Efekt dzisiejszej nudy w pracy - opek na temat, który już dawno mi chodził po głowie i do którego się ze dwa razy bez efektu zabierałem. Tym razem nie ma smęcenia. W tym odc. giną ludzie i zwierzęta, a flaki i krew fruwają wszędzie. Są stalkerzy, wojsko, bandyci. Są spluwy, mutanty i jest rozpierducha. Czyli po stalkerowemu
„ Powiada się, że spotkać ją i stanąć z nią twarzą w twarz to tak, jakby ujrzeć oblicze diabła. Najczęściej jest to ostatni widok w życiu każdego, kto dostąpił tego wątpliwego zaszczytu, ale czasem Strefa ma swoje kaprysy i wypuszcza ze swych objęć śmiałków, którzy próbowali zgłębić jej sekrety i zaburzyć toczący się w niej bieg wydarzeń . Ludzi takich w Strefie jest bardzo niewielu. Mówi się o nich Naznaczeni. „
Kroniki Czarnobylskie.Letnie, sierpniowe słońce wyciska ze mnie ostatnie siły, kiedy siedzę oparty o ścianę hangaru skubiąc zębami z nudów zerwane gdzieś po drodze źdźbło trawy. Powietrze na płycie lądowiska faluje od ciepła lejącego się z nieba tworząc w oddali miraże. Do południa temperatura powietrza dobije do pięćdziesięciu stopni, sądząc po ostatnich kilku dniach upałów, które mocno dały w kość całej załodze, ale chrzanię to. Został mi tydzień do wyjazdu z tego chorego miejsca więc jakoś to zboleję. Kilka browarów w obozowej kantynie, ze dwa loty i parę dni gównianego żarcia - tyle mniej więcej mnie czeka, aż opuszczę Horno – mój drugi dom, w którym spędziłem ponad dwa lata. Dwa stracone lata. Spędzone na lataniu nad zniszczonym miastem i masakrowaniu różnej maści plugastwa lub robieniem za taksówkę wojskowym stalkerom. Dwa lata poświęcone picu, ćpaniu i dupczeniu, bo co tu można było ciekawszego robić. Nic. Kompletnie nic.
Nie mając nic do roboty wstaję i zachodzę do hangaru, żeby podejrzeć pracę mechaników i poplotkować trochę, ale duchota panująca w obiekcie szybko wypędza mnie z powrotem na dwór. Oparty o konstrukcję obiektu oglądam, jak helikoptery leniwie lądują i wznoszą się z płyty lotniska mieląc łopatami wirników powietrze gęste i ciepłe jak rozgrzana smoła. Wykończę się tu ku*wa, jak będzie taka pogoda – myślę w duchu i ciskam małymi kamykami w stronę metalowej beczki na odpady stojącej jakieś dziesięć metrów ode mnie. Mógłbym, co prawda, iść do obozu i zabawić się, bo zostało mi jeszcze kilka godzin z przepustki, ale perspektywa oglądania w kantynie zalanych mord nie brzmi kusząco. Zostaję.
Po dwóch godzinach siedzenia w bezczynności przychodzi Stary – dowódca naszego Mi-24. Wyjątkowy sku*wiel i moczymorda. Spoglądam na niego i wiem, że trzy dni wolnego, które dostaliśmy, wykorzystał bardzo, ale to bardzo intensywnie. Zieje od niego gorzałą na kilometr. Pewnie chlał cały czas w kantynie, ale to mnie już nie dziwi - cały Stary. pie*doli coś do mnie bez sensu, ale z pierwszych paru zdań wnioskuję, że nie wytrzeźwiał do końca, więc z całego tego bełkotu wyłapuję tylko, że po południu mamy lot do Prypeci. Reszta to jakieś mrzonki, alkoholowa spowiedź z trzech dni i historia o jakiejś nowej, cycatej ku*wie, którą ostatnio tarmosił. Potakuję głową na znak, że rozumiem, że go popieram licząc na to, że się zamknie i sobie pójdzie. Nic z tego – Stary się wkręcił i zaczyna zadawać pytania. Odpowiadam zdawkowo, lakonicznie, ale Stary nie chcę się odpie*dolić. Wreszcie pyta mnie:
-Młody, a ty co ku*wa przez te dni porabiałeś? Ogarnąłeś jakąś fajną dupeczkę?
