Z perspektywy czasu widzę, że opowiadanie nie jest najwyższych lotów i nie jestem z niego zadowolona (tak to jest, jak się pisze coś między reko a reko). Mimo to nie zamierzam się poddawać i planuję ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć, a potem pchać się do Fabryki, tudzież innych wydawnictw, drzwiami i oknami, a nawet kominem. Dlatego proszę o krytykę (konstruktywną oczywiście) i zachęcam do komentowania, rozkładania opowiadania na czynniki pierwsze, dzielenia się swoimi uwagami, odczuciami i tak dalej. Wszelkie spostrzeżenia na pewno będą dla mnie cenne
Ewakuacja Chmury wiszące nisko nad horyzontem zaczynało podbarwiać na złoto i różowo powoli zachodzące słońce. Spojrzałem przed siebie - wokół nic, tylko puste pole - dziki, radioaktywny step. Daleko zapuściłem się dziś podczas codziennej wyprawy, może zbyt daleko by wrócić do obozu przed nastaniem przedwieczornej szarówki, a nawet zapadnięciem zmroku. Jednak przyjemny ciężar pełnych, kompozytowych pojemników obitych ołowianą blachą sprawiał, że humor miałem wyjątkowo dobry i nawet wizja dalszej wędrówki w ciemności nie wydawała mi się przerażająca. Poprawiłem szelki plecaka, opróżniłem uwierającą w kieszeni piersiówkę i raz jeszcze rozejrzałem się wokół.
Kilometr, może dwa ode mnie stała, osłonięta burzanami przed wzrokiem intruzów, niewielka chatka. Powinna być opuszczona, jak większość domostw w Zonie, rzeczywiście dach był nieco zapadnięty, lecz z komina snuł się dym. Uśmiechnąłem się pod nosem - dziadek Mróz widocznie gotuje kolację.
Wbrew temu, co można by sądzić Zona nie jest zupełnie opustoszała. Prócz stalkerów czy żołnierzy są tu i zwykli cywile - w znikomej ilości, ale wciąż są. Próbują wieść normalne życie, na tyle ile normalne może być życie w Zonie. Żyją w podupadłych gospodarstwach na rubieżach strefy, w chatach, które budowali ich dziadkowie, na ziemi, która żywiła ich praprzodków... Nie wygnały ich z ojcowizny wojny, powstania, nie dała rady też pierwsza ani druga katastrofa nuklearna. Ci półlegalni osadnicy nie uprawiają już roli, bo i tak nie doczekali by zdrowego, obfitego plonu, jednak nie zbierają też artefaktów jak stalkerzy. Żyją ze skromnych zapomóg przysyłanych za pośrednictwem wojska przez władze, które są świadome ich obecności w Zonie. Nie wysiedlają ich ponownie, bo doskonale wiedzą, że Ci znowu wróciliby do swych wiosek. Nie jest ich wielu - kilkunastu, może kilkudziesięciu, lecz twardo trwają przy swoim postanowieniu. Wrośli w Zonę tak jak z czasem wrastają w nią stalkerzy i nie ma już dla nich życia na Dużej Ziemi.
Died Moroz, czyli Dziadek Mróz miał dobrze ponad osiemdziesiąt lat i już w czasie pierwszej katastrofy był w podeszłym wieku. Wysiedlono go wówczas tak jak i wszystkich mieszkańców przyszłej Strefy Zamkniętej, jednak dziadek i jego córka wkrótce wrócili do swego maleńkiego gospodarstwa leżącego teraz na rubieży Zony. Wysiedlano ich jeszcze kilka razy, jednak dziadek wracał z uporem maniaka. Każdej wiosny siał na swoim spłachetku ziemi zboże, każdej jesieni zaorywał radioaktywny plon wraz z ziemią. Przeżył tak ponad dwadzieścia lat. Przystosował się do praw rządzących Zoną, a ona przyjęła krnąbrnego osadnika, jak to ona - nie szczędząc mu trudów i niebezpieczeństw. Dziadek przyzwyczaił się do życia w Zonie, jakkolwiek może wydać się to dziwne tutaj wydał za mąż swą córkę, doczekał się wnuków - wiódł "normalny" żywot. Wśród stalkerów, którzy zapuszczali się w te okolice stał się postacią na wpół legendarną - chętnie nocował ich pod swoim dachem, udzielał pomocy, a jeżeli w otoczeniu pojawiały się jakieś uciążliwe mutanty potrafił wybrać się na polowanie tylko z wierną gwintówką, w pogardzie mając "nowomodne wynalazki" takie jak karabiny, kombinezony ochronne czy granaty. I z takich polowań dziadek zawsze wracał zwycięsko.
Kiedy zapukałem do drzwi w chacie na chwilę zapadła nienaturalna cisza, jakby gospodarze nasłuchiwali z kim mają do czynienia, po czym zaskrzypiały dawno nie oliwione zawiasy.
-Stalker Lotka! - wycedził dziadek Mróz przez zęby, w których zaciskał fajkę. - Czułem, że wiatr dziś kogoś przyniesie.
-A może słyszeliście pikanie detektora? Ładnego grawika wyciągnąłem dziś całkiem niedaleko stąd.
-Może coś w tym jest - dziadek uśmiechnął się szeroko i gestem zaprosił mnie do środka.
Wnętrze domku nie zmieniło się od czasu mojej ostatniej wizyty. Rozsiadłem się wygodnie na drewnianej ławie pokrytej tkaną narzutą, ściągnąłem ciążący mi już plecak i pas z oporządzeniem, przyjąłem z rąk gospodarza kubek jakiegoś gorącego naparu z wyraźnie wyczuwalną alkoholową nutą. Dziadek Mróz krzątał się po izbie szukając talerzy. Jego długa, zupełnie biała broda, której zawdzięczał swój przydomek urosła jeszcze od naszego ostatniego spotkania a cała sylwetka wyraźnie się postarzała...
-Smacznego - rzekł dziadek podsuwając mi misę pełną blinów, po czym zasiadł na ławie obok mnie i wyraźnie się nad czymś zadumał.
Jadłem w milczeniu, nasłuchując dobiegających z drugiej, zamkniętej izby młodych głosów. Dziadek zawsze przyjmował gości samotnie, jego wnukowie podczas wizyt zajmowali się swoimi sprawami, więc nawet ja, częsty gość w morozowej chacie, ich nie znałem.
-Właściwie to czekałem na Ciebie, Lotka. Mam ja do Ciebie jedną sprawę - rzekł wreszcie dziadek Mróz wyraźnie poważniejąc i ważąc każde słowo.
Nieco zdziwiony przełknąłem kęs placka i zerknąłem pytająco na staruszka. Po chwili chyba przemyślał on swe kolejne słowa i zaczął znów:
-Mieszkamy tu właściwie od początku. Wiesz, że przybyłem jako jeden z pierwszych po tej całej przymusowej ewakuacji... Ale nigdy nie zapuszczałem się daleko w Zonę... Nie znam tych waszych anomalii, nie znam zwierzaków, które żyją tam w głębi. Nie wiem, czy uszedłbym daleko... - opowiadał powoli staruszek.
-A dokąd chcielibyście iść, dziadku? - zapytałem lekko zdumiony. Dziadek Mróz nigdy nie oddalał się od swojego gospodarstwa na długo, a wyprawa, o której rozmyślał wyraźnie nie przedstawiała się jako spacerek po okolicy.
-Do Sławutycz, Lotka. Do Sławutycz.
Zamarłem z plackiem w dłoni i spojrzałem na staruszka. Wyglądał na zupełnie poczytalnego i poważnego.
-Do Sławutycz? - zapytałem, tak jakbym nie słyszał dość wyraźnie.
-Ano - potwierdził dziadek. - I widzę że Cię to dziwi. Ale widzisz, moje dzieci już dawno w grobie, a i mnie już do niego coraz bliżej. Bardzo blisko. A chłopcy zostaną tu sami, na zmarnowanie na tej nieszczęsnej, zamkniętej ziemi. Może gdy wyprowadzę ich na Dużą Ziemię jeszcze coś z nich będzie...
Dziadek zamilkł i ja milczałem, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Prawda, żyją tu jak Indianie w rezerwacie, w przeciwieństwie do nas, stalkerów, nie znają Dużej Ziemi, jej wynalazków, udogodnień i przekleństw. Może wyjście za Kordon ich uratuje, a może zniszczy... Jedno jest pewne - życie w Zonie, takie, jakie wiódł dziadek Mróz, nie przyniesie im, młodym, nic dobrego. Tu nie zrobią kariery, nie założą rodzin, niewiele osiągną. Co do tego staruszek miał rację. Tylko dlaczego, do cholery jasnej, mówił o tym właśnie mi? W głowie zapaliła mi się ostrzegawcza, czerwona lampka, że w tej misji dziadek przygotował dla mnie jakąś rolę, której przyjęcia nie będę mógł odmówić...
Poczułem na sobie świdrujący wzrok dziadka Mroza. Ręce mi lekko zadrżały, straciłem apetyt, wreszcie pod naporem tego żelaznego spojrzenia wymamrotałem niepewnie, jak tępy uczniak wywołany do tablicy:
-Pamiętam...
Było to jakoś zupełnie niedługo po tym, jak trafiłem do Zony. Zamiast porządnego szpeju miałem jeszcze śmieszną podróbkę systemu alice, a zamiast jakiegokolwiek doświadczenia idiotyczną butę i pewność siebie. Szedłem przez bagno, a bagno w Zonie wcale nie jest takie jak w romantycznych piśmidłach o Dzikich Polach. Tak samo nieprzyjemnie pachnie stojącą wodą i rozkładającymi się roślinami jak każde bagno na Dużej Ziemi, przy czym jest jeszcze bardziej nieprzyjaznym miejscem. Nie dość, że taplanie się po kostki czy po kolana w wodzie, zwłaszcza tej napromieniowanej, to nic przyjemnego, to jeszcze trzeba uważać by przypadkiem nie wejść w jakąś anomalię gazową, o które na tutaj nietrudno. Ponadto bagna to ulubione siedliska pijawek i czarnobylskich ropuch. A tych ostatnich stworów nie cierpię wyjątkowo.
