Macie historyjkę sztalkierską co by Uni znów nie pie*dolił, że tera wszyscy tylko dumają, a teksty krótsze od stosunku. Tekst powstał na bazie nocnych rozmów Polaków na pejsbuku i pod wpływem jednej piosenki, którą możecie sobie posłuchać, albo i nie (i tak Uni, tekstu bladź nie zgrywałem z jej długością). Whatever...
Otwieram oczy i widzę go. Wspina się po pochyłości koca w stronę mojej twarzy. Delikatnie wyciągam rękę spod przykrycia i pstryknięciem palców wysyłam go w przestrzeń pokoju. Karaluch odbija się od ściany i ląduje w ocynkowanym wiadrze z uryną. Leniwie wyciągam spod koca drugie ramię i przeciągam się na sprężynowym łóżku słuchając z zamkniętymi oczami cichego szumu wirującej na parterze karuzeli, która broni w tym budynku dostępu do schodów. Zeschłe liście i puszki po konserwach, które turla po posadzce anomalia, nie są na tyle ciężkie, by mogły ją aktywować, ale wystarczy, by karuzela poczuła większy przypływ masy, a w momencie zmieni się w pułapkę, która potrafi rozsmarować swoją ofiarę po ścianach. By dostać się zatem na piętro muszę, co prawda, wspinać się po gałęziach pobliskiego dębu, ale ma to również swoje plusy. Do budynku nikt nie jest w stanie się dostać, ponieważ wejście po drzewie na dach znam tylko ja. Nikt tu więc raczej nie zagląda, ze względu na szalejącą na dole anomalię i brak możliwości przetrwania emisji w tym miejscu, bo dom nie posiada piwnicy. Mam więc tutaj praktycznie święty spokój nie licząc świeżaków, którzy nie znają tego miejsca. Wystarcza jednak w przypadku odwiedzin dyskretnie zrzucić na dół puszkę pełną śrub i kamieni, by aktywować karuzelę, a dom robi się momentalnie pusty. Od pól roku nie mam jednak żadnych gości, co mnie bardzo cieszy. W tym czasie spokojnie doposażyłam sobie znajdująca się niedaleko piwniczkę, która służy mi za schron podczas emisji, a której do tej pory nikt nie odkrył. Dziś niestety piwniczkę będę musiała opróżnić, ponieważ czeka mnie dłuższa wyprawa. Czas na zwiad. Niechętnie opuszczam zatem ciepłe lokum i wstaję z łóżka zostawiają za sobą komfort nie spania od dłuższego czasu w pełnym opakowaniu, który obowiązuje tylko parę dni po emisji. Zaspana zwlekam swe ciało z łóżka dotykając stopami chłodnej podłogi piętra, które powoli traci zmagazynowane latem ciepło. Z ciekawością przyglądam się swemu ciału w wielkim lustrze opartym o ścianę i z satysfakcją przyznaję, że figurę mam całkiem niezłą. Na pewno nie gorszą, niż po ćwiczeniach na siłowni lub w salonie fitness. Zona to w końcu jedna wielka sala gimnastyczna, w której się ciągle biega, skacze i wspina hartując swoje mięśnie. Kto tego nie robi, szybko staje się nawozem…
Nie ma co się nad sobą rozczulać. Przecież i tak mnie tu nikt nie będzie oglądał w majtkach i cyckonoszu, bo to strój wybitnie nie stalkerski i na którego luksus noszenia pozwalam sobie wybitnie rzadko, na osobności i to tylko po to, by choć przez chwilę poczuć się tutaj kobietą. Tutejsi mężczyźni mnie zresztą nie interesują. Banda pijusów i warchołów, która myśli tylko o wódzie i worach artefaktów, czyli czymś, na czym mi kompletnie nie zależy. Liczy się tylko jedno – cel, który jest już tak blisko…
Podnoszę wzrok i spoglądam na swoje ramiona po czym składam je razem łokciami do siebie splatając palce u rąk. Odczytuje wytatuowany na nich napis, który towarzyszy mi blisko od dwóch lat:
MEMENTO MORI
Pamiętaj mała o śmierci – mówię sama do siebie przewrotnie podnosząc ze stojącego obok stolika dragunova i robię nożem na nim dwa kolejne nacięcia po czym odkładam broń na miejsce. Na refleksje jeszcze przyjdzie czas – musztruję się w duchu i sięgam po podkoszulkę i złożone w kostkę desanty leżące na krześle. Pięć minut później opuszczam pokój drabiną, która prowadzi mnie na dach przez wyrwę w poszyciu budynku, ubrana w wojskową kurtkę i zaopatrzona w plecak, który dopełnią skarby z piwniczki. Pora przyjrzeć się lepiej celowi.
