przez marcel w 04 Gru 2014, 23:40
Jak śpiewał Okudżawa: szto było, to spłyło, nie wróci drugi raz. Antologia, antologia i po antologii. Wrzucam swój tekst konkursowy i wielkie podziękowania kieruję do Realkriss i KOSHI'ego, którzy poświęcili czas na korektę opowiadania.
Nadzieja
Z piwnicy zalatywało wilgocią i gnijącymi liśćmi. Wiedziałem, że to z pomieszczeń po lewej, których okienka były umieszczone na poziomie gruntu. Szyby zniknęły dawno temu, przez otwory wdarła się matka natura, na powrót biorąca sobie to miejsce w posiadanie. Podłogę zaścielała warstewka humusu, organicznych szczątków, którym udało się dostać do środka. W paru miejscach strzelały w górę młode drzewka, teraz, na jesieni, smętne, szare i wątłe. Gdzieś cienką strugą ciekła woda.
Zszedłem po kilku ostatnich stopniach schodów i ruszyłem przed siebie, w kierunku drzwi u końca korytarza. Stał tam niski stolik, a przy nim siedział strażnik. Wstał na mój widok. Pamiętałem go z poprzedniej wizyty. Wysoki, mniej więcej mojego wzrostu, ale z wyraźną nadwagą, o nalanej twarzy, której centralny punkt stanowiły imponujące wąsy. Miał może z pięćdziesiąt lat i strasznie przypominał mi baćkę Łukaszenkę. Ubrany nieporządnie, w zbieraninę cywilnych ciuchów pomieszanych z łachami z demobilu, w garści ściskał dwulufowego obrzyna o kolbie zaklejonej błękitną taśmą izolacyjną.
- No? – Burknął.
Posłusznie stanąłem twarzą do ściany i pozwoliłem mu się obszukać. Nieważne, że mnie tu znali i uchodziłem za solidnego klienta. Za drzwiami siedziała zamknięta kura znosząca złote jaja, jeśli już trzeba wpuścić do takiej lisa, należy najpierw wybić mu zęby.
Gdy było po wszystkim, odwróciłem się w jego stronę i zerknąłem na stół. „Łukaszenka”, jak się okazało, umilał sobie czas układając pasjansa. Karty były pogniecione i niemożliwie brudne. Wyobraziłem sobie te wszystkie razy, gdy ciemne od syfu paluchy je tasowały, ściskały i gniotły, zostawiając na nich nierówne, tłuste odciski. Istny cud, że talia zachowała się w niezmienionym składzie.
- Nie idzie karta dzisiaj, co? – Zagadnąłem, ciekaw jego reakcji. Przeliczyłem się. Strażnik wzruszył ramionami, nie uznając nawet za słuszne wyburczeć swojego „no”, po czym wyciągnął z kieszeni klucz i zdjął kłódkę, zapiętą na masywnej sztabie blokującej drzwi. To było coś nowego, ale nie okazałem zdziwienia. Ominąłem go i wszedłem, zamknął, gdy tylko przekroczyłem próg.
W środku nic się nie zmieniło, może tylko pleśń przyozdobiła sufit nowymi wzorami. Ślepe, piwniczne pomieszczenie trzy na cztery metry. Wyposażenie spartańskie: chybotliwy stół, dwa krzesła, duże łóżko polowe, odrapana szafka i piecyk gazowy. Pod sufitem dyndała na kablu słaba żarówka. Na podłodze leżał wyliniały dywan, zaś do ścian przybito płachty tkaniny w kolorze czerwonym – międzynarodowej barwie domów publicznych. Ich odcień, szary i wypłowiały, przypominał stare radzieckie sztandary. Zresztą, może właśnie stąd wzięła się ta ozdoba. Walało się takich transparentów od cholery po szkołach i urzędach, w Zonie nawet łatwiej było je znaleźć niż poza jej granicami. Szabrowników z czasów przed drugą katastrofą nie interesowały. Stalkerzy deptali tylko po nich ciężkimi buciorami, a mutanty… No cóż, mutanty mogły na nie co najwyżej nasrać. Niewykluczone, że Rachat znalazł kilka zapomnianych chorągwi głoszących idee komunizmu i postanowił za ich pomocą przyozdobić swoją piwniczkę.