-Nie – odpowiadam krótko. –Szwendałem się to tu, to tam. Trochę myślałem.
-Nad czym ku*wa? – pyta zdziwiony Stary.
-No, o tym, co my tu robimy. Co robią tu inni. Czym jest to miejsce…
-Ehh. –Stary macha zrezygnowany ręką. –Wam to się młodzi pie*doli we łbach. Chyba jeszcze nie nauczyłeś się czym jest wojsko i po co dostaje się żołd. Myślał ku*wa – mówi sam do siebie i odchodzi wdając się w jakiś bezsensowny monolog ze swoim alter ego.
Godziny do wylotu mijają niczym z bicza strzelił. Kiedy zachodzę na miejsce zbiórki, moi partnerzy już są – Stary i Bono – drugi pilot. Obydwoje rechoczą na mój widok. Stary zaprasza mnie do siebie ruchem ręki ze słowami: Chodź myślicielu, przelecimy się. Piloci ponownie wybuchają śmiechem. wku*wiony wciskam się na swoje siedzenie. Siedząc z posępną miną zastanawiam się, czy jak bym wypchnął mojego dowódcę z helikoptera, to byłaby szansa, że uznaliby to za wypadek. W końcu moje słowo przeciwko słowom Bono... Jeden do jednego. Pat. Dobrze jednak wiem, że komisja uwierzyłaby prędzej słowom drugiego pilota z kilkunastoletnim stażem, niż technikowi, który przyszedł tu odbębnić służbę. Zaciskam zatem zęby i pozwalam, żeby się jeszcze nieco ze mnie ponabijali bo wiem, że wkrótce ich uwagę przykuję coś innego. Coś, co by można było rozsmarować po ścianach i ulicach Prypeci.
Parę minut później w kabinie zapada cisza. Suniemy majestatycznie nad opuszczonymi wioskami, w których stalkerzy palą prowizoryczne ogniska próbując upiec schwytane przez siebie zwierzęta lub podgrzać puszkę jakiejś potrawki. Gdzieś w dole widzę nawet na moment rożen, na którym ktoś smaży dzika. Mijając bagnistą łąkę pełną anomalii dostrzegam kątem oka kogoś, kto rzuca śrubkami szukając przejścia przez ten niebezpieczny teren. Na wysokości Czarnobyla, kiedy mijamy z lewej strony komin, gdzieś z oddali niosą się echa wystrzałów, które stopniowo milkną. Wlatujemy na teren Prypeci. Pora się skupić. W mieście nie dzieje się nic ciekawego. Ulicami wałęsają się watahy ślepych psów, które kompletnie ignorują helikopter. Nic dziwnego, skoro prawie nigdy nie bierze się je na cel. Szkoda na nie marnować amunicji. Kiedy jest ich wyjątkowo dużo zrzuca się po prostu pojemniki z gazem i odlatuje w ramach kwartalnego czyszczenia terenu. Dzisiejszy patrol jest wyjątkowo nudny. Wygląda tak, jakby Prypeć umarła na czas naszych odwiedzin. Zapowiada się, że jedyną atrakcją dzisiejszego oblotu będzie stado snorków, które gania się po dachu jednego z mijanych bloków jakby grało w jakąś upiorną odmianę piłki nożnej, tyle, że za piłkę robi im… głowa w masce przeciwgazowej, którą snorki popychają i kopią między sobą. Widząc to Stary od razu robi się weselszy, bo znajduje obiekt, w który może wpakować masę ołowiu. Zawisamy zatem w powietrzu jakieś kilkanaście metrów od bloku i obserwujemy bieg wydarzeń.
-To co panowie, posyłamy rakietkę? – pyta podniecony Stary.