Idziesz sobie, miły stalkerze, przez bagno, woda chlupie pod butami, to znowu strzeli obok przerośnięta pałka wodna. Wiatr zawiewa w Twoją stronę upojną woń stęchlizny i rozkładu, trzciny kołyszą się jak palemki w drinkach, a Ty drepczesz sobie co jakiś czas rozglądając, czy nie widzisz przypadkiem przed sobą delikatnego, gazowego obłoku unoszącego się ponad szuwarami. Może przezornie założyłeś maskę przeciwgazową, wtedy dodatkowo nieco słabiej słyszysz i masz ograniczone pole widzenia. Cudownie, prawda? Aż tu nagle ową sielską beztroskę przerywa Ci świst wystrzeliwującej w powietrze długiej, oślizgłej macki, która, nim zdążysz się zorientować oplata się wokół Twej łydki błyskawicznie zdzierając z niej nogawkę spodni i skórę. Następnie macka szarpie, powalając Cię na ziemię i ciągnąc poprzez szeliny, błoto i bajora, a Ty możesz na próżno wrzeszczeć, czepiać się paznokciami wilgotnej ziemi, w panice chwytać trzcin i kalecząc palce wyrywać rośliny z korzeniami, zachłystywać wodą... Będziesz miał szczęście jeżeli uda Ci się serią z karabinu, prawdopodobnie i tak niecelną, przepłoszyć atakującego Cię potwora, lub jeśli zdołasz sięgnąć po nóż i jakimś cudem odciąć oplatającą Twą nogę mackę. Wtedy zorientujesz się, że to wcale nie macka, tylko język wstrętnej, wielkiej niemalże jak dzik ropuchy. Stwór skoczy do wody nim zdążysz się mu dobrze przyjrzeć, ale na długo zapamiętasz ogromne, świdrujące spojrzeniem ślepia. O spotkaniu będzie przypominać paskudna, miesiącami niegojąca się rana na nodze, a Ty nieprędko zdecydujesz się wejść na bagna. Oczywiście jeżeli w międzyczasie nie zostaniesz zabity przez coś innego.
Mówię to z własnego doświadczenia. Ropucha była jednym z pierwszych mutantów, jakie spotkałem w Zonie. Nienawidzę wracać do tego spotkania myślami, lecz jego scenariusz był dość stereotypowy. Tyle tylko, że ja, głupi szczeniak, zapewne miałbym niewielkie szanse na wyjście z niego w miarę cało i to nieznany mi jeszcze wówczas dziadek Mróz, który zjawił się w odpowiednim miejscu i czasie, uratował mój tyłek. Od tego czasu miałem u niego paskudnie ciążący dług. I oto przyszło mi go spłacić.
Nie powiem, chłopcy nieźle się zdziwili, kiedy po zjawieniu się w bazie zacząłem wytrząsać z kątów i skrzętnie przeliczać oszczędności. Spieniężyłem jeszcze artefakty przyniesione z ostatniej wyprawy i trochę zalegającego na dnie skrytki szpeju, który został kiedyś okazyjnie kupiony bądź zdobyty, ale od dawna do niczego nie mógł mi się przydać. Niewiele za to dostałem. Razem z oszczędnościami zebrała się niezbyt imponująca sumka, która jednak pozwoliła mi na zakup dwóch używanych stalkerskich kombinezonów z niższej półki i dwóch sfatygowanych, radzieckich masek przeciwgazowych. Trzeci podobny komplecik, którego używałem nim dorobiłem się czegoś lepszego, wygrzebałem ze swojej skrzynki. Sprzęt raczej nędzny, ale na tę jedną jedyną wyprawę powinien w sam raz wystarczyć. Zapuszczać się w Zonę na czort wie jak długo - bo parę ładnych dni ta wycieczka przez obrzeża strefy mogła potrwać - bez tego typu zabezpieczeń nie chciałbym. Mimo wszystko wolałem, żeby możliwie spora część tego ciągnącego się za mną ogona przeżyła. I tylko dziengi wydanej na kombinezony i maski szkoda, bo po wszystkim odsprzedać sprzętu za równie niewspółmiernie wysoką do jego jakości cenę, nie dam rady.
Tak więc przytaszczyłem do siebie trzy takie kompleciki. Czwartego nie trzeba było, bo dziadek Mróz po długim namyśle stwierdził, że on sam nigdzie nie pójdzie, gdyż niewiele ma już sił, a ufa, że jego wnukowie w moich rękach będą zupełnie bezpieczni. Do mej nory prędko zleciało się stadko gapiów, a co drugi pukał się w czoło na widok moich najnowszych zakupów. Oczywiście nie obyło się bez głupich pytań, gruchnęły śmiechy, że Lotka na starość zgłupiał zupełnie, że kontroler przesmażył mi mózg... Nie miałem ochoty tłumaczyć im się, a już na pewno nie przyznawać, że chwilowo jestem na usługach lekko szurniętego staruszka, w milczeniu znosiłem więc szyderstwa i zbywałem półsłówkami ciekawskich. Szybko uzupełniłem zapasy, wrzucając do plecaka nieco medykamentów, parę paczek sucharów, kilka konserw i flaszek wódki, podobny zestaw spakowałem do wojskowego chlebaka, uzupełniłem magazynki do AKM-u i Makarowa i - niechętnie - ruszyłem w drogę.
Gdy wreszcie szliśmy - ja i trzech morozowych wnuków - trawiastą równiną, która otaczała dziadkowa chatę i dalej ciągnęła się kilometrami - poczułem lekką ulgę. Pierwsza część wykonana. Grupka została odpowiednio zaopatrzona w kombinezony, maski i zapasy, przeszkolona, o ile cokolwiek zrozumieli z mej gadaniny, czym są anomalie, emisje i mutanty oraz co robić w razie W. Ja, przewodnik od siedmiu boleści, mniej więcej ułożyłem marszrutę i szliśmy. Maszerowaliśmy, ja na przedzie, powoli nadając tempo, przecierając szlak, od czasu do czasu rzucałem muterką z dowiązanym kawałkiem białej taśmy - mówcie co chcecie, ale tradycyjne metody są najlepsze i najbardziej niezawodne. Ufam im znacznie bardziej niż czujnikom anomalii i innym technicznym nowinkom. Ci z tyłu z początku z rezerwą, a nawet politowaniem patrzeli, jak rzucam śrubkami, lecz gdy mutra raz i drugi trafiła w trampolinę czy karuzelę szyderstwa ustąpiły miejsca drobnemu zalążkowi szacunku. Denerwowało mnie tylko, że idący tuż za mną najstarszy z braci, Sierioża, co rusz rzuca jakimś cwaniakowatym tekstem, irytując mnie i nie pozwalając się skupić, a zamykający kolumnę Iwan pochrząkuje tak, że kilkukrotnie wziąłem to za chrumkanie dzika. Tylko najmłodszy z nich, Wasia, zachowywał jak na razie milczenie, za co pochwaliłem go w myślach.
Jak na razie niewiele się działo, co naturalnie cieszyło mnie niezmiernie. Raz przemknęło kilkadziesiąt kroków przed nami stadko ślepych psów, zupełnie nie zainteresowane naszą obecnością, raz strzeliłem na postrach, by przepłoszyć mięsacze zajęte wygrzebywaniem czegoś z ziemi... Nic nas nie atakowało, nikt nie wlazł w anomalię... Paradoksalnie ten spokój bardzo szybko zaczął mnie niepokoić. Byłem już pewny, że to spokój przed burzą.
I nie myliłem się. Uszliśmy może kilkadziesiąt metrów, od kiedy w mojej głowie zaczął kiełkować ten dziwny niepokój, a spostrzegłem że niebo zaczyna się dziwnie różowić, mimo iż do zachodu słońca pozostało jeszcze sporo czasu.
-Emisja idzie - rzuciłem.
-E co? - mruknął Sierioża. Widocznie nie wziął sobie mojego przedwyprawowego szkolenia BHP zbytnio do serca.
Nie odpowiedziałem, natomiast zerknąłem na swoje PDA, z nadzieją że znajdę na nim współrzędne jakiegoś nieodległego schronienia. A jednak nadzieja matką głupich. Mój wysłużony komputerek, stary grat, zawiesił się, a szybka próba naprawy doprowadziła tylko do zupełnego padnięcia baterii. Już dawno powinienem sprawić sobie coś lepszego, jednak cóż, zasobna kieszeń nie należała do moich przymiotów. Rozejrzałem się wokół. Kilkaset metrów od nas czerniał zagajnik, a tuż obok niego... O tak! Ruiny jakiegoś domku. Murowane ruiny. A skoro jest murowany dom - będzie i piwnica.
-Biegiem - krzyknąłem za siebie i przyspieszyłem z marszowego kroku do wolnego truchtu.
Nie żeby plecak i karabin nadmiernie mi ciążyły, mam jeszcze na tyle dobrą kondycję żeby trochę pobiegać. Ale po co rozpędzać się? By wdepnąć w anomalię, albo nieostrożnie wleźć w zasięg wzroku, lub co gorsza kłów jakiegoś mutanta? Moi towarzysze jednak najwidoczniej byli wolni od takich przemyśleń, lub dla odmiany postanowili posłuchać mojego rozkazu i wzięli się za to zbyt gorliwie, bo cała trójka rzuciła się sprintem wyprzedzając mnie.
-Staaaać! - ryknąłem, jednocześnie czując jak podnosi mi się ciśnienie, a żyłka na skroni zaczyna pulsować.
-Nu "biegiem" miało być przecież! - Sierioża zatrzymał się w pół kroku, a w jego głosie wyraźnie słychać było rozżalenie i pretensję.
-Biegiem, ale nadal za mną - wyjaśniłem krótko.
-Jak wy wszyscy tak biegacie to nic dziwnego, że zwierzaki was zżerają - odpyskował mi chłopak.
W pierwszej chwili aż zatkało mnie z oburzenia. "Osz ty smarkaczu bezczelny! To na życzenie twojego dziadunia nadstawiam za ciebie karku, a ty taki mądry?" pomyślałem, ale nim odezwałem się odetchnąłem głęboko i już spokojnie odrzekłem:
-Biegnij po swojemu, a przekonamy się kto pierwszy będzie karmą dla zwierzaków.
Zdążyliśmy przebyć może połowę dystansu nim niebo zaczęło ciemnieć, a w powietrzu poniósł się głuchy huk - jakby stłumiony grom. Raz, drugi... Zaczął wiać wiatr z każdą chwilą przybierający na sile. Nieznacznie przyspieszyłem. Ruiny zbliżały się powoli, zdawało się, że coraz wolniej, a emisja nadchodziła nieubłaganie, mogła zacząć się w każdej chwili. Poczułem jak kropelki potu wsiąkają w przewiązaną na moim czole bandamkę, jeszcze bardziej przyspieszyłem, starając się zdwoić czujność - mimo wszystko głupio byłoby teraz wpaść w jeszcze większe kłopoty.
