przez Pan Skarbonka w 12 Wrz 2014, 21:10
Pszting-pyk czyli na Drugi Brzeg i z powrotem.
Nieomal w przededniu premiery trzeciej części przygód Stalkera Miszki trafiła mi się "okazja" przeczytania jego poprzednich wyczynów na Drugim Brzegu Prypeć-Rzeki. Choć po pierwszej części obiecałem sobie, że więcej Gołkowskiego czytać nie będę, bo zwyczajnie szkoda na to czasu, to w obliczu takiej gratki, czemu nie zaryzykować i nie dać sobie i jemu jeszcze jednej szansy. W końcu nie nic na tym nie tracę, przynajmniej finansowo.
Po pierwsze, co zaskakujące – szczególnie po gorzkiej lekturze "Ołowianego Świtu" – "Drugi Brzeg" ma fabułę. Cóż z tego, że mało oryginalna, być może nawet wtórna w stosunku do setek innych utworów literackich, filmów czy gier. Trudno, że jednozdaniowo wiąże się w trzeciej części książki tylko po to, by kilkadziesiąt stron później finiszować rozwiązaniem, najważniejsze, że w ogóle jest. Miła odmiana po bezcelowych opowiastkach z poprzedniego tomu.
Szkoda tylko, że tak radykalnej zmiany nie przeszedł sposób narracji. Wiadomo, ze nie jest łatwo napisać książkę z perspektywy pierwszej osoby bez popadania w manierę lub po prostu bez usypiania czytelnika relacją na żywo z każdej wykonywanej właśnie czynności.
"Ołowiany Świt" cierpiał właśnie na tą dolegliwość i cierpi na nią niestety "Drugi Brzeg". Towarzyszymy więc bohaterowi w jego codziennych zmaganiach – jak idzie, zatrzymuje się, kuca, nabiera powietrze w płuca, wypuszcza je, zdejmuje z pleców Zbawiciela, repetuje go, zarzuca na plecy, po czym jeszcze raz zdejmuję i jeszcze raz repetuje. Morderczy wysyp czasowników pierwszoosobowych malujących akcję w skali niemal 1 do 1 jest po prostu niestrawny.
Suniemy więc przyklejeni do głowy głównego bohatera przez prawie 200 stron, towarzysząc mu w nużącej tułaczce i morderczych potyczkach. Czasem rzucimy wraz z nim anglojęzycznym (tfu...) cytatem, przekleństwem, czasem wysłuchamy pouczającej opowiastki o nieprzewidywalności Zony (o tym, że gdyby do niej samochodem wjechać, to działałby tylko wsteczny i lewa wycieraczka), a czasem po prostu poudajemy odgłosy maszyn, przedmiotów lub budzimy się z kolejnego koszmaru głośnym Hhhhaaa! Łaaa! - (c)hała?
Ponad połowa książki to zwykłe nużące wodolejstwo zwiększające siłę grawitacji w okolicach powiek skuteczniej niż dzienniki gospodarcze. Jedynym plusem są anegdotki i spostrzeżenia bohatera na temat socrealistycznej rzeczywistości, rzucające nieco światła na resztki ludzkiej rzeczywistości w tym nowym obcym świecie. Szkoda, że znalazło się ich tu zaledwie parę.
Po przebrnięciu pierwszej Miszko-centrycznej połowy lektury, sytuacja poprawia się na tyle, że w końcu możemy mówić o książce, a nie o dzienniku. Opowieść łapie drugi oddech, gdy pojawiają się nowe postacie, a wraz z nimi nowe relacje i możliwości. I nawet tajemnica głównego celu wyprawy, którą spokojne można by zmieścić w krótkiej formie opowiadania i jak pisałem wcześniej nie jest w żadnej mierze odkrywcza, daje jakoś radę. Szkoda tylko, że wszystko to jest właściwie nieczytalne, a winę ponosi za to, tak jak w "Ołowianym", okropna grafomańska maniera językowa.
Dwudziestodziewięciogramowy, wydrążony na czubku ołowiany walec ze stabilizatorem lotu dosięga mutanta w powietrzu, trafiając go prosto pod łopatkę i wychodząc z drugiej strony krwawą fontanną odłamków kości i strzępków tkanki.
Nie trzeba długo czekać i już trafiam na koleją perełkę:
Na kolanach i łokciach czołgam się w głąb w głąb budynku, próbując tylko znaleźć jakiekolwiek schronienie przed rykoszetującymi mi nad głową pełnokalibrowymi pociskami siedem sześćdziesiąt dwa wyrzucanymi z kryzowanych gilz długości pięćdziesięciu czterech milimetrów z energią kinetyczną prawie czterech tysięcy przerażających dżuli.