Na krześle siedziała Nadia.
- Cześć – powitałem ją. Nie odpowiedziała. – Co słychać?
- Stare ku*wy nie chcą zdychać – odburknęła, nie unosząc głowy.
Prychnąłem cicho, podszedłem do stołu i usiadłem naprzeciwko niej. Pomilczeliśmy chwilę.
- Coś dawno cię nie było – zagadnęła. – Już myślałam, że ci się forsa skończyła. Albo, żeś sam się skończył.
- Było mi nie po drodze. Jak żyjesz?
- Jak widać – wreszcie podniosła na mnie wzrok. Oczy miała niebieskie, włosy blond, ot, typowa słowiańska uroda. Na pewno nie była brzydka, ale i nie grzeszyła urodą, efektu nie poprawiały malujące się na twarzy zmęczenie i wychudłe policzki. Jeden z nich, dotąd zasłaniany przez włosy, szpeciła purpurowosina wybroczyna. Krwiak wyglądał naprawdę paskudnie, dziewczyna musiała dostać czymś twardym. Miała sporo szczęścia, że udało się jej wykpić siniakiem. Nie wyobrażałem sobie leczenia połamanej kości policzkowej w warunkach czarnobylskiej Strefy. Trochę mocniejszy cios i byłaby oszpecona do końca życia.
Uniosłem brwi, ale nie zapytałem, co się stało. Nie moja sprawa. Zamiast tego przesiadłem się na łóżko i ściągnąłem sweter. Przywołałem ją gestem, wskazałem miejsce obok mnie. Zacięła usta, ale wykonała nieme polecenie. Pozwoliłem jej samodzielnie zdjąć ubranie, chwilę siłowała się z zaciętym suwakiem swojego granatowego polaru. Sam też się rozebrałem.
A potem, na kilka krótkich chwil, Zona zniknęła.
***
Rachat był niewysokim, szczurzym Ormianinem. Ot, typowy bazarowy cwaniaczek, taki, na widok którego człowiek głębiej chowa portfel. Jakie sprawy przygnały go do Zony, nie wiedziałem. Z początku próbował utrzymywać się ze zwykłego sobie kanciarstwa, ale po tej stronie Kordonu za mało było osób, które mógłby oszukać. Kiedy w końcu to zrozumiał, zaczął parać się każdą, nawet najbardziej gównianą robotą, byle tylko przeżyć. Później zaszył się gdzieś, przestałem go spotykać. Gdy znowu wypłynął, okazało się, że z kanciarza przebranżowił się na alfonsa.
Szczerze wątpiłem, czy przemycenie przez granicę Nadii było jego pomysłem. Rachat był po prostu za wąski w uszach na takie projekty. Tak czy inaczej, wraz z kilkoma innymi mętami, Ormianin zadomowił się w odosobnionym gospodarstwie, które niezburzone przetrwało wielkie porządki z osiemdziesiątego szóstego. Zajęli solidny, murowany dom, a w piwnicy umieścili swoje źródło dochodów. To była w miarę spokojna okolica, pod ziemią dawało się przeczekać Emisję, zaś ci jego zabijacy wystarczali, by utrzymać z daleka ślepe kundle, które czasem podchodziły do budynków w poszukiwaniu pożywienia.
Do burdelu zaczęli ściągać stalkerzy. Poza przyjemnością, znajdowali oni na miejscu bezpieczny nocleg i możliwość podładowania baterii – zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Rachatowi udało się zdobyć gdzieś stary dieslowski agregat prądotwórczy. Dzięki temu jego lokal zamienił się, przynajmniej według stalkerskich standardów, ze zwykłej rudery w pięciogwiazdkowy hotel, a interes rozkwitł. Niestety, pieniądze nie zmieniły bylejakości gospodarza. Ani on, ani żaden z jego goryli, nie wpadł na pomysł, by zatkać czymś wybite piwniczne okna, przez które lał się jesienny deszcz. Cała piwnica była zawilgocona, a piecyk w pokoju Nadii nie dawał rady ogrzać pomieszczenia na tyle, by dało się w nim wytrzymać nago. Dlatego oboje ubraliśmy się szybko i teraz znowu siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole. Dziewczyna odezwała się jako pierwsza.