-Zdążymy? - jęknął któryś z braci.
-Biegnij, zamiast biadolić jak baba - ofuknął go Sierioża, właściwie wyręczając mnie.
-Spiąć tyłki, jeszcze tylko kawałek. I szukać włazu do piwnicy! - szybko wydałem dyspozycje.
Wpadaliśmy w opłotki zrujnowanego gospodarstwa. Pozostałości domu i budynków gospodarczych były marne, pozbawione dachów, z sypiącymi się murami. Nie mogły dać ochrony przed emisją. Rozejrzałem się szybko wokół, walcząc z ogarniającą mnie paniką, bo zaczęło się robić już naprawdę gorąco. I wtedy na końcu dawnego podwórza dostrzegłem niewielki wzgórek z drewnianymi drzwiami.
-Jest! - krzyknąłem z ulgą szukając wzrokiem braci. Najmłodszy stał tuż obok, dwóch starszych nie widziałem.
Iwan wychylił się zza resztek muru po drugiej stronie gospodarstwa.
-My też już znaleźli piwnicę!
-Nie ma czasu, włazić tam! - wrzasnąłem z całych sił, lecz mój głos z trudem przebił się przez narastający huk wokół.
Wiatr stawał się coraz silniejszy, tak, że ledwo mogłem ustać na nogach. Zostały nam sekundy. Chwyciłem młodszego z braci za rękaw i pognałem w stronę bliższego schronienia - ziemianki. Szarpnąłem drewniane drzwiczki - z daleka zdawały mi się nic nie wartym próchnem, ale drewno okazało się zdrowe, a prowizoryczny zamek zamknięty. Kopnąłem w nie, lecz trzymały mocno. Nie namyślając się dłużej pociągnąłem serią po zamku, gdy drzwi uchyliły się wtłoczyłem młodego do środka i sam wpadłem w głąb wyłożonego kamieniami korytarza. Zdaje się, że dokładnie w ostatniej chwili.
Na nasze szczęście wnętrze ziemianki okazało się wyjątkowo solidne. Zdaje się, że dawniej robiła ona za spiżarnię, a może nawet lodownię, dlatego nie tylko podłogę, ale i ściany wyłożono kamiennymi płytami, a długi i wąski korytarzyk kluczył, by ostatecznie wpaść do niewielkiego pomieszczenia. Panowała tam niemal całkowita ciemność, więc jeszcze w korytarzu drżącymi wciąż dłońmi włączyłem latarkę. Zamknięte drzwi nie stanowiły właściwie gwarancji bezpieczeństwa - mogło znajdować się tu gdzieś drugie wejście, więc gdy tylko upewniliśmy się, że emisja nie stanowi już dla nas zagrożenia, wysunąłem się naprzód z karabinem w gotowości. Szczęśliwie jednak nie znaleźliśmy żadnego burera, kontrolera, ani nawet drugiego wejścia. Z ulgą przysiadłem na skraju skrzyni na ziemniaki. Zlustrowałem wnętrze - pod ścianami stało parę regałów, a na nich wciąż spoczywały słoiki z przetworami i butle domowych soków. Widać było, że gospodarz miał nadzieję wrócić do swego obejścia, skoro nie zabrał zapasów z ziemianki tylko porządnie ją zamknął.
-Nie stój tak, młody - rzuciłem do Wasi, który nieśmiało przestępował z nogi na nogę i najwyraźniej miał ochotę wtopić się w ścianę.
Chłopak omijając mnie szerokim łukiem podszedł do stosu skrzynek i przycupnął na nim ostrożnie.
-Nie bój się, ja nie gryzę.
Wasia nadal nic nie odpowiedział, tylko spuścił głowę i z wielkim zaangażowaniem zaczął bawić się klamerką przy szelce plecaka.
-Potrafisz w ogóle gadać? - warknąłem już nieco zirytowany.
Chłopak mruknął coś cicho w odpowiedzi, jednak nie zrozumiałem ani słowa bo ciągle miał na sobie archaiczną, pozbawioną komory fonicznej maskę przeciwgazową. Westchnąłem. Iwan i Sierioża z pewnością nie byli inteligentami, ale najwyraźniej najmłodszy z braci miał najbardziej ograniczone zdolności umysłowe. I to właśnie z nim przyszło mi przeczekać emisję.
Pomimo grubej warstwy kamieni i ziemi, jaka dzieliła nas od otwartej przestrzeni, w ziemiance doskonale słyszalny był pogłos potwornego huku, jakbyśmy znaleźli się w samym środku poligonu artyleryjskiego pod ostrzałem. Niszczycielskie siły na zewnątrz szalały z zawziętością i nie zapowiadało się na to, by emisja miała się prędko skończyć.
-Wygląda na to, że przyjdzie nam tu przenocować - mruknąłem bardziej do siebie, niż do młodego.
Wyjąłem z plecaka kawałek chleba, wojskową konserwę i napoczętą flaszkę wódki - wiadomo, dla zdrowia, jako odpromiennik. Zjadłem kolację, podsunąłem też jedzenie Wasi, ale chłopak nie tylko nie zjadł, ale nawet nie zdjął maski przeciwgazowej, choć zapewniałem go, że to całkowicie bezpieczne. W końcu machnąłem na niego ręką, zasunąłem wejście do pomieszczenia jednym z regałów i położyłem się spać w rozłożonym wprost na podłodze śpiworze. Zasnąłem szybko, wsłuchując się w powoli cichnące odgłosy emisji i przespałem całą noc mocnym snem uczciwego.
Gdy wstałem młody już nie spał. Siedział w tej swojej idiotycznej masce i wyraźnie niecierpliwił się. Domyśliłem się, że tęskno mu do braciszków, ale mnie akurat nieco mniej spieszyło się do ich towarzystwa. Tak jak poprzedniego wieczora wyciągnąłem swój skromny prowiant by zjeść śniadanie. Chłopak dreptał wzdłuż regałów tam i z powrotem, jakby chcąc mnie pospieszyć. Nie muszę chyba specjalnie zaznaczać, że bardzo szybko zaczęło mnie to dreptanie denerwować...
-Usiadłbyś spokojnie, a? - zaproponowałem łagodnie.
Młody zawahał się przez moment, ale usiadł, jak poprzednio, na stercie skrzynek.
-I zdejmij tę maskę - rzekłem, wskazując wymownie na rozłożony przede mną prowiant.
Wasia zamiast wykonać polecenie zajął się klamerką od szelki, jakby w ogóle nie doskwierał mu głód.
-Zdejmij maskę - powtórzyłem, przyjmując że chłopak nie dosłyszał co powiedziałem.
Nadal zero reakcji.
-ZDEJMIJ TĘ MASKĘ - wycedziłem głośno i z naciskiem, po czym zacząłem podnosić się, by pomóc mu w spełnieniu mojego żądania.
Dopiero wtedy Wasia przestraszył się na tyle, że powoli i z ociąganiem zdjął swoją maskę przeciwgazową.
Stary wilk morski powie wam, że kobieta na pokładzie okrętu przynosi nieszczęście i nie zgodzi się na rejs w towarzystwie niewiasty - by morze, kochanka kapryśna i potężna, nie było zazdrosne. Podobnie doświadczony stalker wie, że jedyną jego kochanicą, mściwą i nie znoszącą konkurencji jest Zona. Chodka w Zonę z kobietą nie przyniesie niczego dobrego. Zresztą kobiet tu mało, a jeśli już jakaś się znajdzie to dzika osadniczka lub personel jakiegoś baru-mordowni na obrzeżach strefy. Baba-stalker to rzecz niepojęta, którą można z miejsca między bajki włożyć.
A jednak stał przede mną ten młodziutki "jednorazowy" stalker, właściwie kot - Wasia, a spod kaptura wystawały mu kosmyki niesfornych, poskręcanych włosów, krótkie kosmyki - zapewne pozostałości po ściętym niedawno warkoczu. Teraz, gdy nie miał maski przeciwgazowej widziałem wreszcie wyraźnie jego twarz - rumianą i okrągłą buźkę niebieskookiej słowiańskiej dziewczynki, takiej, która w młodości zachwyca wszystkich urodą upodabniającą ją do rusałki lub wcielenia bogini Mokosz, by na starość, zaznawszy życiowej mądrości, przemienić się w równie słowiańską Babę Jagę. Teraz dopiero bardziej domyśliłem się, niż dostrzegłem, delikatnych, kobiecych krągłości pod grubym kombinezonem i poczułem, jak ogarnia mnie straszliwa złość - na mnie samego, naiwnego i ślepego i na tę głupią dziewuchę, która polazła ze mną do Zony. Zalała mnie przy tym fala jakiegoś rodzaju rozpaczy, że dałem się tak łatwo oszukać i wpakować w jeszcze większe bagno. Z wściekłości grzmotnąłem trzymanym w ręku karabinem o podłogę, dziewczę odskoczyło parę kroków, bardziej zdziwione niż przestraszone. Przysiadłem na plecaku, głowę wsparłem na rękach i próbowałem opanować wzbierającą we mnie złość. Ostatecznie nie mogłem zrobić już nic innego niż pogodzić się z sytuacją.
Wreszcie zwróciłem się do dziewczyny:
-Jak się nazywasz?
-Eufrozyna - odparła łagodnie, lecz zdawało mi się, że wyczuwam w jej głosie odrobinę butnej odwagi.
-Kłamczucha! - syknąłem w jej stronę, po czym wróciłem do pakowania prowiantu.
Kiedy wyszliśmy z ziemianki było bardzo wcześnie. Słońce jeszcze nie zupełnie wzeszło, wokół panował spokój i cisza po potężnej, radioaktywnej burzy. Tylko gdzieniegdzie leżały w trawie martwe wrony, jedyny ślad po tym, co działo się poprzedniego wieczora. Rozejrzałem się wokół, lecz okolica wydawała się zupełnie bezpieczna. Przeciągnąłem się, przewiesiłem karabin przez ramię tak, by mieć go na podorędziu i ruszyłem w stronę ruin, pomiędzy którymi znajdowała się piwnica. Tuż za mną szła dziewczyna, zapewne chcąc jak najszybciej wyżalić się braciom, że niestety ich paskudne, z góry ukartowane oszustwo wyszło na jaw i to zupełnie szybko.
Bez problemu odnalazłem drewnianą klapę prowadzącą do piwnicy pod podłogą domostwa. Bez problemu, bo piwnica była otwarta, a klapa sterczała prostopadle do podłogi, jakby zapraszając do wejścia. Wywnioskowałem, że pewnie Iwan i Sierioża także już wstali, ale ponieważ nie widziałem ich nigdzie w obejściu musieli nadal siedzieć w piwnicy.