Sześć godzin później lżejsza o kilka filtrów do maski docieram na miejsce kompletnie zmachana rzucaniem śrubkami i przedzieraniem się przez łąki spowite trującymi oparami. Poszłam wybitnie na skróty, ale opłaciło się. Nikogo nie spotkałam, chociaż niemal dwa razy jakieś zbłąkane spalacze usmażyły mi tyłek, ale warto było. Zero mutantów, zero spotkań to cena wystarczająca za parę filtrów, których mam jeszcze na tyle, by wrócić tą samą drogą. Nagroda jest natomiast satysfakcjonująca – majacząca się w oddali fabryka jest na wyciągnięcie ręki, a raczej na zasięg karabinu, bo zbliżać się do niej nie zamierzam. Zdyszana lustruję chwilę zabudowania przez lornetkę po czym przysiadam na stercie kamieni gotowa pożreć konserwę wraz z opakowaniem. Otwieram spragniona nożem puszkę z wołowiną i słyszę…
KLIK!
ku*wa, jak to możliwe…
- Wstawaj! – oznajmia jakiś przepity głos.
Kto to? Przecież nikt mnie nie śledził…
- Wstawaj, bo ci łeb rozpierdolimy – dorzuca jakiś drugi mężczyzna z tyłu. –Nooo, już ku*wa, ruszaj zad!
Odwracam się, a moje przeczucia sprawdzają się – rycerze ortalionu. Czterech wyjątkowo ohydnych i niemiłych typów, którzy mają mnie na muszce. Musiałam chyba na chwilę stracić czujność, bo jakimś cudem podeszli mnie. Mam teraz… Mam prze*ebane, co tu dużo mówić. Przyłapali mnie pół kilometra od swojej bazy. Jak mnie tam zawleką – przechodzi mi przez myśl, a wspomnienia wracają…
- Słuchajcie! – próbuję się ratować. – Bierzcie wszystko, a ja znikam… - A ciebie to popie*doliło? My nie organizacja chary… no taa… - sapie bandyta. - Charytatywna głąbie – dorzuca drugi. - Nie używaj ciulu słów, który nie znasz. I nie wpie*dalaj się, kiedy rozmawiam! - Panowie, naprawdę… - odpowiadam stłumionym głosem spod częściowo podniesionej maski. - Zamknij ryj frajerze i ściągaj maskę! – zwraca się tym razem do mnie pierwszy z mężczyzn. - Nie – odpowiadam stanowczo, bo wiem, co się stanie, jak odkryją, kim jestem. zapie*dolą mnie tu na miejscu, albo zawloką do obozu, gdzie posłużę za… - Nie ma mowy! – dodaję hardo. Ten teren jest napromieniowany, jak byście nie wiedzieli głąby… - Co ty pierdo*isz! – drze ryja typ, który mnie popędzał. – Tyle tu chodzę i jeszcze nie świecę. - Popatrzcie sami – odpowiadam i odczepiam z paska eksperymentalny dozymetr, którego czułość dyskretnie podkręcam na full. Dozymetr trzeszczy dość przejmująco sugerując, że teren jest poważnie skażony, choć rzeczywiście poziom promieniowania tutaj jest tylko lekko podwyższony. - ch*j mnie obchodzi promieniowanie! – odzywa się ponownie wódz. – Idziemy do obozu, skoro tu nie można siedzieć. Możesz iść w masce, albo bez niej. Sram na to. I tak ci nic nie pomoże, jak cię szef dorwie. sku*wiel jest gorszy, niż promieniowanie, emisje i mutanty razem wzięte. Dawaj broń i plecak i ruszamy, jak nie chcesz zarobić kulki. - Waaniaa! Obiecałeś mi ku*wa, że jak kogoś spotkamy, to dajemy mu w czapę i dzielimy fanty! A ty co, ku*wo, robisz? Po ch*j chcesz typa taszczyć do obozu, ha? Żeby wszystko zaje*ali? –charczy ponownie bandyta. - ku*wo??? Kogut, ty szmato je*ana, to ja ci ciągle dupsko ratuję kutasie jeden, a ty mi ku*wa z takim tekstem wyjeżdżasz? Zaraz ci ryj *%&@#!!! – drze się typ, który robi za wodza w tej hałastrze. – wypie*dalaj! – oznajmia szorstko, po czym przykłada mu lufę do klatki piersiowej.