-W snorki? – odpowiada zdziwiony Bono. –Ciebie to kompletnie już Stary poj*bało. Może poproś dowództwo o atomówkę. rozpie*dolisz wszystko raz, a porządnie…
-Bono, ty się ode mnie odpie*dol! – warczy Stary. –Zapomniałeś już, jak w Kopaczi masakrowałeś…
Bono nie dokańcza zdania. Widzę, jak krew odchodzi mu z twarzy i robi się blady, jak kreda szepcąc pod nosem coś, co brzmi jak: O ku*wa… Zdziwiony wychylam się ze swojego fotela i wiem już, co go tak ruszyło. W stronę helikoptera lecą snorki… Stary zahipnotyzowany patrzy, jak maleńkie punkciki stają się coraz większe i większe, w miarę zbliżania się mutantów do maszyny, ale nie reaguje. Zamurowało go. Widząc, co się święci, krzyczę mu do ucha jak najgłośniej: napie*dalaj!!!
Podziałało, Stary odmula się i naciska spust. Pociski sieką na krwawą miazgę dwa najbliższe snorki, które po chwili martwe pikują w stronę zardzewiałych garaży. Trzeci, widząc, jaki los spotkał jego towarzyszy, okręca się w locie. Seria z podwieszonych pod Mi-24 karabinów przechodzi bokiem. Stary, wiedząc, że jest już za późno, na drugi strzał, szarpie za drążek sterowniczy. Tył helikoptera podnosi się. Łopaty wirnika ustawiają się pod kątem do nadlatującej bestii. Snork, poszatkowany przez wirujący metal, zamienia się w szkarłatny deszcz, który zalewa nam przednią szybę. Oślepliśmy…
-Bono, widzisz coś? – pyta wstrząśnięty Stary.
-Niewiele. Zdrowo go pie*dolnęło. Zapaćkał nam całą szybę. Wznieś się, bo wystarczy mi takich atrakcji – odpowiada Bono.
Stary pochyla drążek, a maszyna zaczyna powoli unosić się. Krew poszatkowanego snorka zaczyna spływać z szyby i rozchodzić się na boki. Odzyskujemy obraz. Wydaje się, że kiedy sprawę ze snorkami mam już za sobą, przez helikopter, jeden po drugim, przechodzą dwa wstrząsy. Strzelają do nas? – zastanawiam się, kiedy po chwili dociera do mnie, że snorków było więcej, a jeden z nich właśnie wylądował nam na przedniej szybie…
-Zrzuć go ku*wa! – Bono ryczy w niebogłosy do Starego widząc, jak snork zaczyna okładać szybę jakimś kawałkiem żelastwa.
-Nie mogę! Tracę sterowność! – drze się spanikowany Stary. –Tracimy ciąg! Coś nas ku*wa ściąga w dół.
-Co ty pierdo*isz! – wyje drugi pilot. –Połóż maszynę na bok i po sprawie!
-Nie da się! Tracimy wysokość! Zaraz się roz*ebiemy kurwaaa! – wyje bezsilnie dowódca.
Spoglądam na zegary pokładowe i wiem, że ma rację. Opadamy w dół. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale jednak tracimy wysokość. Stary próbuje położyć maszynę, ale bezskutecznie. Helikopterem rzuca na boki, jakby ktoś podwiesił do niego kilkuset kilogramowe wahadło. Wahadło? Wyglądam przez boczną szybę, ale to co widzę, zapiera mi dech w piersi. Już wiem, co nas ściąga na dół. Dwa je*ane snorki, które pełzną po skrzydle w moją stronę…
Kiedy próbuję przetrawić w głowie, to, co się aktualnie dzieje, Stary wciąż walczy z potworem próbującym *%&@# w drobny mak przednią szybę. Próbuję powiedzieć mu, że mamy gości, ale słowa więzną mi w gardle, więc tylko obserwuję, jak snorki pełzną powoli po skrzydle w stronę drzwi, które mnie od nich odgradzają. Kiedy pierwszy z nich jest już na wyciągnięcie ręki, Staremu udaje się zrzucić nieproszonego gościa, który zasłaniał nam widok. Siła manewr jest tak gwałtowna, że snorki, przewracają się, a jeden z nich spada w otchłań betonowej dżungli wściekle młócąc powietrze łapami.
-Udało się! –Stary oddycha z ulgą nieświadomy pozostałych dwóch intruzów i wyrównuje ciąg, a maszyna wzbija się wreszcie w powietrze.