-Wyłazić leniwce! - krzyknąłem do wnętrza dziury.
Odpowiedziało mi milczenie. Chwyciłem latarkę i oświetliłem właz. W zasięgu wzroku nie było nikogo, ani niczego. Niechętnie zsunąłem się w dół, do środka. Owionął mnie zapach wilgoci i stęchlizny, w piwnicy panowała pustka, jedynie na podłodze walały się puszki po konserwach i opróżniona butelka. Resztki w puszkach nie zdążyły jeszcze zaschnąć, a z butelki nie wyparowały krople wódki - jak nic były to pozostałości po wieczerzy lub śniadaniu naszych zgub. Ale braci w piwnicy nie znalazłem. Nie znalazłem ich także w gospodarstwie i jego bezpośredniej bliskości. Co pocieszające nie znalazłem również żadnych rozprutych zwłok, wnętrzności ani plam krwi, które mogłyby wskazywać na to, że bracia stali się czyimś posiłkiem. I ani jednej wskazówki, gdzie mógłbym ich szukać...
Zostałem więc sam na sam z panikującą i lamentującą babą. Nie mogło być gorzej.
-Słuchaj - odezwałem się do dziewczyny pomiędzy kolejnymi seriami jej jęków i szlochów - A może twoi braciszkowie spanikowali i wrócili do dziadka?
Dziewczę na chwilę przerwało zalewanie się łzami i podniosło na mnie zdumiony wzrok.
-Nie, niemożliwe - zapewniła mnie solennie. - Gdyby ktoś miał spanikować to może ja. Oni naprawdę bardzo chcieli się dostać na Dużą Ziemię!
Jak dla mnie było prawie pewne, że bracia poczuwszy na swojej skórze oddech Zony stchórzyli, bladym świtem spakowali manatki i zwiali do dziadkowej chaty. Ale jak mógłbym teraz wrócić do dziadka Mroza i zapytać, czy przypadkiem nie ma u niego jego wnuków? Przecież obojętnie czy oni tam są czy nie, za niedopilnowanie ich dziadek wpakuje mi kilogram śrutu w tyłek. Z drugiej strony jeżeli będę kontynuować podróż z tym jednym - czy też jedną, doprowadzę ją na Dużą Ziemię i wrócę zdać raport, a wówczas okaże się, że pozostała dwójka nadal siedzi u dziadka? I tak źle i tak niedobrze... Lecz gdzie indziej mogły podziać się zguby? Nic ich w okolicy nie zjadło, kontroler raczej też by się na nich nie połasił - bo jak kontrolować kogoś z tak szczątkowo rozwiniętym mózgowiem? Co więc mogło się stać?
-Nie becz. Znajdziemy ich - rzuciłem do dziewczyny, by uspokoić ją wreszcie i zatamować kaskady łez spływające po jej twarzy, po czym dodałem już znacznie ciszej, tak, że nie mogła mnie słyszeć:
-Nie mam pojęcia jak, ale może znajdziemy...
Kolejny dzień rozpoczynaliśmy w naszym jakże okrojonym składzie: jeden stalker, jedna Kłamczucha i AKM lżejszy o jeden magazynek, który poważnie wgniótł się, gdy rzuciłem karabinem. Ot, jakiś wadliwy mi handlarzyna wcisnął. Ponadto po bliskim spotkaniu z zaściełającą podłogę ziemianki warstwą pyłu i brudu broń wymagała gruntownego czyszczenia, na które straciłem ponad godzinę. Nie chciałem ryzykować, że karabin zatnie się w newralgicznym momencie, kiedy będzie mi najbardziej potrzebny. Co prawda karabinom z tej rodziny nie straszny brud, a po wpadnięciu w piach wystarczy je porządnie wytrzepać, wiadomo jednak że raz na sto przypadków zdarzy się jakieś głupie zacięcie, drobna awaria, która może zadecydować o życiu lub śmierci. A znając moje wątpliwe szczęście, w dodatku z przynoszącą mi pecha niewiastą u boku, mogłem być pewien że tym setnym przypadkiem będzie właśnie mój.
Tymczasem Eufrozyna beztrosko i ze smakiem zajadała twarde, wojskowe suchary, których data przydatności do spożycia już dawno przeszła do historii. Całkiem szybko się uspokoiła i choć jeszcze przed chwilą przedstawiała obraz chodzącej rozpaczy teraz była oazą spokoju. Zupełnie nie wyglądała na zmartwioną tym, że czeka nas kolejny dzień forsownego i niebezpiecznego marszu, że nie wiemy gdzie są jej bracia, a tym bardziej nie tym, że istnienie stalkera Wasi okazało się wierutnym kłamstwem.
-Marnujesz cenne zapasy - rzuciłem oskarżycielskim tonem, by przerwać jej irytującą beztroskę. - Co jeżeli podróż się przedłuży? Będziemy głodować!
-Och, najwyżej upolujemy jakiegoś mutanta. Świnię, albo dzika... - wzruszyła ramionami z wyraźną wesołością.
-Mutanty są w większości silnie napromieniowane - warknąłem. - Nie mam zamiaru jedząc je przybliżać się do zgonu...
Kłamczucha na chwilę przestała chrupać suchary i wyraźnie się zamyśliła, lecz bynajmniej nie spochmurniała.
-Mutanty są urodzone w Zonie i odporne na promieniowanie, tak? Ja również urodziłam się tutaj, więc może też jestem odporna?
Spojrzałem na nią z politowaniem.
-Wierz mi, że nie masz nic wspólnego z mutantami.
Dziewczę spojrzało na mnie z niemym pytaniem w oczach.
-Na kontrolerzychę jesteś za durna, a żaden ślepy pies nigdy nie okłamał mnie, co do swojej płci - warknąłem ucinając dyskusję i zabrałem paczkę sucharów leżącą obok Kłamczuchy.
Wyruszyliśmy chwilę później. Słoneczko stało już dość wysoko na niebie, ptaszki wesoło lawirowały między anomaliami powietrznymi, a napromieniowany strumyczek szemrał radośnie. Szedłem przodem, a parę kroków za mną dreptał mój pech klapiąc za dużymi butami i pochrupując suchary z kolejnej, cholera wie skąd wyciągniętej paczki. Wyszliśmy właśnie z rzadkiego, iglastego lasu na otwarty teren. Gęstą trawę gdzieniegdzie znaczyły wypalone kręgi wyraźny ślad bytności żarników. W paru punktach powietrze falowało podejrzanie, jak w bardzo ciepły dzień. Jak to często w tym "biznesie" bywa niebezpieczeństwo otaczało nas zwartym kręgiem, więc tym bardziej złościło mnie dekoncentrujące człapanie i szuranie za mną. Pomyślałem, że drepcząca za mną Kłamczucha chce specjalnie doprowadzić mnie do zrobienia jakiegoś głupiego błędu. Może myślała sobie, że wówczas spojrzy na mnie z szyderstwem i tryumfem tymi swoimi niebieskimi oczami. Niedoczekanie - prędzej zginiemy tu oboje. W Zonie nie ma miejsca na błędy, bo tutaj, jak na wojnie, jeden mały błąd może kosztować życie.
Pomiędzy kolejnymi zjadanymi sucharami Kłamczucha zadawała mi dziesiątki pytań z kategorii "głupie", "denerwujące" i "osobiste". Zbywanie jej nie przynosiło efektów, bo pytanie przenosiło się po prostu na koniec zapętlonej kolejki, uciszanie także zdawało się na nic. Po każdej reprymendzie następowała kilkusekundowa cisza, po czym lawina paplaniny zaczynała się od nowa. Dla świętego spokoju odpowiadałem więc wymijająco na pytania, mając nadzieję, że dziewczynie wreszcie braknie pomysłów na nowe.
-Ty długo już jesteś stalkerem, prawda? - znowu zaczęła Kłamczucha.
-Prawda - przytaknąłem lakonicznie. Jakoś nie miałem ochoty na zwierzanie się z przebiegu mojej stalkerskiej "kariery". W ogóle nie miałem ochoty rozmawiać.
Eufrozyna musiała to czuć i widzieć, bo zawahała się przez chwilę, ale widocznie ciekawość wzięła górę bo mimo to kontynuowała:
-Nie tęsknisz za domem, za normalnym życiem? - zapytała ostrożnie, a mi zaczęło wydawać się, że bezczelnie próbuje szarpnąć jakąś moją czułą strunę.
-A co ty możesz wiedzieć o normalnym życiu? - odparłem szorstko i nieco nazbyt oskarżycielskim tonem.
Nastał moment ciszy, jednak nawet moja ostra reakcja nie zraziła dziewczyny na długo.
-Pewnie przeżywasz tu prawdziwe przygody? - zapytała nieco naiwnie i dziecinnie.
-Przygody? - prychnąłem. - Przygody to mógł sobie przeżywać gieroj Ilja Muromiec, albo Stieńka Razin, ten Kozak, który ochajtał się z perską księżniczką, po czym wrzucił ją do Wołgi.
Znów chwila ciszy.
-Czemu właściwie wołają na ciebie "Lotka"? Chyba nie masz tak na imię? - po raz setny usłyszałem ciekawski głosik Eufrozyny.
-Bo tak - wyjaśniłem wyczerpująco.
-No powiedz! Proszę! - domagała się.
-A czemu na ciebie wołają "Kłamczucha"? - dla odmiany zapytałem ja i przez chwilę miałem nadzieję, że udało mi się ją zniechęcić do dalszego prowadzenia wywiadu, bo dziewczyna prychnęła i zamilkła. Niestety nie na długo.
-Powiedz, dlaczego?
Westchnąłem zrezygnowany.
-Niedługo po tym jak się tutaj pojawiłem wlazłem w trampolinę, taką anomalię. Trzasnęło, huknęło i rzuciło mną w powietrze, przeleciałem ładnych parę metrów. Widziało to kilku znajomych stalkerów i jeden z nich stwierdził, że poleciałem jak lotka w badmintonie. To taki rodzaj gry, jeśli rozumiesz o co chodzi. I tak już zostało.
-Aha - skwitowała moje wynurzenia Kłamczucha.
Nagle gdzieś w wysokiej, otaczającej nas trawie usłyszałem cichy szelest. Najpierw przyszło mi do głowy, że to złudzenie, a może to Kłamczucha znów coś chrupie, ale po chwili, bliżej i wyraźniej, zabrzmiał drugi szmer. Eufrozyna także musiała słyszeć ten dziwny dźwięk, bo przysunęła się bliżej mnie, a na jej twarzy wyraźnie malowała się niepewność podszyta strachem.