- Napij się ze mną, Moris – powiedziała. – Wódka jest w szafce, nalej.
Byłem już u niej kilka razy, ale nigdy wcześniej nie proponowała mi alkoholu. Z drugiej strony, zawsze dużo rozmawialiśmy, więc może po prostu chodziło o urozmaicenie nudzącego ją schematu. Otworzyłem skrzypiące drzwiczki i wyciągnąłem dużą, litrową butelkę taniej wódki i dwa blaszane kubki. Postawiłem je na stoliku i nalałem od razu po sto gram. To nie była delikatna dziewusia, sącząca po pół kieliszka „bo niedobre”. Podsunąłem jej naczynie i wypiliśmy bez żadnego toastu.
- Rachat wspominał, że mieliście gościa z Ameryki – zagadnąłem, chcąc wciągnąć ją w rozmowę.
- No… Był jakiś dziennikarzyna.
- Kolejny turysta z aparatem i plikiem dolarów w kieszeni?
- Do kieszeni mu nie zaglądałam, nie było okazji. Chłopaczek na mój widok zrobił minę, jakby bał się pobrudzić. Wiesz, taki typowy Amerykaniec jak z serialu, zęby białe jak mleko, modna fryzurka… Aż trzech naszych go musiało niańczyć, boby jak nic się rozpłakał, że odżywki do włosów nie ma gdzie kupić.
- Co to byli za stalkerzy?
- Pierwszy raz ich na oczy widziałam. Mówili, że zazwyczaj na południu siedzą, tylko teraz, z tym hamburgerem musieli się dalej kopnąć. A w ogóle to ten typek prawie w ogóle po naszemu nie gadał, jedyne co, to tylko „da”, „niet” i „spasiba”. Chciał mi zdjęcie zrobić, ale ci z jego eskorty mnie zawczasu nauczyli co mam mu odpowiedzieć. Więc on do mnie z aparatem, a ja mu pokazuję środkowy palec i drę się: „fuck you, you fucking fuck!” Aż mordę z wrażenia otworzył, wszystkie te swoje błyszczące ząbki pokazał – znowu wybuchnęła śmiechem. – Fajnie, nie?
Potwierdziłem, nalewając kolejną kolejkę.
- No... – Dopiero po chwili odzyskała wątek. – Jedną noc u nas przespali i poszli gdzieś dalej. Później podobno jakieś cyrki się z nimi działy, zaczęli do siebie grzać z kałachów, Amerykaniec jakiegoś przypadkowego stalkera zabił…
- Niech mu ziemia lekką będzie – przepiłem do niej, chętnie uniosła kieliszek. Wypiliśmy.
- Miałaś jakichś innych ciekawych gości?
- Nie, raczej standardowy zestaw… Chociaż poczekaj, był jeden taki co normalnie by się zaliczał do nieciekawych, ale okazał się całkiem interesujący. Gościu zawsze przychodził w okolicach pierwszego każdego miesiąca, w sumie był u mnie cztery razy. Mówił, że wypłatę dostał, to chce się zabawić. „Jaka znowu wypłata w Zonie” - pytałam, a on się tylko śmiał. Niedawno się okazało, że naprawdę dostawał pieniądze, bo to major SBU był. Rachat z chłopakami się nadziwić nie mogli: równy chłop, stalker jak się patrzy, a tu menda ze służb…
- Co major SBU robił sam w Strefie?
- A ja skąd mam wiedzieć? Nie zwierzał się, w ogóle niewiele mówił. Pewnie jakąś tajną misję wykonywał – wzruszyła ramionami.
Skwitowałem jej stwierdzenie krzywym uśmiechem, ale nie skomentowałem. Koszmarnie chciało mi się palić, ale niestety papierosy zostały na górze, wraz z resztą moich rzeczy. Odepchnąłem natrętne myśli, starając się na powrót skupić na rozmowie.
- To o czym jeszcze mi dzisiaj opowiesz? – zapytałem z lekkim uśmiechem.
- Dlaczego ty zawsze chcesz, żebym to ja mówiła?
- Mam nudne życie. Twoje opowieści są o wiele ciekawsze.