-Udało – potwierdzam spoglądając niepewnie na miejsce, w którym widziałem snorki kilkadziesiąt sekund temu.
Dla pewności uchylam jednak delikatnie drzwi kabiny i ostrożnie rozglądam się na boki. Snorki zniknęły. Kiedy zamykamy je, coś jednak blokuje zamek. Spoglądam w szczelinę, która pozostała i ze zgrozą dostrzegam w niej owrzodziałą dłoń zakończoną ostrymi pazurami. Z przerażeniem patrzę, jak szczelina się powiększa, aż do momentu, kiedy drzwi zostają otwarte na całą szerokość. Jak w zwolnionym tempie widzę wszystkie detale upiornej postaci, która wtargnęła do kabiny – zakrwawiony, zabandażowany korpus, poszarpaną maskę przeciwgazową i kły ociekające śliną, które lśnią w promieniach słońca. Kły, które mutant za chwilę zatopi w moim ciele…
BANG!
Ciszę w kabinie przerywa huk wystrzału. Kula z pistoletu rozbija szkło okularu w masce przeciwgazowej i przechodzi na wylot przez głowę snorka wyrywając z tyłu potężną dziurę. Zwierze zastyga na moment w bezruchu, po czym próbuje mnie złapać. Odsuwam się patrząc jak z mutanta wycieka życie. Snork kiwa się chwilę, by za chwilę runąć na skrzydło, od którego odbija się i spada w dół zostawiając na nim krwiste mazy. Obracam się i widzę uśmiechniętą twarz Bono, który celuje we mnie ze swojej 45. Patrzy na mnie również Stary, którego twarz przybrała już normalny kolor barwy japońskiej wiśni. Podczas, gdy ja próbuję coś powiedzieć, podziękować, Stary wstaje i zamyka bezceremonialnie drzwi kabiny mówiąc ze stoickim spokojem:
-No świeżak, masz teraz u nas dług wdzięczności. Podziękuj ładnie Bono, jak wrócimy, za to, że uratował ci tyłek. A w przyszłości to ty gości nie zapraszaj. Za mało tu miejsca na dodatkowych pasażerów…
Bono wybucha śmiechem i chowa spluwę do kabury. Ścieram rękawem resztki mózgu z twarzy i wbijam się bez słowa w fotel, po czym nieomal zasypiam. Oblecieliśmy całe miasto dwa razy i nie ma najmniejszego sensu pozostawać tu dłużej, niż potrzeba. Stary ogłasza powrót.
Z objęć Morfeusza wyrywa mnie głos dowódcy. Złapaliśmy kontakt. Zaspanymi oczami próbuję ogarnąć, o co biega. Prawie na wylocie z miasta dowódca wypatrzył trzech bandytów, którzy grabili zwłoki jakiegoś stalkera. Nim dochodzę do siebie, panowie stoją już grzecznie na środku drogi z rękami w górze. Zastanawiam się, co Stary zrobi. Oficjalnie miasto jest strefą zamkniętą. Zgodnie z procedurami mamy nakaz eskortowania ludzi poza jego granicę albo zabranie ich do Horno do dyspozycji żandarmerii. W praktyce wygląda to różnie. Po jeńców nikt nie schodzi od czasu incydentu, kiedy bandyci rozwalili jakiś helikopter z RPG przy próbie lądowania. Dlatego też stalkerów eskortuje się, a najczęściej przymyka się na nich oczy. Bandytów się natomiast… likwiduje. Nie zawsze, bo czasem współpracują, ale przy jakiejkolwiek próbie niesubordynacji niejednemu z dowódców zatańczył palec na spuście. W dowództwie nie zadają z tego powodu wielu pytań. Wystarczy powiedzieć, że uciekali, albo, co lepsze, otworzyli ogień do helikoptera, i sprawa zostaje zakończona. Ponieważ jesteśmy blisko granicy wydaje mi się, że Stary powinien ich dziś odeskortować, zwłaszcza, że nie stanowią żadnego zagrożenia wyposażeni w jakieś śmieszne pukawki, ale wewnętrznie czuję, że sprawy potoczą się inaczej. Przeczucie nie myli mnie. Stary się bawi z nimi w kotka i myszkę. Minuty lecą, a dookoła bandytów zaczynają się zbierać wygłodniałe psy, które poczuły świeżą krew martwego stalkera. Starego nic to jednak nie obchodzi. Wynudził się dzisiaj setnie i zapewne będzie chciał obejrzeć coś ciekawego. Spektakl. Dobrze wie, że za chwilę psy rzucą się bandytom do gardła, a oni nie będą się mieli czym bronić. I to go cieszy. Będzie miał ten swój spektakl, albo… postrzela sobie, bo ucieczka uprawni go do otwarcia ognia. Chory sku*wiel.