I wtedy z gęstej trawy na wydeptaną przez nas ścieżynkę wychynął spory gryzoń, przypominający chomika z długim ogonem. Rodent. Tuż za nim pojawił się drugi, a potem trzeci, czwarty... Minął może ułamek sekundy, nim zdążyłem właściwie zareagować, ale Eufrozyna okazała się szybsza. Zaciekawiona napotkanym zwierzakiem wychyliła się zza mnie, a wtedy najbliższy rodent z dzikim kwikiem błyskawicznie doskoczył do niej i dziabnął dziewczynę w nogę - lekko, nie przebijając nawet skórzanej cholewki buta, lecz wystarczająco, by nieźle nastraszyć Kłamczuchę. Natychmiast opuściłem lufę karabinu i pociągnąłem serią po stadku, które z piskiem rozpierzchło się po trawie, pozostawiając parę martwych, zbroczonych krwią mutantów na ścieżynce. Poderwałem w górę broń i obróciłem się do Eufrozyny - tylko po to, by spostrzec że jej za mną nie ma.
Kilkanaście kroków dalej niska postać w znoszonym kombinezonie biegła na oślep przez łąkę, w tempie znacznie szybszym niż umożliwiające w miarę bezpieczną podróż przez tutejsze pole anomalii.
-Stój! - wrzasnąłem za nią, lecz mój krzyk nie odniósł żadnych efektów, więc chcąc-nie chcąc sam także puściłem się biegiem, po cichu wznosząc do prośby o opiekę do czarnobylskich świętych, bo bieg po łące gęsto obsianej anomaliami był równie bezpieczny co bieg po polu minowym.
-Kłamczucha stój! - ryknąłem z całych sił, nadal nie osiągając żadnych rezultatów, lecz biegałem wyraźnie szybciej niż ona, więc udało mi się choć zmniejszyć dzielący nas dystans.
-Eufrozyna! Stój!! - widząc jak dziewczyna niebezpiecznie zbliża się do żarnika krzyknąłem najgłośniejszym i najbardziej władczym tonem, na jaki było mnie stać.
Przez moment przeszło mi nawet przez myśl, że gdzieś w pobliżu czai się kontroler, który zmusza Kłamczuchę do tego straceńczego biegu, lecz po chwili brakło mi czasu na dalsze domysły. Eufrozyna potknęła się i nim wstała, by biec dalej, zdążyłem chwycić ją za kaptur. Efekt był mierny - po prostu urwałem ten kawałek materiału, trzymający się przy kombinezonie zaledwie na "słowo honoru". Zdołałem jednak przy tym na tyle spowolnić dziewczynę, że doskoczyłem do jej boku w momencie gdy już-już miała wdepnąć w żarnik i popchnąłem ją w biegu w przeciwną stronę, tak, że zamiast w anomalię padła na bezpieczny grunt obok. Zona jednak zadbała o to, by nie było zbyt pięknie. Zderzając się z Eufrozyną poślizgnąłem się i straciłem równowagę na tyle, że sam padłem jak długi na ziemię, jeszcze bliżej żarnika, a karabin, który zderzenie wytrąciło mi z ręki, siłą rozpędu poleciał kilkadziesiąt centymetrów dalej i upadł prosto w środek czarnego, wypalonego kręgu. Na próżno próbowałem w locie złapać broń. Uderzenie żelastwa aktywowało anomalię. Tuż obok nas z ogłuszającym hukiem błyskawicznie wystrzelił słup ognia - jak gejzer. Owionęło nas gorące powietrze, płomień polizał moją wyciągniętą dłoń, którą usiłowałem pochwycić karabin. Przywarłem ciasno do ziemi, kątem oka upewniając się, że dziewczyna robi to samo. Kilka, czy kilkanaście trwających wieki sekund czekałem aż uspokoi się anomalia i moje szalone bicie serca.
Po chwili ucichło grzmienie ściany ognia, powietrze wokół nas powoli wróciło do w miarę normalnej temperatury. Podniosłem się pierwszy, pobieżnie zerknąłem na poparzoną dłoń i bez większego namysłu doskoczyłem na sam skraj anomalii, z nadzieją, że będzie jeszcze co wyciągać ze środka. Niestety - nie było. Temperatura wewnątrz żarnika błyskawicznie nadtopiła metal, po kolbie nie pozostał nawet ślad. Szczęście w nieszczęściu, że seria do rodentów opróżniła magazynek, a nowego nie zdążyłem podczepić.
Usłyszałem za sobą nieśmiały głosik:
-Jesteś cały?
-Oczywiście - prychnąłem ironicznie.
Nawet nie byłem zły. Byłem wściekły. Tak wściekły, że teraz najchętniej wepchnąłbym tę idiotkę do wnętrza żarnika, dlatego odsunąłem się nieco, by nie kusić samego siebie. Podróż przez Zonę z trzema niewydarzonymi smarkaczami - źle, ale jeszcze da się znieść. Podróż przez Zonę z irytującym babskiem w poszukiwaniu dwóch zaginionych, niewydarzonych smarkaczy - cholernie źle. Podróż przez Zonę z irytującym babskiem w poszukiwaniu dwóch zaginionych, niewydarzonych smarkaczy, z poparzoną ręką i bez karabinu - tragedia! Może lepiej od razu wykopałbym sobie grób, położył się w nim i czekał na jakiegoś chętnego na obiad mutanta?
-Och, przepraszam - szepnęła Kłamczucha. - Wybacz, nie chciałam nic złego.
-A czy ja pytam, co ty chciałaś? - warknąłem. - Nie obchodzi mnie to. Popatrz tylko co narobiłaś!...
Dziewczyna wydukała coś jeszcze przepraszającym tonem, ale nie słuchałem jej już, nie wspominając nawet o odpowiadaniu jej. Zająłem się opatrywaniem poparzonej dłoni i rozmyślaniem o tym, jak dam sobie radę bez karabinu - przynajmniej na razie, kiedy daleko do jakiekolwiek bazy zaprzyjaźnionych stalkerów, nie wspominając o jakiejś skrytce czy handlarzu...
Wreszcie ruszyliśmy dalej - a właściwie ja ruszyłem, z Makarowem zamiast karabinu w dłoni, a nieszczęście nieproszone powlekło się za mną. I oczywiście nadal rozsiewało wokół mnie pecha, bo przeszliśmy ledwie parędziesiąt metrów, kiedy mym oczom ukazała się klucząca przez łąkę rzeka, której - według moich nędznych map - w ogóle nie powinno tu być. Cóż, miało nie być, ale jest, nie ma za to w zasięgu wzroku żadnej, najmniejszej nawet przeprawy - mostu, kładki, brodu, wystających z wody kamieni... A przejść na drugi brzeg trzeba, innej trasy nie ma. No chyba, że zdecydowalibyśmy się na wzięcie rzeki bokiem, ale obchodzenie jej to tylko bezsensowne błądzenie, które może trwać kilka kolejnych dni. Czyli trzeba przeprawić się przez rzekę. Co prawda żadna to Wołga czy Dniestr, szeroka może na trzy-cztery metry i głęboka, na oko, na metr. Mimo to nie miałem najmniejszej ochoty do niej wchodzić. Przypomniałem sobie ludowe porzekadło o lichu, które przed Kupałą chodzi po dnie. Już dawno po Kupale, ale nie sadzę, aby to licho, które Zona zesłała na dno rzeki, stosowało się do ludowego kalendarza. Ono chodzi po dnie cały rok i biada temu, kto wpadnie w jego ręce. Przyznaję, obleciał mnie strach i to wcale nie taki irracjonalny lęk, jaki można odczuwać na Dużej Ziemi siedząc sobie wieczorem nad rzeką czy jeziorem, na myśl o wodnikach i topielcach z babcinych opowieści. To był strach zupełnie racjonalny, że tu oto, w tej wodzie siedzi coś, co postanowi się mną posilić. Cóż jednak, skoro nie ma innego rozwiązania i trzeba zaryzykować, przejść przez tę rzekę...
Ściągnąłem buty, związałem je sznurówkami i przewiesiłem przez ramię, po czym ostrożnie, czepiając się traw i powoli badając grunt zszedłem z zarośniętego brzegu do wody. Najpierw jedną nogą nastąpiłem na miękkie, muliste dno rzeki, później ostrożnie, niespiesznie drugą. Zanurzyłem się w wodzie po pas i poczułem jak ciarki przebiegają mi po plecach. Jednak żadna oślizgła dłoń nie chwyciła mnie za nogę, żadna płetwa nie otarła się o moje nogawki. Tylko pęki wodorostów czepiały się mnie gdy mozolnie, krok za krokiem, brnąłem przed wodę. Usłyszałem za sobą plusk - to Kłamczucha w ślad za mną wskoczyła do wody. Po chwili coś zachlupotało potężniej, odwróciłem się natychmiast - Eufrozyny za mną nie było. Jednak nim zdążyłem zareagować wynurzyła się spod zielonkawej tafli, prychając, plując i próbując otrzepać się z oblepiających ją wodorostów.
-Potknęłam się - wyjaśniła, nim o cokolwiek zapytałem.
Machnąłem tylko ręką i wyszedłem na drugi brzeg.
Zachodzące słońce szybko nas wysuszyło. Co prawda zapach brudnej, zielonkawej wody i glonów przylgnął do mojego szpeju jak kolejna ładownica, ale daleki jestem od martwienia się czym pachnie mój szpej. Połknąłem parę tabletek i zapiłem je wódką, na wypadek gdyby woda w rzece była silnie napromieniowana. Picie wódki nie sprawia mi jakiejś wielkiej przyjemności, co to to nie. Po prostu jestem wyjątkowo ostrożny i im więcej odpromienników tym lepiej. Podobny zestawik, w przypływie łaski, podałem Kłamczusze. Dziewczyna skrzywiła się przełykając alkohol, ale nawet podziękowała.
Zapadał zmrok, jednak nigdzie w zasięgu wzroku nie było miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić noc. Musieliśmy więc deptać dalej, póki nie znajdziemy jakiegoś schronienia. Ostatecznie w szczerym polu i tak jesteśmy bezpieczniejsi, niż w lesie czy między zabudowaniami, gdzie zza każdego rogu lub drzewa może wyskoczyć jakieś paskudztwo.
-Długo jeszcze? - usłyszałem za sobą nieśmiałe pytanie.