- Bzdura – parsknęła. – Przychodzą do mnie ci wszyscy wielcy stalkerzy, ukraińscy macho i jeden przez drugiego chwalą się czego to nie zrobili. Ten odkrył nowy rodzaj artefaktu, tamten z Elektrowni wrócił żywy… Ba! Był nawet jeden kozak co opowiadał, że kontrolera zadźgał nożem. A wiesz, dlaczego oni tak chrzanią? No, Moris, wiesz? Oni wszyscy się boją! Każdego dnia ryzykują życiem, walczą i zabijają, a potem przychodzą do mnie i mało się z tego strachu nie zesrają! Bo każdy z nich chce bardzo, a nie wie, czy promieniowanie mu do reszty fiuta nie przeżarło!
Wybuchła gardłowym śmiechem. Ja milczałem. Po chwili ciągnęła dalej, już normalnym tonem.
- Wymyślają, żeby się we własnych oczach podbudować. Im nawet nie chodzi o mnie, ważne jest tylko, żeby samemu uwierzyć, że się da radę. A potem przychodzisz ty, rycerzyk. Albo się nie boisz, albo nie dajesz po sobie poznać. I twierdzisz, że chcesz wysłuchiwać tych wszystkich zmyślonych historii. Po co?
Odkręciłem butelkę i znowu nalałem wódki do kubków. Przełknąłem palący płyn i poczekałem, aż dziewczyna wypije, układając w głowie odpowiedź.
- Nigdy cię nie prosiłem, żebyś mi je opowiadała. Chcę cię po prostu słuchać, to ty wybierasz temat. Za każdym razem mówisz o tym, co spotkało cię po tej stronie Kordonu, zupełnie jakby twoje życie zaczęło się wraz z przyjazdem tutaj. Nigdy nie wspominałaś o tym, co było wcześniej.
Prychnęła, usta wykrzywiły jej się w nieładnym grymasie, ale zaraz odwróciła głowę. Trwała tak przez krótką chwilę, później chwyciła wódkę i pociągnęła długi łyk wprost z butelki. Kilka razy głęboko wypuściła powietrze ustami, wydychając alkoholowy opar.
- Chcesz wiedzieć co się wcześniej ze mną działo? – Zapytała, patrząc mi prosto w oczy. – A co ja ci mam mówić? Matka mnie zostawiła tuż po urodzeniu, całe dzieciństwo spędziłam w bidulu. Wiesz, jak wygląda dom dziecka w małym miasteczku? Jak skończyłam szesnaście lat, kazali mi się wynosić do mieszkania socjalnego. Szybko się okazało, że za dach nad głową będę musiała płacić dupą. Tak przynajmniej mi powiedzieli. Widzisz, niektórzy łamią sobie głowy, jaki zawód wybrać, a ja… Mnie profesja sama znalazła.
Uśmiechnęła się gorzko.
- Byłam wtedy całkiem niebrzydka, znalazł się jakiś łowca głów, który odkupił mnie za kilkaset dolarów i wywiózł do Kijowa. Tam nawet nieźle mi się żyło. No, przynajmniej klienci byli zawsze umyci. Po jakimś czasie ktoś uznał, że już się zużyłam i znowu wróciłam do dawnego syfu. Kilka razy przechodziłam z rąk do rąk. Wreszcie, któregoś dnia, przyszedł ponury facet ze skórzaną torbą, wyciągnął strzykawkę i jakąś ampułkę, zrobił mi zastrzyk… Obudziłam się już po tej stronie.
Wstała i przesiadła się na łóżko, plecy opierając o ścianę. Obróciłem w ustach słowo „zużyłam”. Dziwnie brzmiało w kontekście tak młodej osoby. „W jakim ona jest właściwie wieku?” - Zastanowiłem się kolejny raz. Wyglądała na zniszczoną czterdziestolatkę, ale pewien byłem, że od tego wyniku należy odjąć co najmniej dekadę. A może więcej? Może nie skończyła jeszcze nawet trzydziestki?