Bandyci też chyba wyczuli, co się święci, bo dają nogę. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież stał i czekał, aż go mutanty zeżrą żywcem. W chwili, gdy bandyci ruszają, rozlega się terkot działka Mi-24. Bandyta w szarym dresie upada kilka metrów dalej na jezdnie szorując twarzą o zniszczony beton drogi. Trafiony! – sapie podniecony Stary po czym nakierowuje celownik na pozostałą dwójkę próbująca ukryć się w zrujnowanym parterowym domku. Znów odzywa się karabin. Bandyta w czarnym płaszczu zatacza się na schodach po serii, którą otrzymał, po czym zwala się ze schodów waląc plecami i głową o betonowy krawężnik. Widząc, że kolega próbuje wstać, trzeci z bandytów rusza mu na pomoc i próbuje wciągnąć go za nogi do pomieszczenia, w którym się wcześniej ukrył. Kwestią chwili jest, kiedy i jego zmiecie trzecia seria, ale działko nie odzywa się już. Stary odebrał jakiś komunikat - zawracamy do Prypeci. W trakcie lotu Bono wprowadza koordynaty nowego celu. Okazuje się, że to jakiś blok na północy miasta. Podobno na jego dachu chimery stworzyły gniazdo. Po chwili docieramy na miejsce, ale nic dziwnego nie zauważamy. Dopiero po pewnym czasie okazuje się, że znajduje się ono w nadszybiu windy, do którego można dostać się przez wybitą dziurę w jednej ze ścian. Gniazdo z początku okazuje się puste, ale po chwili, w dziurze pojawiają się głowy maleńkich chimer, by zaraz potem zniknąć w mroku nadszybia. Czekając na rozkaz zastanawiam się, ile ich tam może być. Pięć, dziesięć, piętnaście? Kiedy wreszcie przychodzi rozkaz, z dziury wyłaniają się dwie samice. Są ogromne. Z wściekłości syczą w stronę helikoptera rwąc pazurami resztki papy na dachu i co rusz wydają przeraźliwe ryki mające nas odstraszyć od tego miejsca. Stary z zaciekawieniem ogląda pokaz zwierzęcej furii po czym z satysfakcją pakuje dwie rakiety w stronę nadbudówki, która eksploduje deszczem betonu i stali. Siła uderzenia jest tak potężna, że w bloku zapadają się trzy górne kondygnacje, a samice lądują zmiecione siła podmuchu na elewacji pobliskiego bloku rozsmarowane na krwawą masę. Stary jest wniebowzięty. A ja… Ja najchętniej wyrzuciłbym tego kutasa i sadystę z kabiny. Ledwie hamuje gniew, żeby tego nie zrobić, ale wiem, że czeka mnie za to sąd polowy. Odwracam twarz do szyby i… zauważam stado maleńkich chimer uciekających z dewastowanego budynku tylnym wejściem. Normalnie powinienem donieść o tym Staremu, ale dziś mam to w dupie. Dostał to, czego chciał. Kolejny spektakl. Potwierdzam zniszczeniu celu. Wracamy do bazy.