Czyżby Kłamczucha się zmęczyła? Właściwie nic dziwnego. Nie wiem, czy kiedykolwiek w swoim życiu przebyła taki dystans jak w ciągu ostatnich dwóch dni.
-Do samego świtu - odpowiedziałem, nie wiedząc jak bardzo prorocze wypowiadam słowa.
Dziewczyna jęknęła cicho, jednak nie mogłem nic poradzić. A nawet gdybym mógł nie chciałbym.
Szliśmy. Wokół tylko pustka - pole, pole, pole. Aż nie umiałem się powstrzymać, by nie zanucić cichuteńko: "Poljuszka - polje, poljuszka szyroka - polje...". Słysząc to Kłamczucha wyraźnie się ożywiła - pewnie sądziła, że mój humor poprawił się już na tyle, by móc znowu zamęczać mnie czczą gadaniną. Nie słyszałem jednak tego, co zaczęła paplać, bo oto w szczerym polu, spory kawałek drogi przed nami, dojrzałem ogień. Jednostajnie pełgający płomyk, nie strzelający w górę słup ognia, nie plama rozlewająca się po łące - więc nie anomalię, nie pożar, a ognisko. Kto w Zonie pali ogniska? Przecież nie mutanty, tylko ludzie. Ludzie, więc być może stalkerzy, z którymi będzie można przy tym ognisku przysiąść, bezpiecznie przespać się w ich obozie, może odkupić jakąś zbywającą im broń. Gorzej, jeżeli okaże się, że to bandyci, ale cóż, zaryzykujemy. Podejdziemy tak, by rozeznać się kto to, lecz samemu nie dać się zauważyć. Niczym otlicznyj razwiedczik.
Niewiele tłumacząc wskazałem ognik Kłamczusze. Jego widok widocznie ją zmotywował do dalszego marszu. Więc maszerowaliśmy. I maszerowaliśmy. I maszerowaliśmy...
Przeszliśmy kilkadziesiąt kroków, a światełko zdawało się wcale nie przybliżać. Szliśmy. Ja także zacząłem odczuwać zmęczenie, plecak ciążył coraz bardziej, oczy zaczynały powoli piec z senności. Kolejne parę minut deptaliśmy w stronę domniemanego ogniska, a ono nadal drgało gdzieś na horyzoncie i wydawało się, że nie zbliżyło się ani o metr. Zwaliłem to na karb zmęczenia, ale gdzieś w głowie zapaliła mi się ostrzegawcza żaróweczka. Księżyc wędrował po niebie, noc była już w pełni. Wokół panowała nienaturalna cisza. Jeszcze chwila i zacząłem liczyć kroki: dziesięć, pięćdziesiąt, sto, dwieście... Światełko nadal tak samo odległe. Czyżbym w ciemności tracił orientację i błądził po polu, lecz nie posuwał się naprzód?
Uszliśmy jeszcze kawałek nim wpadłem na pewien pomysł. Od paru muterek odwiązałem białe taśmy i idąc dalej w kierunku światełka przywiązałem je do kilku większych badyli wyrastających z ziemi. Idąc ani razu nie minąłem chwastu z taśmą, więc nie mogłem chodzić w koło. Odwróciłem się i paręnaście kroków za sobą wyraźnie dojrzałem w mroku widmo białej szmaty zawiązanej na łodydze. Więc rzeczywiście idę przed siebie. A mimo to do ogniska ciągle tak samo daleko.
-Wiesz, jak długo już tak idziemy? - odezwała się Eufrozyna.
-Wiem. I co z tego, kiedy nadal daleko? - burknąłem.
I wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Noc, odludzie, małe światełko, do którego nie da się dojść choć idzie się i idzie godzinami... Aż do świtu, kiedy światełko znika. Wpadliśmy w błędne koło czasoprzestrzeni. W zjawisko, które, jeśli wierzyć opowieściom, występuje też na Dużej Ziemi, a o którego obecności w Zonie jeden, jedyny raz słyszałem kiedyś od pewnego starego stalkera. Zwiódł nas błądzoń, błędny ognik i włóczył po okolicy, a my, choćbyśmy chcieli, choćbyśmy posługiwali się najlepszymi mapami czy satelitarną nawigacją, nie damy rady tej nocy dojść w żadne sensowne miejsce.
Pokrótce streściłem Kłamczusze swoje przypuszczenia. Nawet w ciemności nocy dostrzegłem jak jej twarz blednie, a usta otwierają się bezgłośnie raz i drugi by wreszcie wydusić:
-Dziadek mi opowiadał. To dusze zmarłych... - w jej głosie wyraźnie brzmiał zabobonny strach.
-Nie bądź głupia, to tylko pewien rodzaj anomalii.
-I co teraz? - zaniepokoiła się dziewczyna.
-Do świtu już niedługo. Podrepczemy jeszcze chwilę, ewentualnie przysiądziemy gdzieś na tę godzinkę. Jak zacznie się robić szaro błędne koło puści - wyjaśniłem.
-Ja nigdzie nie idę! - zaparła się Kłamczucha.
-Daj spokój - zniecierpliwiłem się i znowu ruszyłem przed siebie. - Ostatecznie nikt nie udowodnił, że duchy istnieją, a już na pewno nie, że są w Zonie.
Szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnęło. Niedługo po nastaniu świtu cały, syty i bezpieczny kładłem się spać na poddaszu jakiegoś starego magazynu znalezionego pod lasem. Miałem zamiar odpocząć dwie, może trzy godziny i ruszyć dalej. Eufrozyna spała już na podłodze obok mocnym, pokrzepiającym snem, ale nie zamierzałem zostawać na warcie. Gdyby coś lub ktoś próbowało wejść po przerdzewiałych schodach na nasze poddasze narobiłoby takiego hałasu, że z pewnością w porę bym się obudził.
Nie przewidziałem jednak, że coś może chcieć zejść na poddasza i wcale nie będzie przy tym na tyle głośne, by mnie obudzić. A może było głośne, lecz tak mocno spałem? Nie wiem. Grunt, że gdy się obudziłem byłem na poddaszu sam. Kłamczucha zniknęła bez śladu...
-Ki czort? - zadumałem się, sprawdziwszy najbliższą okolicę magazynu. - Co to za przekleństwo, że mi się cała wycieczka w Zonie pogubiła?
Pogubiła się, więc znaleźć by wypadało. Eufrozyna mówiła co prawda, że mogłaby spanikować i wrócić do domu, ale teraz? Przedzierać się samopas przez pola anomalii, rzekę, po dwóch dniach i nocy marszu? Nie, o taką głupotę nawet jej nie podejrzewałem. Zadumałem się. Co prawda nie ma ogona - nie ma problemu. Jednak z drugiej strony jego brak, po zorientowaniu się przez dziadka Mroza, może okazać się jeszcze większy problemem. Zapewne nie przejmowałbym się zgubami, gdyby nie to, że dziadek z pewnością gotów byłby wynająć zbirów, którzy dobitnie okażą mi jego wdzięczność za pogubienie wnuków. A tego naprawdę bym nie chciał. Więc trzeba mi ruszyć się i znaleźć całą zagubioną trójeczkę.
Las wokół magazynu nie wyglądał na duży ani gęsty. Ot, raczej zagajnik. Jedynie przecinające go parowy stanowiły pewną komplikację w przeszukiwaniu lasu, a od tego właśnie postanowiłem zacząć poszukiwania. Niemało czasu zeszło mi na bezowocnym kluczeniu między drzewami. Raz musiałem ratować się ucieczką na drzewo i z PM-u ustrzelić samotnego dzika, którego na szczęście w porę dostrzegłem w zaroślach. Wpadłem też na obgryzione truchło mięsacza, zapewne ślad po żerowaniu sfory ślepaków lub nibypsów. Jednak po Eufrozynie - ani śladu. Zacząłem już tracić nadzieję, że znajdę cokolwiek, kiedy gdzieś spomiędzy drzew dobiegły mnie ludzkie głosy, z początku odległe i niewyraźne, więc
ostrożnie podszedłem bliżej, by usłyszeć o czym rozmawiają nieznajomi.
-Nie ma co, uratowałeś nam tyłki - zachrypiał ktoś grubym, wyraźnie przepitym głosem.
-Ta... Nie chciałbym widzieć, jak stary znowu się wkurza, że nic nie przytargaliśmy - zgodził się z nim drugi.
-Ba! Ale teraz możemy wracać spokojnie. Po takiej zakąsce bydlątko będzie syte - zarechotał ktoś z uciechy.
Bydlątko? Podszedłem jeszcze kawałek bliżej, skradając się między zaroślami. Na hodowców bydła mi Ci trzej nie wyglądali. Brudni, zarośnięci, w skórzanych kurtkach i płaszczach zamiast stalkerskich kombinezonów... Nie miałem wątpliwości - bandyci. Stali na skraju ścieżki i palili jakieś skręcone z gazet papierosy. Widocznie zrobili sobie po drodze przerwę na dymka.
-Fiedka, a ty pewien jesteś że Spirol się nie wycwani i nie powie staremu, że to on paszę dla bydlątka złapał? - zaniepokoił się któryś z bandziorów.
-Niech no tylko spróbuje! - oburzył się ten nazwany Fiedką. - Zresztą po to posłałem go z Długim, on go będzie miał na oku.
-Aha - mruknął jeden z jego towarzyszy. - Nie bądź ty taki ufny w jego uczciwość.
Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc o domniemanej uczciwości bandyty.
-Oj dzieciaki, u starego Fiedki mózg pracuje! Toć ja na tej taśmie, którą zakleiliśmy jadaczkę tego durnia na paszę, się podpisałem! - oznajmił Fiedka tryumfalnym tonem, po czym wyrzucił niedopałek papierosa i ruszył w drogę leśną ścieżką.
Mnie natomiast nie ciekawiło jak owi trzej towarzysze zabezpieczyli się przed nieuczciwością kolegi, ale czym jest bydlątko i jakiego nieszczęśnika przeznaczono na paszę dla niego. Coś podpowiadało mi, że to może być jedna z moich zgub - najpewniej Kłamczucha. Nie pozostało mi nic innego jak ruszyć śladem bandytów.
