającej się przez duszne, zadymione wnętrze pubu. Prawie każdy był pod bronią. Zielone mundury, noszone w przeróżnych konfiguracjach. Bluzy ubrane do kwiecistych bermudów i klapek, lub spodnie z taktycznym pasem i kaburą udową - do jaskrawej koszulki z rysunkiem liścia marihuany. Jak komu wygodnie.
- Po jedzeniu ty i ja pojedziemy pogadać z barmanem – mruknął Zwierz z pełnymi ustami. – To przyjaciel dla mnie. Ja tu z nimi kiedyś był.
Pokazał łyżką na salę.
- FRIDOM – dodał po chwili. – Wolność, wielka rzecz.
- Co to jest ta cała „Wolność”? – zapytał ciekawie chłopak. – To jakaś zorganizowana akcja?
- Wolność to… wolność – mruknął filozoficznie Zwierz, na moment przestając przeżuwać. – Chcesz artefakty szukać? Wolno. Chcesz handlować? Wolno. Chcesz w szachy grać? Wolno.
Wzruszył ramionami i wrócił do pałaszowania kaszy.
- Ty nie przejmuj się, tak teraz wszystko dobrze będzie. Oni pomogą. Barbera, Afgana i resztę my uwolnimy. Tak, na pewno … - dodał po chwili.

Koniec cz. XXIV


cz. XXV:

Początek cz. XXV

Karmiący sprawnie rozładowali kolejkę głodnych. W ciągu kwadransa okolice lady opustoszały, a całe wnętrze baru wypełnił gwar rozmów, dzwonienie butelek oraz stukanie aluminiowych sztućców o plastikowe miski i talerze. Gruby, niski barman na swych krótkich, krzywych nóżkach przetoczył się przez salę i zaparkował z sapnięciem na zydlu przy ich stoliku.
- Priwiet! – zakrzyknął i wyciągnął rękę do młodego. – Ja Paszka. Ty Dent jesteś, tak? – dodał w połamanym angielskim.
- Da! – wymamrotał młody, z gębą pełną kaszy. – Myło my cie pozaś – dodał z trudem, próbując się nie zakrztusić.
Grubasek uśmiechnął się i machnął ręką uspokajająco.
- Kuszaj, kuszaj, ty gałodnyj… - po czym zwrócił się do Zwierza i zaczął nawijać tak szybko i z tak dziwnym akcentem, że chłopak nie nadążał z tłumaczeniem.
Wychwycił jednak z kontekstu, że barmana bardzo poruszyło porwanie stalkerów. Imię Afgana i Babera pojawiało się w konwersacji co kilka chwil, zaraz obok X-100 i całej kawalkady piętrowych bladzi, jop-towju-maci i bardziej swojsko brzmiących chujeców. Widać było, że co prawda Paszka i Zwierz znają się nie od dziś, ale pomoc w uwolnieniu wspólnych przyjaciół nie koniecznie może być tak oczywista jak się wcześniej wydawało. Grubas co chwilę rozkładał bezradnie ręce i tłumaczył się pokrętnie wrzucając swoje nie nada, nie pazwolet i komandir Cze. Chłopak w milczeniu dojadał resztę obiadu przysłuchując się konwersacji. Podniesione głosy i żywa gestykulacja powolutku zaczynała zwracać uwagę siedzących przy sąsiednich stolikach. Coraz więcej głów zwracało się w ich stronę. Stalkerzy Wolności zaczynali coraz uważniej przyglądać się wielkiemu, umorusanemu, pokrwawionemu i potarganemu włóczędze, który właśnie zaczynał ordynarnie wydzierać się na ich Paszkę. A nikt nie lubi jak krzyczą na tego co daje jeść. Na domiar złego, Zwierz mimowolnie podnosił się ze swojego zydelka i wypuszczając całe serie gniewnych zwrotów, prawie wisiał już nad, o połowę niższym, grubaskiem. Barman nie pozostawał mu bynajmniej dłużny i odgryzał się coraz wyższym i bardziej piskliwym głosem, również zrywając się na równe, choć krzywe nogi. W końcu obaj stali naprzeciw siebie, wygrażając pięściami i wskazując palcami kierunek, w którym jeden lub drugi powinien się niezwłocznie udać. Zgodnie z ruską tradycją było to głównie „ na ch*j”. W końcu Zwierz nie wytrzymał i walnął z całej siły pięścią … w stół. Blat również nie wytrzymał, gibnął się na krzywym pustaku, i katapultował pustą butelkę po piwie wysoko w powietrze.
Wtedy nastąpiła seria zdarzeń, którą młody nie do końca zarejestrował. Pamiętał, że sekwencja przebiegła mniej więcej z prawidłowością: cicho-głośno-cicho-głośno. Butelka rozbiła się z trzaskiem, na środku sali, po czym nastąpiła chwila ciszy. Wolnościowcy wbili wzrok w nieco zmieszanego Zwierza. Potem głośny, krótki wrzask drugiego barmana „Bić psubraty!”, tupot kilkudziesięciu ciężkich buciorów, lekkich klapek i tenisówek, a dalej … no cóż, standardowo powinno być: noga-dupa-brama, ale tu nastąpił kolejny zwrot akcji. Kłębowisko oburzonych stalkerów, wyrzucające dwóch awanturników, zamarło w pół kroku, tuż przed samymi drzwiami. Niesieni głowami naprzód Dent ze Zwierzem, z wielką trudnością próbowali wygiąć szyje, aby zobaczyć cóż to zatrzymało ten niefortunny bieg wypadków, ale z poziomu trzydziestu centymetrów od podłogi, na którym znajdowały się aktualnie ich nosy, niewiele mogli zobaczyć.
Mocny głos przerwał tą chwilę zawieszoną w przestrzeni:
- Szto bladź, się tu odpierdalajetsa?
Tak przynajmniej wydawało się Dentowi, choć końcówki nie był pewien, bo akurat gruchnął na beton, tymczasowo zwolniony z troskliwego uchwytu swoich dobrodziejów.
Zwierz od razu zerwał się na równe nogi, wyprostował, stanął przed przybyszem twarzą w twarz i … padł na plecy. Wszyscy znowu zamarli zaskoczeni. Chłopak doskoczył do przyjaciela i uniósł mu głowę. Zwierz był nieprzytomny. Blade oblicze, zapadnięte oczy i dreszcze nie wróżyły nic dobrego.
- On potrzebuje pomocy! – krzyknął po angielsku chłopak, patrząc z nadzieją w oblicze nowoprzybyłego. – Jest ranny, stracił dużo krwi.
Człowiek spojrzał na niego poważnie. Na poznaczonej zmarszczkami, niemłodej twarzy widać było niezdecydowanie. W końcu warknął coś pod nosem i najbliżej stojący Wolnościowcy znowu złapali Zwierza za ubranie. Tym razem jednak bardzo delikatnie ułożyli na dwóch deskach i podnieśli. Dent chciał ich zatrzymać, ale przybysz położył mu rękę na ramieniu i rzekł uspokajająco, z czystym, niemalże oksfordzkim akcentem:
- Spokojnie przyjacielu, zajmiemy się nim.
Po czym wskazał na resztki zrujnowanego stolika i nie czekając na reakcję młodego, postawił wywrócone zydle i zajął miejsce na jednym z nich. Dent przez chwilę patrzył to na niego, to w ślad za unoszonym na powierzchnię kudłaczem. W końcu posłusznie podreptał do kąta i klapnął przy stole. Przybysz patrzył na niego spokojnie. Chłopak przez chwilę zastanawiał się skąd zna jego twarz. W końcu przyszło olśnienie. Miał co prawda długie, prawie całkiem siwe włosy, zaczesane w kucyk i krótką, gęstą brodę, ale te oczy poznaczone taką samą siateczką zmarszczek! Gdyby zamienić zieloną koszulkę z podobizną Che Gewary na dziurawą skórzaną kurtkę to siedziałby tu teraz :
- Barber…? – wyrwało się chłopakowi
- To mój brat. Jestem Cze.
….
Gdy chłopak kończył referować wydarzenia ostatnich dni, na dworze powolutku zaczął zapadać zmierzch. Cze okazał się dobrym kompanem do rozmowy. Cierpliwie czekał, aż młody wyrzuci z siebie słowotok myśli o najbardziej nerwowych i stresogennych momentach swojej eskapady po zakątkach zony. Czasem wtrącał pytanie lub dwa dotyczące uściślenia szczegółów: okoliczności złapania Afgana, Biesa i Królika, miejsce w którym najemnicy dopadli Barbera, wreszcie laboratorium X100 i … testy na chłopaku i prawie-snorku. Dent nawet nie zauważył kiedy chlapnął o mutancie.
- Spokojnie, rozumiem – zapewnił go dowódca. – Ale lepiej nie wygaduj o nim na prawo i lewo. Chłopaki mają różne nastawienie do „nienaturalnych wytworów”.
To ostatnie zaakcentował specyficznie. Młodego trochę to zaniepokoiło, ale zgodził się skinieniem głowy.
- Nie mogę rozkazać moim ludziom, żeby wam pomogli. – Stary przeszedł od razu do sedna. – Mój brat nie należy do Wolności. Pozostali również, więc nie mamy obowiązku im pomagać, rozumiesz?
- J-jasne – przytaknął młody, choć po prawdzie, nie za bardzo mu się to spinało.
- Zwierz to brat. Dla mnie on jest bliższą rodziną, bo walczył ze mną ramię w ramie. Dlatego mu pomagam. Reszta?... – rozłożył ręce filozoficznie marszcząc usta. - … nic mi do nich.
- Ale… - zaczął ostrożnie chłopak - … pana rodzony brat, jest ranny i w niewoli. Nie pomoże pan?
Cze uśmiechnął się dobrotliwie:
- Tu są moi bracia. – Zatoczył ręką koło po zebranych w barze stalkerach. Ci przy najbliższych stolikach starali się na nich nie patrzeć, ale za to strzygli uszami jak rasowe likaony. Towarzystwo w głębi gapiło się już całkiem bez krępacji.