Sytuacja zaczyna się robić napięta jak baranie jaja. Tylko patrzeć, jak idioci się pozabijają, a przy okazji mnie. Dyskretne odsuwam się powoli za prawie 2du metrowu głaz nie spuszczając z oczu mężczyzn, którzy to zerkają raz na mnie, a raz na swoich kolegów, którzy mierzą do siebie wykrzykując ciągi bluzgów. Kiedy prawie całkowicie chowam się za skałą, nieumyślnie potrącam opartego o nią dragunova, który z hukiem przewraca się na leżące obok kamienie. Szlak by to trafił…
-Wańka! Patrz! Sucz je*ana miała snajperkę! - krzyczy Kogut, po czym zapada cisza. -Wycofujemy się. Spróbujcie go zajść z boku! Ja z Kogutem pilnujemy przodu. I ruszać dupy! Może miał rację z tym promieniowaniem.
Niemowy ruszają na komendę na boki próbując mnie oflankować biorąc sobie za osłonę co grubsze drzewa. Niedobrze. Jak mnie zajdą z boku to będzie koniec Zwłaszcza, że mam tylko dwa magazynki, a oni rozklekotane, ale sprawne, karabiny i obrzyna. Będzie gorąco… Uciec też nie bardzo mam jak, bo plecak został z przodu, a w nim filtry, bez których nie przejdę przez skupiska anomalii chemicznych i gumowy wzmacniany płaszcz, w którym przyszłam. Sytuacja staje się beznadziejna. Powoli skupiam się zatem, za okrążającym mnie z lewej bandycie, który z gracją parowozu przedziera się przez otaczające nas krzewy. Wolno unoszę broń w kierunku, z którego dobiega szelest, i oddaję dwa strzały kontrolne.
- Nie kombinuj kutasiarzu, bo ci tam cytrynkę wrzucę! - dobiega z oddali.
Jest. Bliżej, niż sądziłam. Dwa naboje poszły się paść. Wymierzam ponownie w jakąś kępę krzaków, z których doleciał głos. Kolejne dwa strzały. Pierwszy trafia centralnie w jakieś drzewo i więźnie w nim. Drugi… Chyba trafiłam, bo słyszę tylko:
- Suko, jeebaaa… - mężczyzna nie dokańcza, gdyż słowa zamieniają się w indyczy gulgot.
Chwilę później słyszę z krzaków dźwięk podobny do upadającego ciała. Obracam się, by zobaczyć, gdzie się podział drugi niemowa i w ostatniej sekundzie uchylam się przed ciosem wymierzonymi mi dębową lagą, którą chciał mi jeden z koleżków przypie*dolić. Pała ląduje, zamiast na mojej głowie, na kamieniu za mną. Siła impetu jest tak duża, że broń rozpada się w drzazgi. Zdumiony mężczyzna próbuje sięgnąć po zawieszony na ramieniu karabin, ale kula z mojej spluwy odrywa mu czubek głowy zrzucając z niej kaptur bluzy. Bandyta, jeszcze przez chwilę, stoi w rozkroku nie dowierzając, co się stało, po czym przewraca się do tyłu na plecy waląc łbem o jakiś kamień. Jest dobrze. Pięć kul i dwóch frajerów gryzie piach. Pozostało jeszcze tylko tych dwóch nerwowych, który... nigdzie nie ma… Zwiali? Rozglądam się nerwowo po okolicy, ale bandyci zniknęli. Jest za to pacjent z rozwaloną głowa i typ w krzakach, któremu fartem przestrzeliłam tchawicę. Obaj są kompletnie bezużyteczni, ponieważ nie mają przy sobie nic, co by mnie mogło zainteresować. A skoro Wania i Kogut zniknęli to nic, tylko spodziewać się tu komitetu powitalnego.