Na płycie lądowiska witają nas załogi pozostałych helikopterów. Gratulują nam udanego wykonania zadania i eliminacji celów, a zwłaszcza snorków, które nas zaskoczyły. Z otwartymi ustami oglądają zbroczony krwią helikopter i potłuczoną przednią szybę. Stary się do nich łasi i opowiada historię, którą oczywiście podrasowuje, a ja mam wrażenie, że zaraz wyjmie z kieszeni tubkę wazeliny i zacznie się spektakl, ale trochę innego rodzaju… Wymiguje się bólem głowy i ulatniam się z stamtąd jak najszybciej. Wiem na sto procent, że Stary jak skończy lukrować, to pójdzie z Bono w tango. Dostaliśmy dzień wolnego, to pewnie będą chlać w kantynie, albo posuwać panienki w którymś z zapuszczonych baraków w miejscu szumnie zwanym miasteczkiem wojskowym, a w rzeczywistości zbieraniną sklepików, knajp i burdeli postawionych na prędko na potrzeby wojska. Postanawiam się od nich całkowicie odciąć i zamierzam wolny dzień spędzić w położonej niedaleko wiosce stalkerskiej, gdzie mieszka mój znajomy. Muszę coś w końcu załatwić Bono za uratowanie mi dupska.
Kolejny dzień mija w cudownej atmosferze. Załapałem się na pieczonego dzika, którym mnie poczęstowali stalkerzy. W porównaniu z tym, co serwuje obozowa kuchnia, to tak jakbym przerzucił się z fast fooda na renomowaną restaurację. Do dzika serwują dziś pieczone ziemniaczki kraszone masłem, więc wyżerka jest już pełną gębą. Siedząc tu zastanawiam się czasem, czy by tutaj nie zostać, ale nie jako wojskowy, a jako stalker. Dobrze wiem jednak, że to nie moje miejsce. Nie poradziłby sobie tutaj. Bycie stalkerem to nie tylko grill i śpiewanie piosenek przy ognisku. To też mnóstwo pracy, wyrzeczeń i wysiłku. Zwłaszcza tam, w głębi Zony, gdzie nie możesz na nikogo liczyć i gdzie każdy okazać się może twoim wrogiem. Dlatego wznoszę jeszcze kilka toastów z chłopakami i odchodzę na stronę, by pogadać z Mewą. Opowiadam mu o wczorajszym dniu. Mewa długo nic się nie odzywa poczym opowiada mi pewną anegdotę. Nie rozumiem jej do końca, bo nie jestem stalkerem, ale morał z niej jest oczywisty. Według niej wczorajszego dnia przekroczyliśmy pewną granicę, której przekraczać nie powinniśmy. W skrócie mówiąc: wkurwiliśmy Zonę.
Zostało mi pięć dni do wyjazdu stąd. Pięć je*anych dni i będę wolny. Opuszczę to przeklęte miejsce i tych walniętych ludzi, z którymi muszę się użerać. Ktoś na górze, jakby czytając mi w myślach, doszedł jednak do wniosku, że nie może się to odbyć zbyt łatwo. Znowu lecę do Prypeci. Tyle, że tym razem nie sam. Lecą aż cztery maszyny. My i Sokół-1 jak rozpoznanie, oraz Sokół-5 i 7 z załogą w liczbie szesnastu wojskowych stalkerów. Według mnie to większa akcja, bo rzadko kiedy wysyłają tam więcej, jak dwie maszyny. Kroi się coś grubego. Po godzinie wiem już wszystko. Jakiś patrol zgłosił, że widział w Prypeci małe chimery błąkające się po ulicach miasta. Nawet nie muszę się pytać Starego, jaki jest cel zadania. Znaleźć i zlikwidować cele – to pewne. Czekając na odlot zastanawiam się nad słowami Mewy, które co jakiś czas brzęczą mi w głowie. Co chciał mi przekazać, co uświadomić? Przecież wojsko jest w Strefie nietykalne… Chyba, że jest coś, o czym nie wiem…
