przez KOSHI w 20 Cze 2015, 20:30
Się nudziło w domciu to sobie opka pyknąłem.
Noir. pie*dolone noir…
Ja, a dookoła morze białego puchu, choć z nieba lecą nieustanie czarne płatki śniegu. Bezmiar przestrzeni, która nie kończy się nawet za horyzontem, jest totalnie przerażający, bo… bo wiem, że gdzie bym nie poszedł, będzie to samo - biała pustynia, która ciągnie się w nieskończoność. Zmieniają się na niej jedynie kształty i wielkości wydm. Czasem, gdzieś w oddali pojawia się też kościół. Nie jakaś tam bazylika, czy katedra. Prosty, drewniany budynek, który migocze gdzieś w oddali i nęci swoją obecnością. Nigdy nie szedłem w jego stronę, bo wydawał mi się taki odległy, nierzeczywisty, ale dziś postanawiam się przełamać skoro… skoro nie mogę stąd uciec, ani się zabić. Powoli, krok za krokiem, noga za nogą, pełznę zrezygnowany w jego kierunku przeczuwając w myślach, że jest on jedynym rozwiązaniem tej dziwnej sytuacji, w której się znalazłem. Nie zastanawiam się nawet, co budynek robi na środku pustyni, bo wiem, że to bezcelowe, skoro nie potrafię sobie wytłumaczyć, skąd się tutaj wziął Roman - złodziej ekumeniczny, który rąbał i walił w dupę wszystkich świętych tego świata kradnąc im ikony, monstrancje i kielichy mszalne z ich ukochanych przybytków bożych. Czyżby ten kościół miałby być moją karą za grzechu? A jeśli tak, to jaką pełni funkcję i co mam w nim robić? Spowiadać się w nim z moich występków do usranej śmierci? Co za farsa…
Przekraczając próg oddycham z ulgą. Kościół jest pusty. Nikogo w nim nie ma. Patrzę na ołtarz i rzędy ławek i nie mogę uwierzyć, że wszystko jest znowu czarno białe jakby ktoś mi założył na gałki oczne jakieś posrane soczewki. A nie przepraszam, krew jest czerwona. Tylko ona. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia, ale wszystko tu jest totalnie pogięte. Łącznie z tym, że kościół w którym stoję, przypomina do złudzenia ten ostatni, w którym zabiłem ojczulka. Zabiłem… To mocno powiedziane, przecież to był wypadek… Mógł klecha oddać fanty i byłoby po sprawie, ale nie, postanowił się szarpać. No i doigrał się…
-Roman, zejdź do kaplicy pod kościołem. Mam dla ciebie niespodziankę… - szepcze cicho jakiś głos.
-Kto tu jest ku*wa! – drę się w pustkę. –Wyłaź, dość tych podchodów! No szybko, wychodź sku*wielu, bo pożałujesz!
-Kaplica, pod kościołem… - nuci dalej nieznajomy.
-A spierda*aj, nigdzie nie idę! –Wywracam z wściekłości jedną z ławek. –Nigdzie, ku*wa, nigdzie! Jak chcesz, sam przyjdź do mnie! Rozumiesz???
Głos nie odpowiada. Zapada nieznośna cisza. Teraz mój ruch. Rozglądam się dookoła i ze zdziwieniem stwierdzam, że w kościele nie ma żadnych drzwi oprócz bramy, którą wszedłem. Są za to schody, które wiem, bez zgadywania, gdzie prowadzą. Mogę, co prawda wyjść z budynku i pójść na pustynie z powrotem, ale wiem, że to nic nie da. Muszę tam zejść. Co za poje*ana sytuacja. zaje*ię tego typa, co mi sprzedał te prochy. Takiego odlotu to dawno jeszcze nie miałem. Minęło chyba już ze dwa dni, a ja nie mogę dojść do siebie. Co za syf… Chcąc, nie chcąc, ruszam w stronę schodów licząc, że trip się wreszcie skończy i powrócę do świata żywych. Powoli schodzę wąskimi kamiennymi schodami w dół wciągając w nos zapach wilgoci i pleśni. Schody kończą się dość szybko przemieniając się w jeszcze węższy korytarz zakończono żelaznymi drzwiami zza których dobiegają jakieś dziwne odgłosy przypominające…
Modlitwę? Bełkot?
Coraz bardziej zdezorientowany otwieram drzwi i wchodzę do pomieszczenia. Drzwi zamykają się z hukiem. Przy nikłym świetle sączącym się z woskowych świec dostrzegam jakąś osobę przykutą do łóżka, która się na nim wściekle szamocze i postać w czarnej sutannie z krucyfiksem w ręce, która odwraca się w moją stronę.
-Witaj Roman. Spodziewałem się ciebie. Gotowy, by stoczyć batalię o swoją duszę? Pomóż mi ocalić tego biednego chłopca – mówi nieznajomy podając mi różaniec.
Ze zgrozą spoglądam na księdza, którego kilka dni temu ukatrupiłem. Na jego zmasakrowaną twarz, na bezzębne usta i rozbite o konfesjonał oko. Bardziej jednak przerażające jest to, że postacią na łóżku jestem…
Ja. Z wrażenia rzygam sobie na buty, a z ust moich zamiast wymiocin, wypadają tysiące larw i bzyczące muchy. ku*wa, ale odjechałem... Bezradnie łapię się za głowę i tłukę nią z całej siły o drzwi licząc, że ten koszmarny sen wreszcie się skończy. Nic z tego. Dalej znajduje się w kaplicy w towarzystwie zamordowanego przeze mnie księdza i kogoś, kto wygląda na opętanego, ale jakimś cudem jest mną. Boże, jakie to wszystko jest poje*ane… - jęczę usiłując otworzyć drzwi. Muszę stąd spie*dolić zanim oszaleję. Może na pustyni znajdę ratunek… Lepsze to, niż tkwić tutaj, i brać udział w tym chorym przedstawieniu. Drzwi nie chcą się jednak otworzyć. Coś jest nie tak…
-Czego ty ku*wa ojczulku chcesz ode mnie, co?! No czego? –Odwracam się załamany. –Mam się sam wy egzorcyzmować? O co tu ku*wa chodzi? To ma być jakaś kara za grzechy? Zemsta? Sąd ostateczny?
-Nie synu. Gdybym chciał tego, już dawno bym ci zgotował piekło. Dzisiaj masz szansę. Jedną, jedyną. Miałeś dostatecznie długo czasu na pustyni, by przemyśleć swoje życie. Teraz wybieraj. Zostajesz ze mną i walczymy o twoją duszę albo… albo uciekaj dalej przed swoimi demonami, ale wiedz, że kiedyś cię wreszcie dopadną.
Nie zastanawiam się wiele. Klamka pod naporem mojej ręki ustępuje momentalnie i chwilę później jestem na korytarzu. Prawie biegiem pokonuję schody i wypadam z kościoła z prędkością błyskawicy, tyle, że na zewnątrz nie ma już pustyni. Nie ma dosłownie nic. A ja…
Ja spadam.
W przepaść.
Przepaść na której dnie sterczą setki prętów zbrojeniowych wystających z morza gruzu. Koziołkując w powietrzu spoglądam ostatni raz w stronę unoszącego się w górze kościoła i dostrzegam stojącą na jego progu postać księdza ubranego tym razem zamiast sutanny w brudny sprany biały podkoszulek i niebieskie jeansy i wtedy dociera do mnie, co tak naprawdę się wydarzyło. Przegrałem.
-
Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
- Tajemniczy, Mito, Gizbarus, Universal, Red Liquishert.