- Stwierdziłeś, że opowiadam o sobie tak, jakby moje życie zaczęło się w Zonie. Ale ja myślę, że jest odwrotnie – ono się skończyło, gdy tu przyjechałam. Wiesz, jak wygląda mój dzień? Co ja mówię, dzień… Ten pokój to moja cela. Stara, śmierdząca piwnica, wilgoć, grzyb i zimno. Bez okien, zazwyczaj bez światła, bo Rachat oszczędza paliwo do generatora. Czasami zapalam sobie świeczkę, żeby sprawdzić, czy nie oślepłam. Kilka razy w tygodniu przychodzą ci z góry, żeby sobie ulżyć. Rzadziej prawdziwi klienci. To taka jedyna rozrywka.
- Przecież jeszcze niedawno pozwalali ci wychodzić?
- Ale już nie pozwalają – wydęła górną wargę, odwróciła głowę, kierując opuchnięty policzek w moją stronę. – Pięć dni temu próbowałam stąd uciec. Jak mnie złapali, Rachat był cały roztrzęsiony, trzasnął mnie kolbą od automatu w twarz. Wrzeszczał, że jestem głupia piz*a i sama nie przeżyłabym w Zonie godziny. Potem znowu mnie tu zamknęli, a drzwi zablokowali od zewnątrz. Dla mojego dobra, tak powiedzieli.
Objęła kolana rękami, znowu zasłoniła krwiaka włosami. Oczy podejrzanie jej błysnęły, ale nie wiedziałem, czy to wspomnienia, czy wódka były tego przyczyną.
- Wtedy, jak mieszkałam w Kijowie… Tylko wieczorami byłam zajęta, całe dnie siedziałam bezczynnie. Chciałam jakoś zabić czas, coś poczytać, ale jedyną książką jaką znalazłam był słownik. Otwierałam go na przypadkowych stronach i szukałam ciekawych wyrazów. Znalazłam słowo „rachat”, to z francuskiego „pokuta” i „odkupienie”. Zapadło mi w pamięć. A potem, jak obudziłam się w tej piwnicy, przyszedł do mnie ten szczur i się przedstawił… Moris, powiedz mi, za co ja tu ku*wa pokutuję? Co ja takiego zrobiłam?
Chociaż po policzkach pociekły jej łzy, twarz miała niewzruszoną.
- To nie jest życie, Moris. To jak trumna, tylko gorzej. Nieboszczyk spokojnie leży i gnije, do niego nie przychodzą zarośnięci brudem faceci, żeby postękać i udowodnić sobie, że Zona jeszcze ich nie wytrzebiła. Nieboszczyk nie zastanawia się, ile promieniowania przyjmuje za każdym razem, gdy ktoś się na nim kładzie. I dlaczego nie wynaleziono jeszcze kondomów z ołowiu. To przy tobie je wymyśliłam! Ołowiane prezerwatywy, od dzisiaj w ekwipunku każdego stalkera.
Przy mnie... Nigdy nie łudziłem się, że traktuje mnie inaczej niż resztę osób które ją odwiedzały, ale mimo to jej słowa zabolały. Dziwna rzecz, ludzka moralność.
- A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że ja nadal chcę żyć. Nadal mam w sobie odrobinkę nadziei. Leżę w tej mojej trumnie i wyobrażam sobie to, co bym robiła, gdyby udało mi się stąd wydostać. Marzę o ciężkiej, podłej robocie, nie wiem, w fabryce albo jakimś magazynie i o tym, jak będę stamtąd wracać zmęczona… No właśnie. Chciałabym mieć gdzie wracać. Nie – do kogo, o tym nie śmiem nawet myśleć. Wystarczyłby mi jakiś zapuszczony kąt, byle swój. Wracałabym, patrzyła na moją biedę i płakała ze szczęścia. Dlatego próbowałam stąd uciec.
- Nawet gdyby ci się udało, Rachat miał rację. Nie dałabyś rady dotrzeć do granicy. Nie masz pojęcia o Strefie. Wiedziałabyś chociaż w którą stronę iść?
- Liczyłam na to, że kogoś spotkam... – Zaczęła powoli. – Kogoś, kto pomoże mi uciec na drugą stronę.
Domyślałem się, do czego zmierza i nie podobało mi się to. Nadia wyraźnie się zawahała, przez chwilę bezdźwięcznie poruszała ustami, jakby przygotowując je do wypowiedzenia tych kilku najważniejszych słów.
