Jest sobie pewien obiekt przemysłowy w Podlaskim. A dokładniej nowa "hala fabryczna" tartaku. Wylany fundament, na tym kilka filarów, które utrzymują nad tym dach, piętrowe maszyny sprowadzone na ponad 30tu tirach z Austrii rozstawione na terenie tego wszystkiego, jakieś ziomeczki latają i tworzą jeszcze cienkie ściany z desek żeby deszcz nie zacinał. Ja z ojcem i paroma innymi osobami siedzimy tam praktycznie od czerwca, podłączamy sterowanie, naprawiamy elektrykę, modernizujemy sprzęt itp. - po prostu typowa praca automatyka w podlaskim.
No i nadszedł Dzień. Dzień, w którym po paru dobach opadów i przekształceniu się większości niezarośniętego terenu w pobliżu w błoto, w którym po paru godzinach łączenia kabli całą ekipą zdecydowaliśmy, że trzeba wylecieć do pobliskiego miasta zeżreć w końcu śniadanie i odwiedzić hurtownię, sprzętu dowieźć. No z niecałe dwie godziny zeszły, w międzyczasie całkiem ostro się rozpadało, ale czegoś takiego to się żeśmy nie spodziewali.
Dojeżdżamy na miejsce, a tam pandemonium. Po rozpoznaniu sytuacji stwierdzone fakty: Przez środek obiektu (i sporej części maszyn) po betonie zapie*dala sobie radośnie niewielka rzeka, wokół hali woda na nieco wklęsłą podłogę wlewa się niemal połową jej obwodu. Ludzie wokół biegają, coś wrzeszczą. Dokoła budynku popindala gościu koparką i robi te swoje kółeczka, zamiatając wodę z dala od wszystkiego, prawie cała załoga lata ze szpadlami i kopie rowki do odprowadzania wody z okolic (konsekwencja postawienia tej hali we wgłębieniu terenu). Prawie, bo jakiś gościu sobie na kompletnym wyje*aniu, stojąc po kostki w wodzie coś spawa. Nie ma czasu go uświadamiać, trzeba sprzęt ratować. Wszystkie narzędzia i elektronika rozwalone po podłodze won do jakieś wyższej skrzyni, wszyscy rozlecieli się po obiekcie wyłączyć zasilanie i sprawdzić, czy woda niczego nieodwracalnie nie uszkodzi, prawie zapomnieliśmy o zabraniu gdzieś całej dokumentacji, żeby nie przemokła, latamy wszędzie gdzie się tylko da uważając, żeby się o błoto nie wywalić, po prostu dzicz. Z transu wyrywa nas czyjeś błyskotliwe spostrzeżenie: "O ku*wa". Powód? My sobie biegamy, a tam nam zaczęło całą część budynku ze wszystkimi szafami sterowniczymi i główną rozdzielnią elektryczną podmywać
. No to raus, wszystkie kable mniej czy bardziej podłączone do prądu zawieszamy gdzieś wyżej niż na podłodze, sypiemy pod i między szafy cudem gdzieś uchowane suche trociny, a w międzyczasie sobie obserwujemy jak kałuża pomimo trocin powoli podpływa w stronę rozdzielni mając nadzieję, że nie dotrze do kabli idących w rowkach w podłodze prosto do (własnej dla obiektu) trafostacji lub chociaż że te kable mają izolację w całości. Najwyraźniej mieliśmy rację, bo nie mieliśmy okazji przyglądać się jak nasza praca zamienia się w grzałkę/waporyzator wody o mocy circa sześciuset kilowatów. Na szczęście niedługo później przestało padać i nie musieliśmy przetestować szczęścia naszego i inwestorów.
Resztę dnia spędziliśmy na piętrze, cisnąc bekę z tego co się odwaliło. I tak na dole nie można było nic zrobić, a chociaż butów dalej nie moczyliśmy.
Kilka dni później, gdy już wszystko wyschło, następne zmiany: operator koparki wykopał wokół budynku tak jakby płytką fosę, pracownicy zaczęli przychodzić w odzieży ochronnej, to jest w gumofilcach. Spawacz jak spawał tak dalej spawa. W gumowcach oczywiście.
Wręcz nie mogę doczekać się następnych większych deszczów.
PS: Żeby było zabawniej, wychodzi na to że nie jest to pierwsza taka inba z tymi maszynami - znaleźliśmy parę silników i innych ustrojstw, w których hermetyczna obudowa zamiast powstrzymać wodę przed dostaniem się do wewnątrz, uchroniła wodę przed wydostaniem się stamtąd i spowodowała całkiem ładny rozpie*dol. Jednak tutaj takie "kokosy" znajdują się one parę metrów nad ziemią, więc wygląda na to, że jeszcze za granicą zostały gdzieś utopione
.