Podnoszę z ziemi snajperkę i lustruję okolicę. Rzeczywiście, koledzy sadzą wielkimi krokami w stronę fabryki. Niestety odległość jest już tak duża, że nie ma najmniejszego sensu próbować ich utrafić w biegu. Nic, trzeba będzie się sprężyć z zadaniem, skoro mam mieć gości. Wyciągam z plecaka brystol czarnego papieru i szybkimi ruchami rąk składam z jednej z kartek papierowego łabędzia, którego umieszczam na kamieniu obok głowy denata. Teraz tylko należy się oddalić i znaleźć dobrą miejscówkę z możliwością obserwacji tego miejsca i fabryki. Pewnie za jakiś czas ktoś tu przyjdzie zobaczyć, co się stało.
Parę godzin później na miejsce dociera orszak powitalny. Dwóch moich znajomych i sześciu nie znanych mi pacjentów. Uważnie lustrują teren, aż natrafiają na pozostawione im orgiami, kiedy ma dojść już do grabienia zwłok. Mężczyźni zaciekawieni oglądają figurkę, kiedy jeden podchodzi do nich i szybkim ruchem ręki wyrywa im ją z rąk. Cel? Nakierowuję siatkę celowniczą na jego twarz, ale po chwili wiem, że to nie on. Zawsze, ale to zawsze, ktoś zabiera łabędzie, ale nigdy nie jest on tym, którego szukam i nigdy nie wiem, gdzie później trafiają, a zostawiam je tylko w takich miejscach, w których wiem, że trupy zostaną znalezione. Ten był ósmy i ostatni. Z literką N i napisem KONIEC. Mężczyzna, który zabrał ptak pokazuje reszcie ruchem ręki odwrót. Towarzystwo się zwija. Pozostaje teraz tylko śledzić, komu bandyta przekaże ptaka.
Wygłodniała obserwuję godzinę później przez lunetę, jak mężczyzna w czarnej zniszczonej kurtce motocyklowej, który zabrał orgiami, wchodzi do jednego z budynków i idzie schodami na samą górę. Czyżby teraz miało się wszystko rozstrzygnąć? Przez optykę dragunova i za syfione farbą okna budynku biurowego fabryki dostrzegam, jak kładzie ptaka na stoliku, przy którym siedzi czworo bandytów – szef i trzech zastępców, po czym cicho wychodzi. Mężczyźni przypatrują się figurkom, po czym jeden z nich odsuwa szufladę biurka i wyjmuje pozostałe osiem łabędzi. Siedem mniejszych i ósmy, dzisiejszy, na którym pisze ODPAKUJ PREZENT. Po chwili reszta ptaków również zostaje wypatroszona. Mężczyźni tempo wpatrują się w naklejone na brystolu znaczki, po czym zaczynają składać wszystko do kupy. Cyfra – litera. Jak dzieci w pierwsze klasie szkoły, które uczą się abecadła. Kiedy kończą, w pomieszczeniu, w który obradują, dochodzi do strasznej kłotni. Chwilę później jeden z nich wywraca ze wściekłością biurko. Nakierowuję siatkę celownika na jego twarz, a przez myśli głowę przelatują mi tysiące obrazów. On, czy nie on?
Ignis i jej pocięta twarz. Ignis, która woła rozpaczliwe moje imię, kiedy ja cudem uciekam ze zgotowanego nam piekła. Ignis, którą tuzin…
Zamykam na chwilę oczy, by nie popłynęły łzy i wstrzymuję oddech. Palec drży i tańczy na spuście. Uspokajam się szybko i oczekuję dogodnej chwili, a kiedy nadarza się, zerkam ostatni raz. On! Bez wachania naciskam spust. Na szybie w biurowcu wykwita mozaika z pęknięć, przypominająca mi znów jej twarz, którą ten chory sku*wiel zamienił w puzzle…
Sekundę później mężczyzna upada na posadzkę z rozwaloną głową jako ostatni cel z całej szajki, a mózg bandyty rejestruje ostatni obraz, jaki zobaczyły oczy. Widok rozrzuconych czarnych kartek z białymi cyframi i literami wyciętymi z gazety.