- Wydobądź mnie stąd, Moris – wreszcie zdecydowała się odezwać i patrzyła teraz na mnie z błagalnym wyrazem w oczach. – Wiem, że możesz.
Faktycznie, mogłem. W tym zakątku Zony moje imię sporo znaczyło, zapracowałem na swoją reputację i teraz mogłem cieszyć się szacunkiem innych stalkerów. Rachat zdążył wielu zajść za skórę, na pewno znaleźliby się ludzie, gotowi pójść za mną i zakończyć jego karierę alfonsa. Towarzyszący mu luje nie sprawiliby problemów, kiepsko uzbrojeni i bez żadnego doświadczenia w prawdziwej walce. Zresztą, może Ormiaszek dałby się namówić na odsprzedanie dziewczyny. Zaświeciłbym mu w oczy kilkoma artefaktami, a chciwość zrobiłaby resztę.
- Zanim mnie tu przywieźli, oszczędziłam trochę pieniędzy – wyraźnie ściszyła głos i przysunęła się w moją stronę. – Zdążyłam je ukryć, starczyłoby na początek. Byle tylko uciec z Zony, za Kordonem nikt nie będzie mnie szukał. Rachat ma za krótkie ręce, a nikt inny nie zaprzątnie sobie mną głowy. Moris, proszę.
Pomyślałem o siedzącym na korytarzu strażniku. Podsłuchuje? Pewnie tak, choćby dla zabicia nudy. Na szczęście drzwi wyglądały na solidne, a dziewczyna z rozmysłem zniżyła ton, jakby sygnalizując, że po drugiej stronie nie będzie słychać cichej rozmowy.
- Dlaczego wybrałaś właśnie mnie? – Zapytałem, by zyskać na czasie.
- Tylko ty przychodziłeś tu słuchać – odpowiedź padła bez chwili namysłu.
- Kiepski powód...
Wyobraziłem sobie Nadię, jak siedzi w ciasnym, obskurnym mieszkanku, gdzieś na obrzeżach Kijowa, pije słodzoną herbatę i czyta książkę. Kran cieknie, a po kuchennych szafkach co jakiś czas przebiega tłusty karaluch. Dziewczyna rozgląda się dookoła i po raz kolejny ogarnia ją radość z tego, że udało jej się uciec od dawnego życia, że w tej brudnej kuchni jest panią samą sobie. Zarabia na życie ciężką pracą, być może kiedyś spotka mężczyznę, gotowego się z nią związać. Oczywiście nigdy nie da mu dziecka, fizjologia jej to uniemożliwi, ale znajdzie w nim oparcie i bezpieczeństwo. Będzie wolna.
Chyba, że…
Dotknęła mojej dłoni, zaniepokojona milczeniem. Wyprostowałem się na krześle, ale ręki nie zabrałem. Przeciwnie, pogładziłem ją po ramieniu i ścisnąłem mocno.
- Mam ochotę zapalić – oświadczyłem głośno, tak, żeby usłyszał mnie strażnik. – Idź na górę, papierosy są w mojej kurtce.
Wstała natychmiast i energicznie podeszła do drzwi. Ledwie zastukała, otworzyły się – znaczy, wąsaty „Łukaszenka” naprawdę podsłuchiwał. Gdy wyszła, zajrzał do środka.
- Czego? – Zapytałem ostro. – Wracaj do swojego pasjansa, baćka.
Zniknął jak zdmuchnięty, a ja podniosłem opróżnioną w dwóch trzecich butelkę wódki i popatrzyłem na zawartość przez wąską szyjkę.
***
Nadia wróciła po dłuższej chwili, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Wziąłem od niej paczkę, wyciągnąłem fajkę dla siebie, ją też poczęstowałem. Zapaliliśmy.
- Nie mogłaś znaleźć?
- Nie – skrzywiła się. – Rachat się czepiał.
Pokiwałem głową, wziąłem butelkę, kubki i usiadłem na łóżku, plecami do drzwi. Zajęła miejsce obok mnie. Zaciągnąłem się, strzepnąłem popiół wprost na dywan i zacząłem mówić.