Delikwenci raczej nie spodziewali się, że ktoś może ich śledzić, bo nie kluczyli zbytnio, nie wspominając już nawet o zachowaniu jakiejkolwiek czujności - wybuchali śmiechem raz po raz, wrzeszczeli do siebie nawzajem, a nasłuchiwanie i rozglądanie się wokół były chyba ostatnimi rzeczami, jakie mogły przyjść im do głowy. Można więc domyślić się, że nie musiałem bawić się zanadto w zwiadowcę czy tropiciela. Właściwie nie skradałem się nawet zbytnio, choć starałem się też nie wychylać, zwłaszcza że ja byłem jeden i praktycznie rozbrojony, a ich trzech, z karabinami przewieszonymi na paskach przez plecy. Szedłem lasem zachowując pewną bezpieczną odległość i nie minęła godzina, a Fiedka z przyjaciółmi doprowadzili mnie wprost do swego obozu. Mogliby mi jeszcze drzwi otwarte przytrzymać, lecz niestety taka uprzejmość nie przyszła im do głowy, dlatego też sam musiałem wymyślić jak wślizgnąć się do starej szkoły na skraju lasu. Okalało ją pordzewiałe, żelazne ogrodzenie, miejscami dziurawe, jednak przy bramie i wzdłuż ogrodzenia kręciło się kilku wartowników. Nie wyglądali na bardziej kompetentnych i bojowych niż ekipa Fiedki, ale mimo to nie miałem ochoty na konfrontację z nimi. Mógłbym zaryzykować prześlizgnięcie się pod ich nieuwagę przez dziurę w płocie, ale najpierw musiałbym wiedzieć, gdzie schować się później. Wejść tymi drzwiami, co śledzeni przeze mnie bandyci? Czysta głupota. Ale jak inaczej?
Przyczajony w krzakach uważnie zlustrowałem bazę bandziorów. Okna na parterze były w większości zamurowane bądź zabite dechami, na pierwsze piętro wspiąć się nie miałem szans... Zacząłem obchodzić szkołę wokół i wtedy zauważyłem drzwi jakby do połowy schowane pod powierzchnią otaczającego budynek chodnika. Piwnica? Kotłownia? Suterena? Nie zastanawiałem się.
Odczekałem moment, aż wartownik zniknął za rogiem, prześlizgnąłem się przez najbliższą dziurę w płocie i sprintem przebyłem dystans dzielący mnie od drzwi. Zbiegłem po schodkach w dół i przystanąłem za metalowymi drzwiami. Na szczęście nie były zamknięte na klucz. Zaskrzypiały nie oliwione od lat zawiasy gdy pociągnąłem za zardzewiałą klamkę. Pierwsza wychyliła się zza drzwi lufa mojego pistoletu, po chwili wyjrzałem ja sam. Ostrożność okazała się zbędna. Kotłownia była całkowicie pusta. Wszedłem do niej po cichu, przezornie kryjąc się w cieniu. Betonowe schody wiodły stąd do góry, u ich szczytu znajdowały się uchylone drzwi, przez które wpadał do kotłowni słup światła.
Czekałem chwilę, lecz nikt nie zszedł na dół, nie słyszałem też żadnych dźwięków dobiegających z góry. Ostrożnie wspiąłem się po schodach i wyszedłem na szkolny korytarz. Rozejrzałem się wokół... Farba na ścianach łuszczyła się i odpadała płatami, drewniane klepki parkietu były w większości rozkradzione, ale na ścianie, na jednym gwoździu trzymała się jeszcze przekrzywiona tablica z kolorowymi rysunkami dzieci...
Nagle usłyszałem zbliżające się w moją stronę kroki. Szybko wpadłem do najbliższej klasy, z nadzieją że to nie tam zmierza nieznajomy. Pomieszczenie było prawie puste, skryłem się więc za drzwiami, które ledwo trzymały się w zawiasach i czekałem w napięciu. Kroki nadal zbliżały się, weszły w korytarz, na którym przed chwilą stałem, odbijając się echem przeszły tuż obok "mojej" klasy i pomaszerowały dalej. Sądząc po odgłosach zaledwie o jedne drzwi dalej.
Po chwili kroki rozległy się ponownie, tym razem nieco wolniejsze, a towarzyszył im odgłos ciągnięcia czegoś ciężkiego po posadzce - worka? A może ciała?
Wzdrygnąłem się na myśl, że mogła to być jedna z moich zgub. Kroki znowu ucichły znikając gdzieś w głębi budynku. Wyjrzałem ostrożnie na korytarz. Pusto. Szybko prześlizgnąłem się do sąsiedniej klasy...
-Bljadź! Kak on zabrałsja siuda?! - ryknął ktoś za mną i nim zdążyłem się odwrócić rzucił się na moje plecy.
Padłem jak długi na podłogę, lecz nim przygniótł mnie ciężar napastnika zdołałem przeturlać się w bok, więc wróg padł na gołą posadzkę. Zdążył jednak chwycić moją dłoń - tę, w której trzymałem pistolet. Żelazna obręcz zacisnęła się na moim nadgarstku, poczułem jak jakaś kość w mojej ręce chrupie jak łamana gałązka... Nieznajomy wyciągnął drugą rękę, podbił nią mój pistolet, który potoczył się po parkiecie, jednak w tym momencie jego kolano dosięgnęła rozpędzona podeszwa mojego buta. Kopniak okazał się celny, napastnik jęknął i puścił mnie. Natychmiast poderwałem się na równe nogi, lecz on okazał się nie mniej zwinny ode mnie. Stanął przede mną jak mur. Teraz dopiero mogłem go zobaczyć - wysoki, barczysty zbir o wściekłym spojrzeniu przekrwionych oczu. Jednym ruchem wyrwał nogę drewnianego krzesła i zamachnął się nią jak pałką. Uchyliłem się, cofnąłem krok i drugi do tyłu, aż dalszą drogę ucieczki odcięło mi jakieś biurko czy ławka za moimi plecami. W desperacji spróbowałem namacać za sobą jakiś przedmiot, który mógłby stać się bronią i rzeczywiście, coś takiego wpadło mi w dłonie. Nie zastanawiając się z całej siły uderzyłem nim zbliżającego się napastnika w łeb. I, o dziwo poskutkowało. Zbir nie jęknąwszy nawet osunął się na ziemię. Zerknąłem, co takiego stało się tak skuteczną bronią i ujrzałem w swojej ręce solidne, stare liczydło.
-Mhmmmm! - dobiegł mnie stłumiony dźwięk z kąta klasy. Nie czekając na odwiedziny kolejnego bandyty doskoczyłem tam i zerwałem starą pałatkę z zalegającego tam pakunku. Tak jak myślałem leżała tam skrępowana i zakneblowana "pasza dla bydlątka". Lecz nie była to Eufrozyna. Niemniej ucieszyłem się widząc jednego z jej starszych braci, rosłego, lecz niezbyt rozgarniętego Iwana. Szybko zerwałem szarą taśmę z jego ust. Rzeczywiście widniał na niej jakiś bohomaz mogący być podpisem, więc to o tej "paszy" rozmawiali bandyci, których podsłuchałem w lesie.
-Kogo ja widzę! - zdumiał się Iwan. - Innego spasitiela ja się spodziewałem.
-Zamknij się - warknąłem rozcinając krępujące go więzy. - Przyjdzie czas na plotki, teraz zwijamy się stąd.
-A Wasieńkę gdzieżeś zostawił? Bezpieczny, a? - drążył niedoszły posiłek "bydlątka".
-Wasieńki nijakiego ja nie widziałem. Za to od paru dni włóczy się za mną wasza siostrunia.
Chłopak zamilkł wyraźnie zawstydzony.
-No, spadamy stąd - popędziłem go podnosząc z ziemi swojego PM-a. Wstał, zataczając się lekko i rozmasowując ślady po taśmie.
Wypadliśmy na korytarz starając się robić przy tym jak najmniej hałasu i pognaliśmy wprost pod drzwi kotłowni. Szarpnąłem klamkę...
-Cholera! Zamknięte!
Któryś z gospodarzy - może ten ciągnący coś korytarzem, a może ten, który mnie zaatakował - musiał zauważyć, że są otwarte i zamknąć je na klucz. Może nawet nie spodziewał się, że tym samym odcina nam drogę ucieczki.
-Ja wiem którędy nawiać - odezwał się Iwan i nie czekając na mnie wybiegł za najbliższy róg korytarza.
Ledwie nadążając za nim wbiegłem po śliskich, kamiennych schodach na górę i przeciąłem hall. Iwan zniknął za drzwiami na jego końcu, lecz błyskawicznie wypadł zza nich z powrotem. Nim zdążyłem zapytać co się stało huknął strzał, drzwi otworzyły się na oścież z hukiem uderzając o ścianę i do hallu wpadło dwóch uzbrojonych zbirów. Jeden natychmiast pognał na Iwanem strzelając raz po raz z pistoletu, drugi spostrzegł mnie. Nie czekałem aż podbiegnie bliżej lub wyciągnie broń. Poderwałem PM-a do góry, przycelowałem – strzał. Siła odrzutu szarpnęła moją ręką. Napastnik zwolnił, w biegu chwycił się za ramię, z którego bluznęła krew, jednak nadal z furią w oczach biegł w moją stronę. Strzeliłem jeszcze raz, tym razem celniej. Bandyta z hukiem zwalił się na posadzkę. Pobiegłem za drugim, który zaatakował Iwana, ale okazało się, że moja troska była zupełnie niepotrzebna. Młody Moroz pochylał się nad obezwładnionym przeciwnikiem pozbawiając go ładownic.
-Nie ma czasu na rabusiowanie, chodu! - ryknąłem.
Iwan bez dyskusji poderwał się i znowu prowadził. Pobiegliśmy tam, skąd przed chwilą zmuszony był uciekać. Drzwi prowadziły na wąską galeryjkę nad wielką, ciemną halą o zabitych oknach - zapewne dawną salą gimnastyczną. W ciemności nie wiele widziałem, lecz gdzieś z dołu dobiegały niepokojące pomruki. Po chwili coś zaryczało tam jak głodny lew, a ja poczułem jak ciarki przebiegają mi po plecach. To zapewne owo tajemnicze bydlątko... Nie miałem jednak czasu dłużej nasłuchiwać nieznanego drapieżnika, bo przebyliśmy całą długość galeryjki i Iwan otworzył drzwi po jej drugiej stronie. Znaleźliśmy się na zewnątrz, zapewne na schodach pożarowych. Pognaliśmy nimi w dół, na szkolne podwórze, biegliśmy dalej, nie oglądając się na wartowników (swoją drogą i tak żadnego w zasięgu wzroku nie zauważyłem)... Nie szukaliśmy nawet dziury w płocie, po prostu przeskoczyliśmy przez niego i biegliśmy dalej - byle dalej, byle prędzej oddalić się od tajemniczej bazy bandytów, bo gdzieś za nami huknęły strzały. Obława już ruszała.
