Drugi short mojego autorstwa, chyba lepszy od poprzedniego i powód, dla którego obleję w piątek kolokwium.
SzkłoCzuję, jak napór na skronie słabnie. Grająca między uszami syrena okrętowa cichnie, a zbolałe, przeładowane do tej pory neurony zaczynają działać jak należy, zalewając mnie wszechogarniającym uczuciem odrętwienia. Straciłem poczucie czasu, ciało protestuje wobec prób poruszenia się, ale w tej chwili to kwestie drugorzędne.
Żyję. Przeżyłem Emisję.
Mimo zawrotów głowy przyglądam się mojemu azylowi - to cud, że przeczekując Zwarcie w tym płytkim magazynku przy starej “benzynówce” wykpiłem się tylko orzyganymi butami. Warsztat zdawał się być wybawieniem, kiedy mnie i Pawluszkę...
Przezwyciężając drżenie mięśni, powoli wstaję podpierając się o prefabrykowaną ściankę. Po przeczekaniu kolejnego ataku słabości nie tracę więcej czasu; nasłuchuję zwiastunów nagłej i niespodziewanej, ale jedynym dźwiękiem przebijającym się przez wciąż pulsujący w uszach szum jest bębniący deszcz i... syk?
Powłócząc nogami, obchodzę promieniujące czerwonawym żarem plamy wrzącego kisielu, który kapiąc z wyższego pomieszczenia, ominął szczęśliwie mój zakątek. Nagle zwracam uwagę na wyjście - ki czort?! Odruchowo kieruję broń drżącymi dłońmi na niedomknięte drzwi, zza których do środka sączy się biały opar. Zwykła mgła, czy może kwasownik na podjeździe? Blacha wygląda na całą, więc myślę, że wątpię. Wciąż napięty, niepewnie docieram do wyjścia, rzucam okiem na zewnątrz. Chyba czysto; sprawdzam karabinek, biorę głęboki wdech parnego powietrza i wychodzę w opar.
Wita mnie zadziwiający widok: gleba przykryta całunem pary, nad nią faluje gorące powietrze. Znajduję też źródło dziwnych syków - to deszcz zlewa skażoną, rozgrzaną ziemię, dobijając te anomalie, które nie dość sił dostały od Ojca-Reaktora. Żarniki wydają ostatnie, zaparowane tchnienie; zmoczony kisiel poddaje się i zastyga, by popękać od różnicy temperatur, a gorące pulsary wypalają się, obejmując mniejszy obszar przy kolejnych pobudzeniach.
Zanim sytuacja na zewnątrz się wyklaruje, siadam w podcieniu, dochodząc do siebie. Z miejsca przy garażu nie było widać Pawełka, ale nie mógł dojść zbyt daleko... Na wszelki wypadek sprawdzam jeszcze forta - martwi powinni być martwi. Choć wciąż jest duszno, zaczynam odczuwać chłód. Głupie ciało. W końcu stwierdzam, że nie ma sensu dłużej czekać - niebo przejaśnia się, trzeba korzystać ze szczęścia. Pierwszy dzień z reszty mojego życia!
Staję na skraju podjazdu, na granicy zasypanego piachem i ziemią podwórza. Rzucam kontrolną mutrą, która z dziwnym dźwiękiem uderza o podłoże. Z brzękiem? Kolejne - podobnie. Ostrożnie stawiam pierwszy krok, i następuje olśnienie.
Szkło. Szklane grudki. Bezkształtne, błyszczące morfity otaczały mnie, pokrywały ziemię wszędzie dookoła.
Przełamuję ostatnie opory i staram się szybko wyjść z pola anomalii, póki wilgoć znaczy miejsca bezpiecznego przejścia. Nie tracę czujności, w każde podejrzane miejsce leci mutra, a czasem, z oszczędności, szklany szrot, którego mam pod dostatkiem.
Kieruję się na lewo, podchodząc pod dawno zniszczoną stację paliw. Tu też wysoka temperatura zrobiła swoje, osmalając mury i pokrywając podłoże zeszkloną krzemionką. Z każdym poruszeniem stopą czułem jej grę przez podeszwy butów. Nagły hałas i ciche skamlenie przerywa moje zamyślenie, przypadam do ściany, wyciągam pistolet z kabury i ostrożnie wyglądam za róg.
Pod ścianą znajduję sczerniały kształt, którym bez wątpienia jest Pawluszka. Dawny kompan, choć nie mógł być żywy, wciąż wyciąga drżącą rękę w stronę drzwi kantorku.
Nie zareagował na powodowany przez moje kroki grzechot. Nie zwrócił uwagi, kiedy przeżegnałem się nad ciałem i nie bronił, gdy przystawiłem lufę do spalonej potylicy. Chwilę później przestał ruszać się w ogóle.
Chowając z ciężkim sercem pistolet do kabury, zaglądam z rezerwą za wyłamane drzwi kantorka - cóż takiego zobaczyłeś, stary chciwcu, że nawet śmierć nie powstrzymała twojego uporu? Wchodzę głębiej i nadchodzi zrozumienie. Oparty o stertę śmieci leżał pomarańczowy, kulisty twór. Wraz z hipnotyzującym blaskiem, rozlewał wokół siebie żar - widziałem drżące nad nim powietrze i czułem, jak z każdym krokiem grzeje mnie przez grube cholewki butów. Z trudem odrywam wzrok od gry świateł na powierzchni płomiennej kuli, by jeszcze raz, tym razem z wyrzutem, spojrzeć na stygnące ciało byłego stalkera.
***
Zostawiam za sobą zbawienny magazynek i pechową stację. Tu nie sięga już ciepło anomalii, a wieczorny chłód z pełną intensywnością kąsa rozgrzane ciało. Nie dziwi mnie, że pomimo warstw ołowiu i zapakowanych do plecaka gratów ciepło artefaktu grzeje moje plecy - choć może powinno. Idę hardo, dusząc rodzący się żal nad ludzką głupotą. Na bazie będzie jeszcze czas wypić pięćdziesiąt za poległych, ale teraz głowę zaprząta mi myśl o znalezieniu nocnego schronienia. Chociaż z każdym krokiem oddalałem się od tego feralnego miejsca, to z każdym dotknięciem podeszwy do ziemi słyszę jak grają mi w kieszeni, wciąż i wciąż, brzmiąc w uszach widmowym, acz znajomym barytonem; szepty drżących, gorących koralików.