- Potrzebuję czasu. Tydzień, może dwa. Muszę spotkać się z kilkoma ludźmi, przekonać ich, by mi pomogli. Ty w tym czasie zbieraj siły. Nie narażaj się niepotrzebnie, odpoczywaj i staraj się jeść do syta. Gdy przyjdę następnym razem, masz być gotowa do długiego, forsownego marszu.
Pokiwała skwapliwie głową, zapomniała zupełnie o papierosie, wpatrując się we mnie i chciwie chłonąc każde słowo.
- Odprowadzę cię do granicy, umożliwię bezpieczne przejście. Później będziesz zdana sama na siebie. Pomyśl, co wtedy zrobisz, na spokojnie opracuj plan działania. Postaram się przynieść ci jakąś mapę, żebyś się nie zgubiła, bo będziesz musiała szybko oddalić się od Kordonu. Rozumiesz?
Przytaknęła, wrzuciła niedopałek do pustego kubka i wpiła palce w moje ramię, z nową nadzieją w oczach.
- Naprawdę mnie stąd zabierzesz?
- Naprawdę. A teraz napij się i idź spać, już późno. Wódka czasami rzeczywiście pomaga.
Posłusznie nalała bezbarwnego płynu do drugiego, czystego naczynia. Po twarzy błąkał jej się nieśmiały uśmiech.
- Twoje zdrowie, Moris – wzniosła dłoń w toaście. – Pamiętaj o mnie.
- Nie zapomnę – obiecałem, wstając. Ruszyłem do drzwi, zdążyłem jeszcze zobaczyć jak opróżnia trzymany kubek i od razu nalewa kolejny. Wyszedłem bez słów pożegnania.
Siąpił nieprzyjemny, jesienny deszczyk. Z pozoru niby nic, lekka mżawka, która po pewnym czasie potrafiła przesiąknąć przez każde nieprzemakalne ubranie. Później człowiek dygotał z zimna, kuląc się pod jakimś krzakiem i przeklinając własną głupotę, każącą mu wyjść spod dachu. Taki los czekał i mnie tej nocy, ale nie mogłem tutaj zostać. Rachat zapraszał, obiecując nawet flaszkę na koszt firmy, ale wymówiłem się, udając że gonią mnie jakieś ważne sprawy. Wędrowanie po zmroku nie pierwszyzna, stwierdziłem. Wyraźnie się zdziwił, bo faktycznie, kto normalny opuszcza bezpieczne schronienie ciemną, październikową nocą, w dodatku w deszcz. Na szczęście nie dopytywał, pożegnaliśmy się krótko, zabrałem swoje rzeczy i wyszedłem. Teraz stałem na schodkach przed domem handlarza, ciesząc się z osłony, jaką dawał eternitowy daszek. Co jakiś czas mocniejszy podmuch wiatru przynosił chmarę lodowato zimnych kropelek, ogienek papierosa chowałem więc we wnętrzu dłoni, zaciągając się chciwie raz za razem. To był już trzeci z kolei, a mi nadal wściekle chciało się palić. „Ostatni – obiecałem sobie. – Później… pójdę.”
Wróciłem myślami do dziewczyny, która siedziała w piwnicy i samotnie piła wódkę. A może już nie siedziała? Może już bezwładnie padła na łóżko, a nierówno obcięte włosy przykryły wielki siniec na policzku. Będzie śnić niewyraźne, podobne do majaków, wódczane sny, a potem…
Żar sparzył palce, zadeptałem papierosa i znowu sięgnąłem do paczki. Powinienem już ruszać, czas nie stał po mojej stronie, w nocy będę utrzymywał o wiele wolniejsze tempo, niż za dnia. Mimo tej świadomości, w ogóle nie mogłem się zebrać do odejścia.