2 - A
5 - T
7 - I
8 - N
1 - W
4 - A
3 - Y
6 – H
Szach i mat! Zemsta dobiega końca...
Ostatnio edytowany przez KOSHI, 30 Lip 2015, 07:52, edytowano w sumie 1 raz
Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
Nie znam za bardzo kryteriów oceniania takich prac, dlatego powiem swoimi słowami Mi się tekst bardzo podobał, nie musiałem się zmuszać do czytania. Ładnie to osadziłeś w Zonie. Podobał mi się ten opis karuzeli w budynku. No i przy okazji feminiarki byłyby z Ciebie dumne xD
Ogólnie: poszczególne fragmenty czyta się przyjemnie, większość bohaterów jest jakaś, fabuła zachęca do czytania, więc na poziomie odbioru ogólnego jest ok. Tekst wypada słabiej, gdy przyjrzymy się jego konstrukcji.
Wiem, że to robi się nudne, ale ja uparcie wracam do spraw warsztatowych: pisząc, należy pamiętać o zachowaniu równowagi i proporcji tekstu. Należałoby to dopracować. U Ciebie jest wstęp (3.5 k znaków), w którym opisujesz rzeczy niepotrzebne: jakąś stalkerską metę, anomalię na schodach, jakieś piwniczki, coś o emisjach. Niby ok (wiadomo: klimat), ale potem już akcja nie wraca do tego miejsca, więc po co je opisywać? Rozumiem, mój dom-moja twierdza, ale czy w tej formie jest to tak bardzo istotne dla opowiadanej historii? W przypadku, gdyby w tym miejscu rozgrywała się dalsza część akcji, byłoby to bardzo ok - bo ta anomalia na straży jest bardzo klimatyczna. Ten opis byłby w porządku, gdybyś wyraźnie zaznaczył, że łączy się z postacią bohaterki, np. wcześniejsze przeżycia sprawiły, że ona panicznie boi się spotkania z innymi ludźmi (stąd te przemyślne ukrycia i anomaliowy system bezpieczeństwa).
Potem jest spotkanie z młotkami w ortalionie (7.5 k znaków) i ponownie jest to samo: różnicujesz poszczególnych bandytów, nadajesz im jakieś cechy (to oczywiście wielki plus), opisujesz ich, a potem każesz im zniknąć ze sceny. Czy ich zachowanie było istotne dla fabuły? Jeżeli nie, to raczej nie warto rozciągać tej sceny. Ponownie brakuje umocowania w historii: opis byłby ok, gdybyś mocniej zaakcentował wcześniejsze wydarzenia i reakcje dziewczyny w stosunku do dawnych oprawców.
W końcówce (1.8 k znaków) robisz natomiast rzecz odwrotną, czyli niepotrzebnie przyśpieszasz: pojawia się ten zły, a czytelnik nawet nie zna jego imienia - załatwiasz sprawę kilkoma suchymi zdaniami. Jak królik z kapelusza wyskakuje Ignis - czytelnik niewiele wie o tej postaci, szkoda.
Podsumowując: poszczególne fragmenty są dobrze napisane, natomiast w całym tekście są lekko zaburzone proporcje i należy je poprawić. W zasadzie opko składa się z trzech scen, które powinny mieć podobną ilość znaków - w ostateczności należałoby wydłużyć scenę finałową (zindywidualizować postać szefa) lub skrócić scenę środkową. Podział scen jest bardzo klasyczny: meta (ekspozycja), starcie z ortalionami (zawiązanie akcji), egzekucja (finał). Łatwo to ogarnąć
Z pewnością jakiś gramar-nazi wytknie Ci błędy interpunkcyjne i literówki, ale w tym momencie nie jest to zbytnio ważne - takie rzeczy wychodzą nawet po siódmej korekcie, więc w świeżym tekście również mogą się zdarzyć. Ja zupełnie nie zwracam na to uwagi.