Nie zdążam rozgryźć problemu, bo Bono wzywa mnie. Pora odlotu. Chwilę później nasze Mi-24 wzbija się w powietrze i pędzimy ponad zielonym lasami Zony do celu naszej podroży. Stary złamas, jak zwykle, kiedy jest większa akcja, puszcza na cały regulator Walkirię Wagnera. Założyłbym się o milion, że wiem, co ten oszołom znów powie. I mówi. Mówi to, co zwykle, kiedy ruszamy do akcji: Uwielbiam zapach Zony o poranku! Spoglądam przewrotnie na Bono, który kiwa mi głową na znak, że rozumie. On też uważa Starego za szurniętego idiotę, który zbzikował od siedzenia tutaj, więc w wielu kwestiach dogadujemy się bez słów. W upiornych dźwiękach Wagnera, które chcą rozdupczyć kabinę, docieramy nad zniszczony przedwczoraj blok. Ślady krwi zwierząt ściemniały na elewacji od słońca, a resztki chimer walają się pod budynkiem powoli rozwłóczone na boki przez jakichś padlinożerców. Piloci wymieniają uwagi na temat zniszczeń i omawiają ze Starym przebieg dzisiejszej akcji. Plan jest prosty. Sokół-5 i 7 lądują na pobliskim skwerze i wysadzają drużyny czekając w gotowości na odlot. My i 1 osłaniamy chłopaków z góry. Wszystko idzie zgodnie z planem. 5 i 7 gładko lądują na porośniętym trawą skwerze a z ich wnętrz wyskakują dwie ośmioosobowe drużyny doświadczonych stalkerów na usługach wojska, które mają za zadanie wytropić i zlikwidować obiekty. Po chimerach jednak ani śladu. Co dziwniejsze, w obrębie kilometra nie widzę nawet choćby jednego ślepaka. Wygląda to tak, jakby wszystkie zwierzęta zmyły się stąd nie chcąc brać udziału w tym krwawym przedstawieniu. Mija kilkanaście minut, ale drużyny nie złapały żadnego kontaktu. Pora chyba przenieść się do kolejnego miejsca lądowania, bo nic tu po nas. Stary daje rozkaz do odwrotu. W tym momencie jego wzrok przykuwa coś. Na dachu zawalonego budynku coś jest. Stary zwraca przód helikoptera w stronę rozerwanej wybuchem nadbudówki. Okazuje się, że obiektem, który zwrócił jego uwagę, jest samiec chimery, który z wściekłością ryczy w stronę naszego pojazdu. Staremu nie trzeba wiele, żeby się wku*wić. Widzę, jak zaciska palce na drążku sterowniczym i próbuje palcem wskazującym nacisnąć spust. Z działka wysypuje się grad pocisków, które gruchoczą o beton płyt dachowych. Chimera ucieka na dach pobliskiego budynku. Stary klnie z wściekłości i rusza za nią próbując ją zastrzelić. Wygląda to tak, jakby zwierzę kpiło z nas. Za każdym razem, kiedy Stary ma ją na muszce, chimera ucieka na dach kolejnego bloku. I tak blok, po bloku, coraz dalej od… Wtedy dociera do mnie, że coś jest nie tak. Kiedy oznajmiam to Staremu, jest już za późno. Widzimy z daleka, jak z jednego z bloków odrywa się zwalisty kształt i leci w stronę Sokoła-1. Chimera, choć nie dolatuje do helikoptera, to jednak zdąża trafić łapą w ogon maszyny. Ostre jak brzytwy pazury tną stal poszycia, przewody i elektronikę helikoptera. Trafiony Mi-24 zaczyna wariować. Początkowo kręci się chaotycznie w kółko, po czym opada w stronę skwerku po tym, jak od maszyny odrywa się koniec ogona wraz z tylny wirnikiem. Ze zgrozą oglądamy, jak maszyna ryje nosem w miękkiej ziemi trawnika po czym po chwili zapala się i eksploduje kulą ognia w momencie, kiedy załoga chce ją opuścić. Stary ponownie klnie z wściekłości tłukąc pięściami w kokpit. Zaraz potem okazuje się, że Sokół-5 nie może odlecieć. Widocznie fragmenty wybuchającej jedynki musiały w nim coś uszkodzić. Sytuacja robi się podbramkowa. Jeden zniszczony Mi-24, jeden na stale unieruchomiony na ziemi, drużyny rozproszone gdzieś w mieście. Dowództwo przerywa operację i wysyła do nas wsparcie. My tylko musimy wylądować i zebrać jedną z drużyn wraz z pilotami unieruchomionej maszyny. Resztą zajmie się wojsko, które spróbuje naprawić uszkodzony pojazd na miejscu. Stary, z ciężkim bólem serca, ląduje na skwerze w momencie, kiedy obie drużyny wracają już z miasta. Choć wku*wiony, widzę, że cieszy się, że ktoś posprząta za niego bałagan. Tyle, że najgorsze jeszcze przed nami…