Kiedyś, dawno temu, na samym początku mojego pobytu w Zonie, dorwałem – jak mi się wtedy zdawało – robotę życia. Miałem dużo szczęścia, znalazłem się we właściwym miejscu o odpowiednim czasie. Naukowcy z niewielkiego, polowego laboratorium poszukiwali osoby gotowej wykonywać dla nich pomiary w różnych rejonach Strefy. Nie miałem bladego pojęcia na temat ich eksperymentów, co okazało się zaletą w oczach jajogłowych. Jak wiadomo, każdy badacz cierpi na manię prześladowczą, przekonany o tym, że wszyscy dookoła tylko czekają, by ukraść mu jego wiekopomne odkrycia. Z drugiej strony, mój brak doświadczenia mógł okazać się problematyczny. Nikt o zdrowych zmysłach nie powierzyłby nowicjuszowi detektorów, wartych grube tysiące dolarów. Dlatego łgałem jak najęty, kreując się na człowieka który Zonę zna jak własną kieszeń, a ze wszystkimi jej niebezpieczeństwami radzi sobie bez mrugnięcia okiem. Udało się. Podpisaliśmy kontrakt i mogłem zacząć karierę asystenta polowego.
Praca wymagała szybkiego i sprawnego przemieszczania się po Strefie, była więc niesłychanie ryzykowna dla kogoś, kto dopiero stawiał w niej pierwsze kroki. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu widzę, że miałem wtedy więcej szczęścia niż rozumu. W każdym razie podjąłem się wyzwania, fortuna dopisała, a ryzyko zaprocentowało. Nagrodą były oczywiście pieniądze oraz przede wszystkim, bezcenne doświadczenie. Gdy moja praca dobiegła końca, w ramach premii otrzymałem trochę środków medycznych. Pośród nich znalazła się niewielka fiolka z białym proszkiem, którą teraz ściskałem w dłoni. Była pusta.
Rohypnol oddziałuje na ośrodek oddechowy, alkohol jeszcze potęguje jego działanie. Płuca coraz rzadziej pompują tlen, człowiek oddycha wolniej i wolniej, po jakimś czasie nadchodzi sen, a potem nie ma już nic. To był najlepszy dar, jaki mogła ode mnie otrzymać dziewczyna imieniem Nadia. Imię było jedyną dobrą rzeczą, jaką dało jej życie. Nadieżda, czyli Nadzieja. Ja dałem jej prawdziwą nadzieję, pozwoliłem ożywić marzenia. Na kilka chwil świat nabrał kolorów, zniknęła cuchnąca wilgocią piwnica, jej miejsce zajęło małe mieszkanko, którego tak pragnęła.
To wszystko, o czym mi mówiła, było tylko nierzeczywistą mrzonką. Rozpaczliwą próbą utrzymania się na powierzchni. Rozsądek nie pozwolił mi uwierzyć w wizję jej szczęścia. Wiedziałem, że nawet jeśli pomogę jej uciec z Zony, prędzej czy później wróci na ulicę. Zdana tylko na siebie, przy próbie odzyskania ukrytych oszczędności wpadnie w łapy tych, którzy dawniej handlowali jej ciałem. Pobita, pozbawiona resztki marzeń, znowu będzie zmuszana oddawać się za pieniądze. A może sama zdecyduje wrócić do prostytucji, żeby łatwo zarobić na życie? Tak czy inaczej, nie potrwa to długo. Wycieńczony organizm odmówi posłuszeństwa, ujawni się złośliwy nowotwór, następstwo wielokrotnej ekspozycji na promieniowanie. Alfonsi wywiozą ją, nieprzytomną, do jakiegoś lasu, albo po prostu wyrzucą na śmietnik, gdzie skona, majacząc o szczęściu we własnych czterech kątach. Ja oszczędziłem jej cierpienia i bolesnego zawodu. Ofiarowałem wolność.
Gdy rano któryś ze strażników zaniesie jej jedzenie, zdziwi się, że dziewczyna nadal śpi. Zawoła Rachata, ten szturchnie ją kilka razy, a potem, wiedziony złym przeczuciem, zacznie szukać pulsu na którejś z tętnic. Ja wtedy będę już daleko stąd.
Wyrzuciłem niedopałek w noc, podniosłem leżący na stopniach plecak. Trzeba ruszać. Pustą fiolkę schowałem głęboko do kieszeni. Obiecałem Nadii, że będę o niej pamiętał i dotrzymam słowa.
>>> Wenn ist das Nunstück git und Slotermeyer? Ja! ... Beiherhund das Oder die Flipperwaldt gersput. <<< ~
Ernest Scribbler