Koniec cz. XXV
Ostatnio edytowany przez MordercaBezSerca 13 Maj 2021, 19:34, edytowano w sumie 24 razy
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 13 Maj 2021, 08:30
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Reklamy Google

Re: Piguła

Postprzez KOSHI w 16 Lis 2020, 11:59

Przeczytałem 2/3 pierwszego rozdziału i dałem sobie siana z tą historią. Wstęp o kroplach był na 3 x tak a potem jeb i taki ch*j, wszystko się zdupiło. Typ, który przeżywa emisję, pół snork naukowiec, jakiś namiot z zabarykadowanymi zombi, z którego jednak wychodzą i mają możliwość szwendać się po obozie... Meh, nie kupuje tego. Cyrylicę jeszcze zboleje, ale ten zangielszczenia są koszmarne a tekst nimi tak napompowany, że bijesz Meesha na głowę. W porównaniu do promila to niebo a ziemia.
Image

Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Mruk, MordercaBezSerca.
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: Ballada o prawiesnorku

Postprzez Srebrna Gwiazda w 02 Sty 2022, 00:41

Pomysł na historię naprawdę niestandardowy. Wydaje mi się, że wymieszałeś ze sobą bohaterów i sytuacje. Trochę trudno ogarnąć co się dzieje. Odczucia po przeczytaniu pierwszego rozdziału. Lecę czytać dalej.
Edit 1: aaaaa, nawiązanie do Haladyna punktuje
https://www.wattpad.com/user/SwampBreaker <--- moje pisadła
https://www.instagram.com/swamp.breaker/?hl=pl <---- moje bazgroły

Bagnołamacz nie znosi kłamców i nibyolbrzymów. Mieszka w bazie czystego nieba w mieście Łodzi.
Srebrna Gwiazda
Opowiadacz

Posty: 23
Dołączenie: 19 Gru 2018, 20:59
Ostatnio była: 20 Lis 2022, 14:34
Miejscowość: Wielkie Bagna
Frakcja: Czyste Niebo
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 12


Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 5 gości