Z otaczających nas bloków jedna po drugiej wychodzą chimery. Początkowo liczę je, ale po chwili daję sobie spokój.. Ściągnęły tutaj chyba z całej Strefy. Powoli okrążają nas i zacieśniają pierścień. Drużyny w pośpiechu wycofują się do czekających na nie helikopterów. I wtedy pojawia się on, monstrualny samiec, którego Stary chciał upolować. Staje naprzeciw nas po czym wydaje ryk, od którego trzęsą się ocalałe szyby w oknach pobliskich domów. Wtedy dociera do mnie to, co mówił Mewa. Historia, którą mi opowiedział, staje się jasna i klarowna. Wkurwiliśmy Zonę. Rozpoczyna się rzeź…
Kiedy budzę się, nie słychać już odgłosów walki. Nade mną stoi wielki samiec, z którego pyska kapie mi na twarz krew. Obok mnie leży prawie martwy Bono, który cichutko jęczy oraz Stary, który jest blady jak kreda. Chyba się zesrał ze strachu, ale co mnie to teraz obchodzi. Samiec patrzy na nas oczami zimniejszymi niż lód, lecz barwy rozżarzonego węgla, a potem mruczy coś do znajdującej się za nim młodej chimery. Ta podchodzi i po kolei wącha każdego z nas. Przy Starym zatrzymuje się najdłużej. Więc wiedzą jednak… Wiedzą, że to my…
Bono, jakby czując, co się zaraz stanie, umiera w ciszy. Zostaję tylko ja i Stary, którego młode chimery zaczynają kroić szponami. Kawałek, po kawałku. Najpierw nogi, potem ręce… Nie mogąc znieść tak potwornego widoku i jęków, odwracam głowę. Pozostałe chimery gdzieś zniknęły, nie licząc dwóch martwych samców obok Sokoła-7, który stracił przednią szybę i w którym chimery wyrwały drzwi. Nikt nie przeżył. Skwer przypomina klepisko Koloseum podczas zawodów. Wszędzie walają się szczątki zmasakrowanych stalkerów wymieszane z bronią, ekwipunkiem i kawałkami pozostałych śmigłowców, które zwierzęta rozerwały dosłownie na strzępy.
Kiedy na miejsce przybywa wsparcie, jest już po wszystkim. Chimery zniknęły. Wojsko może tylko posprzątać burdel po Starym, którego właśnie pakują w częściach do worka. Z całej wyprawy ocalałem tylko ja – Naznaczony. Nie wiem, dlaczego chimery mnie oszczędziły, ale domyślam się. Chciały chyba, żebym był żyjącym świadkiem, tego, co się tutaj stało. Na komisji badającej przyczyny wypadku odpowiadam na wszystkie pytanie, jakie mi jej członkowie zadają. Opowiadam im, co tutaj widziałem włącznie z tym, co wcześniej odpie*dalał tu Stary. O Bono nic nie spominam – święć panie Boże jego duszy, choć też kanalia z niego była niezła. Za winnego tragedii komisja uznaje Starego. Powód - złamanie zasad, opuszczenie miejsca akcji i narażenie pozostałych członków załogi na niebezpieczeństwo. Do tego komisja stawia przed sądem wojskowym dwanaście osób winnych naruszenia procedur, śmierci cywili i aktów przemocy. Era robienia sobie z Prypeci prywatnego piekła dobiega końca. Wkrótce potem dowództwo zakazuje lotów nad Prypecią. Skazani trafiają do więzienia, albo przed pluton egzekucyjny. A ja…
Mnie odsyłają do domu. Nie do macierzystego, skąd pochodzę. Do mojego nowego domu, w którym co noc budzę się z wrzaskiem przypięty pasami do łóżka. Do domu, w którego drzwiach nie ma klamek, a pokoje są wyłożone gąbką…