Nie oglądałem się jednak za siebie, uciekałem ile sił w nogach. Strzały i wściekłe wrzaski ścigających nas bandziorów zbliżały się - powoli, lecz nieuchronnie. Szukałem wzrokiem jakiegoś schronienia, miejsca, gdzie bylibyśmy dla nich niedostrzegalni - w końcu sądząc po ogromie zabezpieczeń zastosowanych wokół ich bazy mogłem mieć pewność, że poszukiwanie naszej ewentualnej kryjówki w lesie nie przyjdzie im na myśl. Pociągnąłem Iwana i zbiegliśmy do najbliższego wąwozu, by choć o tyle skryć się przez ich wzrokiem, lecz Zona przynajmniej raz nam sprzyjała. Na zboczu, pod wykrotem dostrzegłem w ziemi otwór jamy i szybko przekalkulowałem, że spotkanie z nim powinno być w tej chwili korzystniejsze dla nas niż spotkanie ze ścigającą nas bandą.
Nie czekałem aż nas dogonią. Wczołgałem się do nory, tuż za mną posapując ze zmęczenia wpełzł Iwan. Jama była niska, ciemna, z góry zwisały korzenie rosnących nad nami drzew. Ale na szczęście nie znalazłem w niej żadnych lokatorów, którzy byliby niezadowoleni z naszej obecności. W ogóle poza nami nie było w niej nikogo ani niczego.
Nie wiem ile siedzieliśmy wewnątrz. Odgłosy pogoni to zbliżały się, to znów oddalały, wreszcie ucichły zupełnie, lecz nie od razu zdecydowałem się opuścić schronienie.
Gdy ścigali nas bandyci nie rozglądałem się zbytnio wokół. Teraz, gdy wszystko wskazywało na to, że jesteśmy już bezpieczni mogłem spokojnie rozejrzeć się po okolicy. Robiło się już ciemno, może dlatego bandyci odpuścili. Jednak mimo panującej w lesie szarówki dostrzegłem na dnie sąsiedniego wąwozu jakieś dziwne kształty.
Mutanty.
Martwe mutanty.
Warstwa gnijących trucheł zalegała w wąwozie jak w zbiorowej mogile. Samo to dziwne cmentarzysko było bardzo niepokojące, lecz w ścierwach było jeszcze coś podejrzanego... Coś, nawet jak na panujące w Zonie warunki, nietypowego... Zszedłem nieco niżej, aż odór zgnilizny uderzył mnie w nozdrza zapierając oddech. Spojrzałem na leżące najbliżej szczątki czarnobylca. Było w zaawansowanym w stadium rozkładu, lecz mimo to bez trudu dostrzegłem, że nibypies nie miał oczu... Obok leżały pozostałości dzika ze znajomymi, pająkowatymi odnóżami...
Wycofałem się z wąwozu, z trudem hamując napływającą falę mdłości. Czekający na górze Iwan spojrzał na mnie pytająco. Jednak nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć gdzieś za mną trzasnęła pod czyjąś podeszwą gałązka. Błyskawicznie odwróciłem się i w ostatniej chwili powstrzymałem rękę, która odruchowo wystrzeliła przede mnie, by obezwładnić przeciwnika.
-Kłamczucha? - zdumiałem się na widok dziewczyny.
-Kłamczucha?! - powtórzył ze zdziwieniem stojący obok siostry Sierioża i spojrzał na nią jakby oczekując wyjaśnień na temat pochodzenia tej dziwnej ksywki.
Lecz najpierw wyjaśnień zażądałem ja.
-Gdzieś Ty była?! - krzyknąłem tonem przewrażliwionej niani. - Szukałem cię!
-A ja szukałam notatnika - zarumieniła się dziewczyna. - Zgubiłam go jak błądziliśmy w nocy, a tam był adres naszej rodziny na Dużej Ziemi. Znaleźć go musiałam, a nie chciałam tobie mówić, bo znów byś się złościł. Myślałam że wrócę zanim się obudzisz... - tłumaczyła się gęsto i ze wstydem jak grzeczna pensjonarka, która niechcący coś przeskrobała.
Nie skomentowałem nawet jej wymówek.
-A wy? - zwróciłem się do jej braci.
-A wiesz, drug - odezwał się Sierioża. - Mieliśmy jeszcze taką małą sprawę do załatwienia. Wiesz, odwiedziliśmy dziadkowe słoiczki zakopane w polu. A później jakoś tak Iwaszko głupio wpadł...
Nie bardzo miałem ochotę na dłuższe dyskusje z nimi. Grunt, że cała trójka wreszcie się znalazła. Pozostawało mi mieć nadzieję, że już nic głupiego nie przyjdzie im do głowy.
Najbliższy obóz stalkerów mieścił się w starej przychodni lekarskiej. Nie mógł co prawda równać się z wielkimi stalkerskimi bazami głębiej w Zonie, lecz nie świecił też pustkami. Jak na przychodnię przystało mieszkał tam medyk, ponadto bywało paru handlarzy, w podziemiach urządzono prowizoryczną knajpę... Wszystko to oczywiście duże plusy, ale przede wszystkim zależało mi na jednym. Na spotkaniu ludzi Powinności. Szczęśliwe i oni w tej knajpie bywali.
-Nu, mołodiec - zaczął człowiek w czarno-czerwonym uniformie. - Streszczaj, bo czasu nie mam.
Jurko Sokoła znałem nie od dziś, mogłem więc spokojnie zwierzyć mu się, ze swych podejrzeń.
-Mutanty krzyżują - rzuciłem krótko.
-Krzyżują? - zdumiał się Jurko.
-Znaczy krzyżówki robią, międzygatunkowe. Słuchaj...
Pokrótce nakreśliłem mu całą sytuację.
-Ciekawe... - zadumał się Jurko. - I myślisz że kto to? Wojskowi? Monolit?
Wybuchnąłem krótkim śmiechem. Rozmówca spojrzał na mnie spode łba.
-Jak dla mnie to jakiś szalony naukowiec. Genialny na tyle, by je krzyżować, ale będący strategicznym idiotą, który nie potrafi nawet tych swoich eksperymentów zabezpieczyć porządnie - wyjaśniłem, wspominając profesjonalizm strażników i reszty "personelu".
-A na co komu takie krzyżówki? - wypytywał Jurko.
-A bo ja wiem? Może do celów bojowych? Ludzkim mięsem je karmią, może żeby przyzwyczaić... - myślałem na głos.
-Dobra! - Jurko plasnął otwartą dłonią w stół. - Za cynk, wiadomo, dzięki. Sprawdzimy - wyjął zza pazuchy plik banknotów, odliczył kilka i położył przede mną na stole. - Sprawdzimy - powtórzył z naciskiem.
Spojrzałem na niego śmiało, starając się okazać uczciwość moich zamiarów.
-Jeśli będzie prawdziwy - kontynuował Jurko - odezwiemy się jeszcze, ale bądź spokojny. Już my sobie z szalonym doktorkiem radę damy. Ale jeżeli nie...
-Jest prawdziwy - zapewniłem go i z satysfakcją schowałem pieniądze do kieszeni.
Jakimś cudem wystarczyło mi pieniędzy na opłacenie przewodnika, który przeprowadziłby moją nieszczęsną trójeczkę przez Kordon na Dużą Ziemię i nawet trochę mi zostało. Tym bardziej cieszyłem się więc ze zbliżającego się rozstania i jakoś wcale nie było mi żal, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie mi dane spotkać tego czarującego rodzeństwa. Wręcz miałem taką nadzieję.
W poprzedzający pożegnanie wieczór przysiadłem sobie przy ognisku koło obozu stalkerów, spokojnie popijając energetyka. Niespodziewanie ktoś przysiadł się obok. Spojrzałem - Eufrozyna.
-Lotka? - zagadnęła dziewczyna.
-A? - mruknąłem leniwie.
-Zostałabym ja z Tobą w Zonie. Za stalkera, co? - wypaliła jednym tchem.
Zamarłem, nie wiedząc co odpowiedzieć. Musiałem mieć przy tym naprawdę głupią minę, bo Eufrozyna zachichotała i już nieco bardziej pewna siebie dodała:
-Wiesz, jako stalker Wasia. Twoi koledzy nie musieliby wiedzieć, kto ja naprawdę jestem. Raźniej by Ci było, zawsze to lepsze niż włóczenie się po Zonie samotnie.
Zdębiałem. Kłamczucha mówiła zupełnie serio. Spojrzała na mnie wymownie. Niby mówiła z sensem, nie raz brakowało mi towarzystwa, nie raz nie uśmiechał się samotny marsz, jeszcze bardziej doskwierał brak bliskości kobiety. Ale chodka w Zonę z kobietą nie może przynieść niczego dobrego, a baba-stalker to rzecz niepojęta, którą można z miejsca między bajki włożyć.
-Nie, Fruziu - odparłem. Za ten spalony karabin, nie.
Całe moje pożegnanie z młodymi Morozami było z obu stron starannie przygotowanym teatrzykiem. Obaj bracia wyściskali mnie tak mocno, że aż brakło mi tchu, Eufrozyna pochlipała trochę ocierając oczy chusteczką i zapewniła, że będzie tęsknić, cała trójka obiecała przysłać pocztówkę z Dużej Ziemi i serdecznie dziękowała za doprowadzenie żywcem do granicy Zony.
Wreszcie prowadzeni przez przewodnika odeszli w stronę Kordonu. Jeszcze parę razy odwrócili się i pomachali mi z daleka. W końcu i ja odwróciłem się i odszedłem. Gdzieś w polu przysiadłem na wysokim kamieniu, łyknąłem wódki kontemplując piękno zachodzącego słońca i napawając się spokojem. Nikt nie tupie, nie gada, nie chrumka, nie chrupie... Cisza. Głucha, martwa i grobowo spokojna cisza. Sięgnąłem do kieszeni by wyjąć plik banknotów, przetasować go, nacieszyć nim oczy i zamarłem. Zamiast zwitku rubli znalazłem tylko jedną, wymiętą kartkę. Niewprawna dłoń nakreśliła na niej kilka trudnych do odczytania zdań:
"Drug,
Trzeba było pozwolić naszej siostrzyczce zostać, kiedy tak ładnie Ciebie prosiła. Nie pozwoliłeś, więc pieniążki też pójdą z nami - na posag dla niej. Nie gniewaj Ty się. Szczastja!"
Westchnąłem i zgniotłem papierek w dłoni. Samotny, niezależny i bez grosza przy duszy. Wreszcie wszystko wróciło do normy.