W latach kiedy kończyłem podstawówkę (ze względu na specyficzny stan umysłu adekwatny do wieku, dziś trafniej określany jako gimbusiarstwo) panowała moda na nachalne tworzenie czegokolwiek, byleby tylko tworzyć. Jeśli jeden rysował komiks, to i pół klasy tworzyło własne historyjki obrazkowe. Kiedy ktoś "pisał książę" to innych dzieł powstawało synchronicznie 10 i to właśnie z tamtym okresem kojarzą mi się tego rodzaju onanistyczne formy literackie. Im bardziej udało się zagmatwać technicznymi pierdołami prostą sprawę, tym większa erudycja, podziw i samospełnienie.
Ach, wiadomo, że pociski wyskakują bardziej złowieszczo z kryzowanych gilz, ale gdyby jeszcze dodać długość lufy w jardach i przeliczyć przerażające dżule na wstrząsające kilowatogodziny efekt byłby o wiele bardziej przerażający.
Dziś przyjemność z takiej techno-lektury porównywalna jest tylko z chrzęszczącym piachem między zębami. Zamiast zręcznego ogólnorozumianego języka Drugi Brzeg napisany jest z finezją ołowianej płyty.
Kto śledził wcześniej ten temat, wie również, że nie widzę zasadności wprowadzania nowego tłumaczenia nazw mutantów i anomalii. Uważam, że to zabieg mający więcej wspólnego z oznaczaniem moczem terenu, niż faktyczną chęcią poprawienia "zepsutego" przekładu. Autor nie poprzestaje zresztą tylko na zmianie nazewnictwa. Nowe mutanty, nowe anomalie, nowe podziały, nowe zasady. Niby fajnie bo świat się rozwija, pokazuje więcej tajemnic i ciekawostek, niż cyfrowy pierwowzór, z drugiej zaś strony coraz bardziej oddala się od niego. Szczególnie widoczne jest to przy zestawieniu z książkami Noczkina, pędzącymi, zgodnie z wytycznymi, prosto po szynach kanonu.
Drażniącą apostrofą jesteśmy informowani, że w Zonie nie ma frakcji i znanych nam miejsc, nowe reguły przekreślają wszystko to, do czego przywykliśmy. Właśnie ten rozdźwięk między poszczególnymi wizjami pozbawia uniwersum Miszki autentyczności. Celowe zerwanie spójności z grą sprawia, że Zona Misia nie jest już Zoną Strieloka. Jest niczym fanowski mod z dogrywanymi za pomocą biurkowego mikrofonu dialogami i nowymi modelami mutantów straszącymi nieporadnością animacji i mizerią tekstur.
W końcu postać głównego bohatera: image Stalkera Miszki to szkodliwy produkt uboczny udanej, bądź co bądź kampanii wizerunkowej i promocyjnej samego autora. Klipy reklamowe i „teledyski” na YT, wieczorki autorskie w pełnym stalkerskim rynsztunku, zbieżność pseudonimów, pierwszoosobowa narracja, a nawet jedna z niewykorzystanych ilustracji Terminusa prezentująca postać autora strzelającego z wiecznie repetowanego Zbawiciela do wielkanocnych zajęcy, wszystko to zdaje się mówić, że mamy do czynienia z bardzo popularnym u raczkujących literatów gatunkiem fantasy autobiografii.
Trudno jest mi nakładając na tło wydarzeń, postać autora w białych soczewkach, obwieszonego jak Arnold w Komando pasami pocisków, legitymizować autentyczność bohatera i jego przygód.
Nikt nikomu przez krytykę pisać nie zabroni, ale może szkoda zamieniać sukces wprowadzenia i wypromowania rodzimej serii Stalkera, na maskulinistyczną wersję Harlequina. Może lepiej pisanie zostawić pisarzom, jest jeszcze w końcu tyle rzeczy do przetłumaczenia.
Reasumując
Uszlachetnioną lakierem punktowym miękką kartonową okładkę z trzystudziewięćdziesięciodwu stronnicowym offsetowym wkładem 1+1, trawiłem długo i w bólach, aż wyszła drugą stroną fontanną strzępków i ścinków, skutecznie odstraszając mnie przed kolejną częścią.
-
Za ten post Pan Skarbonka otrzymał następujące punkty reputacji:
- Imienny, Gość, KOSHI, Grzechu300, Realkriss, atikabubu.