Z rzeczy dobrych: pomysł na tekst i kilka fragmentów (podobało mi się porównanie: pęknięta szyba-twarz, bardzo obrazowe). Kilka postaci ma własny charakter, a to zawsze na propsie. Pomysł na origami jest ok (pozwala na ładne zakończenie). Mając narrację w czasie teraźniejszym, mogłeś spróbować tak napisac tekst, by płeć bohaterki do końca pozostała w tajemnicy - miałbyś dodatkowy twist fabularny (Kopernik też była kobietą ).
Za ten post Algir otrzymał następujące punkty reputacji:
Dzięki za opinię. Jak zwykle rzeczowo i na temat. Fakt, faktem, że sporo opisanych rzeczy nie pojawia się później, ale gdyby tak miało być, opek byłby zdecydowanie dłuższy, a mi generalnie więcej jak 10 stron A4 nie chcę się pisać, bo rozmieniam się na drobne - vide ostatni tekst dłuższy, w którym były wyrzutnie i karabinki z noktowizorami Tak więc tak, poklimaciłem sobie. Końcówkę puszczając wiedziałem, że mam za krótką, ale prawie o 1 w nocy mózg mi już nie funkcjonował. Skleiłem wszystko do kupy, dziś jakaś tam korekta i poszło. Scena z Ignis jest w zasadzie niedopowiedziana, ale chyba z kontekstu idzie wywnioskować, co się kiedyś przyszłym stalkerką wydarzyło.
Tak na marginesie, to ciekaw jestem, czy ktoś złożył zagadkę... Efekt może być zaskakujący.
Jaki Brown? Pan Samochodzik Musi być łopatologicznie dla naszych czytelników, bo nikt nie kce filozofii hłe hłe. Wokulski pakuje manele i ucieka z Zony przed wkurwionymi ortalionami.
Co mogę powiedzieć - sporo literówek i drobnych byków (choćby z stylu "szlak by to trafił" - czarny czy zielony? ), w jednym miejscu tak namieszane, że za bardzo bez kontekstu nie byłem w stanie zrozumieć (motyw z chowaniem się za kamieniem przed bandą czworga). Momentami nieco zbyt nakiełbaszone, ale w ogólnym rozrachunku ciekawie - i nie wiedzieć czemu, kiedy Ati napisał mi, że wrzuciłeś to opowiadanie, do głowy przyszło mi coś stylu "I spit on your grave", gdzie dałem radę obejrzeć chyba tylko 15 minut, nie wiedząc nawet co to za film. I w sumie wiele się nie pomyliłem, klisza fabularna bardzo podobna.
Jak napisałem powyżej, nawet nieźle. Way będzie z ciebie dumna
Aleś żech coś pan chyba se wypił przed czytaniem Albowiem nagromadzenie zgubionych kropek, literek i dziwnie skonstruowanych wyrażeń ("2du metrowu"? Co?) dostrzegam multum. Pewnie jakiś Gimburas ci to wytknie w szczegółach. Fabuła dość ciekawa, całkiem fajnie skonstruowane postacie. Tylko jedno dziwne jest - bandyci pędzą ku fabryce, bo Way ( ) załatwiła im część ekipy. Wiadomo, myślą sobie, że zabójca nie będzie siedzieć w miejscu. I wracają ze zwiadem... kilka godzin później. Gdzie tu logika? No ale ogólnie OK, czytałżech bez bólu
Ładnie. Klimat. Po przemyśleniu, Algir ma trochę racji ( poza miejscami gdzie się czepia bez sęsu
Autor nie musi wszystkiego wyjaśniać, może rzucić czytelnika w swój świat i pozwolić czytelnikowi złożyć obraz świata samemu, w trakcie lektury. Nawet w opowiadaniu... Szczególnie gdy opowiada z perspektywy głównego bohatera - nie musi silić się na wyjaśnianie czegoś, co dla niego jest oczywistością.
Do czego ja bym się przytulił - nagromadzenie literówek i braków w polskich znakach.
Things are going to get unimaginably worse, and they are never, ever, going to get better. - K.V. Za Wilkiem nawet w ogień skoczę. Попутного ветра!
Za ten post Wiewi0r otrzymał następujące punkty reputacji: