Chciałabym Wam zaprezentować jeden z rozdziałów dość długiej historii, którą udało mi się poczynić w ciągu ostatniego pół roku (dobra, dłużej się zeszło). To w sumie moje pierwsze "dzieło", więc proszę o wyrozumiałość
Endżoj
:
[MISJA: ARTEFAKTY]
Po nocy nieprzespanej na dachu dawnego sklepu, wśród wycia psów, ze strzelbą przytuloną do piersi, szarzejący na horyzoncie świt jest jak ziemia obiecana. Uśmiecham się, nie do końca jeszcze wierząc we własne szczęście. Tyłek zdrętwiał mi okropnie, ale całą noc bałam się ruszyć z miejsca. Chłód ostatnich godzin przeniknął mnie aż do kości, czuję już widmo przeziębienia, które prędko mnie rozłoży. No cóż, w sumie nieraz bywało gorzej. Podnoszę się, zarzucam plecak, przewieszam mossberga przez ramię. Czas wracać. Z krawędzi płaskiego dachu rozglądam się uważnie po okolicy, wszędzie cicho, spokojnie, jak tylko w Zonie być potrafi. Aż dziw!
Ale może powinnam zacząć od początku. Cała ta „przygoda” zaczęła się wczoraj, jakoś koło południa było. Idę sobie spokojnie, dostałam cynk od naszego „nowego” handlarza (tak! Pet, oprócz prowadzenia baru, zajął się jeszcze handlem – można kupić u niego szpeje, amunicję, leki, artefakty, normalnie full opcja!), że w pobliżu dawnego sklepu wokół małej elektry rozszalała się karuzela. Widok, szczególnie nocą, podobno niesamowity. Pet dowiedział się z zaufanego źródła, że w okolicy znaleźć można ciekawe artefakty. Tamtemu stalkerowi nie udało się nic wyciągnąć, bo akurat anomalia trochę się wkurzyła i nie pozwoliła do siebie podejść. Miejsce nie tak dalekie, a jedyny minus to bliskie sąsiedztwo terenów łownych pijawek. Ale one nie zapuszczają się aż do sklepu, nie ma strachu. Tak, jasne. Tak czy owak, za każdy, byle rzadki artefakt, Pet obiecał zapłacić mi niezłą sumkę. A i oczywiście nie powiedział o tej miejscówce nikomu innemu (teraz zastanawiam się, czy zrobił to, bo chciał mi się przypodobać, czy dlatego, że chciał mnie tu ukatrupić bez brudzenia sobie rąk). Ale do sklepu, według naszkicowanej przez Peta mapki, było jeszcze kawałek, więc krok za krokiem, starając się nie muskać szeroką kurtką kęp wysokich, suchych traw, raźno przemieszczałam się do celu, nasłuchując ewentualnych trzasków dozymetru i rozglądając się czujnie na boki. Cisza była wręcz zdumiewająca. A przecież wiadomo, że jak w Zonie jest taka cisza, taka, że aż w uszach dudni, to (mimo wszystko) nie jest to bynajmniej normalne i nic dobrego z tego nie będzie. Ale szłam dalej, trochę kroku zwolniłam, nisko na nogach, strzelba przygotowana, tak na jakby co. W dozymetrze cicho, więc chwilowo słuchawka z ucha i tym bardziej nasłuchiwałam oddechu Zony. Wychodzę z założenia, że lepiej złapać dawkę i zbić ją lekami, niż zginąć na miejscu pod pazurami jakiego zwierza. Nagły ryk z lewej sparaliżował moje ciało, wyprostowałam się i instynktownie odskoczyłam w przeciwnym kierunku, wpadłam pomiędzy trawy, które zaszeleściły o siebie pod naporem mojego ciała. Mój Boże, pijawki. Na pewno. Cholera! Nerwowo rozejrzałam się na boki, niewiele widząc spomiędzy traw, nogi mi zmiękły i czułam, po prostu byłam pewna, że już po mnie. Oblał mnie zimny pot, a serce przyspieszyło. Shit, shit, shit! Znowu ryk, teraz z prawej, szelest traw dwa, może trzy metry ode mnie. ku*wa! Już czułam łzy pod powiekami. Co robić? Kręciłam się nerwowo, robiąc jeszcze więcej hałasu. Pijawki są szybkie, nie miałam szans, wiedziałam to aż za dobrze. Miałam ochotę tak tam usiąść i płakać i czekać, aż mnie znajdą i zjedzą. Ale zamiast tego, wbrew wszelkiej logice, nagły impuls kazał mi przestać się miotać i zacząć biec. Jakby to ktoś inny sterował moim ciałem. Dobrze znam to uczucie, nazywamy je tutaj siódmym zmysłem – instynktem stalkera. Czasami to się zastanawiam, czy naprawdę sama, napędzana strachem adrenalina, może człowiekowi pozwolić na tak szybki bieg? To nie pierwszy raz, gdy musiałam uciekać przed dziećmi Zony i zawsze jest tak samo. Biegłam jak szalona, mimo że moje nogi jeszcze chwilę temu były dwoma kłębami waty. Lawirując między kępami dzikich traw, sięgającymi mi ponad głowę, przeskakując ponad kamieniami z precyzją i szybkością, jakiej nawet u siebie nie podejrzewałam, dobiegłam do budynku sklepu, a raczej zderzyłam się z jedną z jego ścian. Miałam ochotę strzelić się w pysk! Odkryte pole! Brawo, idiotko! Słyszałam ryki pijawek, szum trawy, poruszanej przez ich oślizgłe ciała. Cholera, cholera! Tylko ja, zimna ściana sklepu, wybudowanego na nowoczesną modłę (zero okien, tylko elektryczne światło), puste przedpole i trawy, w których ukryły się mutanty. Przytulona do ściany budynku wpatrywałam się w uschły gąszcz przede mną. Nie mogę tak stać jak kołek na widoku, zaraz tu przylezą i wysuszą mnie na wiór, a ja nawet nie dowiem, z której strony przyszła śmierć! Myśl, kretynko! I nagle – przebłysk geniuszu! Przecież pijawy są durne. Podobno. To znaczy o ile można tak powiedzieć o czymś, co zabije cię za wszelką cenę, wysysając z ciebie wszystkie płyny ustrojowe, o czymś, co potrafi biec tak szybko, że aż znika z pola widzenia i ludzkie oko nie może go zarejestrować... W każdym razie podobno wystarczy wejść wyżej i strzelać. Portos opowiedział nam kiedyś taką historię, zasłyszaną osobiście od innego stalkera: tamten szedł przez bagno, które znał na pamięć. Chodził tamtędy często, więc nic mu nie umknęło, nawet jeśli jakaś anomalia po drodze przesunęła się o milimetr – on to wiedział. Po tych ścieżkach to z zamkniętymi oczami mogę! – tak ponoć mówił. I nigdy, jak chodził tak już parę ładnych miesięcy, nigdy tam mutantów nie było. Aż pewnego dnia szedł sobie, spacerkiem, no bo czego tu się obawiać? Więc idzie sobie, aż tu ryk! Jeden, drugi, a broń nie gotowa. No to pierwsza myśl, jaka mu do głowy przyszła, to żeby się gdzieś wdrapać, no i w długą się puścił, na najbliższe drzewo, prawie na oślep lecąc, dopadł do tego drzewa i tam wlazł. I siedzi, strzelbę przygotował, przerażony, że wlezą i go wyssą, to sobie pomyślał, że je będzie z przyłożenia brał, a te pijawy durne biegają pod drzewem jak głupie i się kręcą, to znikają, to się pojawiają, ryczą, a co jakiś czas przystają i widać je w pełnej krasie, brzydale jedne. Nawet łbów do góry nie podnosiły, tylko niuchały, gdzie to ich przyszłe jedzenie zwiało i nie umiały go znaleźć. Zamierzył się więc, wypalił, trafił, ale jeden nabój to mało na takie bydlaki. Pół nocy tak siedział, ale ubił gady. Na ile to prawda? Nie wiem do dziś, bo w sumie tylko Portos słyszał tę opowieść i nikt inny nie może potwierdzić jej autentyczności. Ja sama żadnej pijawy w życiu na oczy nie widziałam (znam te mutanty tylko z opowieści), więc nie potrafię nawet stwierdzić, czy historia brzmi wiarygodnie. No, ale mniejsza, zaraz się przekonamy, czy Portos prawdę mówił, niech mu Zona lekką będzie. Gorzej, że przy sklepie nie ma nawet drzew. Nie było też sensu pakować się do środka, tam nie miałabym szans na przeżycie. Ostatnia nadzieja to dostać się na dach budynku. Jeśli będzie w ogóle taka możliwość... Zaczęłam się więc rozglądać za drabinką techniczną prowadzącą na górę, tracąc czujność dosłownie na ułamek sekundy. Ryk koło lewego ucha wyrwał mnie z zamyślenia, instynktownie odskoczyłam, a pazury mutanta musnęły jedynie moje ramię, usłyszałam trzask rwanego materiału, chwilę później pojawił się piekący ból. Kurde, znowu?! Przecież nie tak dawno zszywałam tę kurtkę! Krew zaczęła pulsować mi w uszach, nie słyszałam już nic, znikło też szczypanie szarpanej rany, wyparte przez adrenalinę. Po prostu rzuciłam się biegiem wzdłuż bocznej ściany, dalej wzdłuż frontu budynku, ścigana, otoczona przez nieustanne ryki pijawek i szum traw, które opanowały nie tylko drogi i ścieżki, ale także niewielki parking. Cholera! Jeszcze jeden róg, świst pazurów koło mojej głowy... JEST! W sumie, jeśli mam być szczera, nie pamiętam jak znalazłam się na górze. W jednej chwili stałam pod ścianą mierząc do niewidzialnych drapieżników, a w drugiej... Magia! Pamiętam upadek na płaski dach sklepu, i to, że przeczołgałam się kawałek, by znaleźć się dalej od wejścia. Wtedy odzyskałam świadomość siebie i po prostu padłam. Chowając twarz w dłoniach i przytulając do siebie strzelbę, długo próbowałam uspokoić oddech., zanosząc się od płaczu. Serce też nie chciało zwolnić, szamotało się jak ptak w klatce. Wiedziałam, że jeśli mutanty wlezą za mną, to już po mnie. Leżałam tak na brzuchu, wypakowany plecak ciążył, a ja wciąż tylko powtarzałam sobie jak mantrę: pijawki są durne, nie wchodzą po drabinach, bo są durne... I naprawdę żadna z nich się nie pojawiła. Nie wiem, ile czasu minęło, ale w końcu ból głowy sprawił, że nie miałam już siły płakać, nawet, jeśli łzy rozpaczy zdążyły się zmienić w łzy szczęścia. Wszystkie objawy działania adrenaliny ustąpiły, ramię zaczęło mnie rwać. Wtedy też dotarło do mnie, że ryki stworów wciąż są blisko. Przewróciłam się na bok, zdjęłam plecak, wytarłam twarz rękawem kurtki. O Boże. Żyję. Przeładowałam strzelbę, obejrzałam ją dokładnie, na szczęście nie ucierpiała od upadku na dach. Trochę tylko się obtarła, ale bo to pierwszy raz... Nie takie rzeczy już się widziało. Dobra. Głęboki wdech i do dzieła. Skoro pijawki jeszcze tu nie wlazły, mogłam założyć, że już na to nie wpadną. Zanim się nimi zajmę, powinnam obejrzeć ranę na ramieniu. Porwany, nasiąknięty krwią materiał przykleił się do skóry i zaczął powoli zasychać, tworząc coś na kształt materiałowego strupa. Delikatnie spróbowałam go odkleić, ale i tak bolało. Postanowiłam poradzić sobie z nim jak z plastrem. Jedno szybkie pociągnięcie, krzyk z bólu i pieczenie – ale przynajmniej rana stała się dostępna i widać było, że niestety wciąż krwawi. Nie jakoś strasznie, nie wykrwawiłabym się od tego, ale i tak zrobiło mi się słabo. Taka już jestem. Ściągnęłam kurtkę, musiałam też zdjąć bluzkę z powodu jej długich rękawów. Chłodny oddech Zony połaskotał mnie po żebrach. Starając się opanować drżenie ciała, przemyłam szramy rozcieńczonym spirytusem, przyłożyłam gazę, zabandażowałam. Fajnie mieć dostęp do naukowych środków medycznych. Spory pakiecik został mi jeszcze z ostatniej misji – wszystko z najwyższej półki. Ubrałam się i sprawdziłam dozymetr – cisza. Spakowałam plecak, oparłam go o jeden z czterech ogromnych wentylatorów i ruszyłam do walki. Podczołgałam się do krawędzi dachu. Pijawy ryczały wściekle niemal dwa piętra niżej. Wow, weszłam aż tak wysoko? I w ogóle przebiegłam aż tyle w pełnym rynsztunku? Jestem pod wrażeniem. Jedna pijawka mignęła tuż przy ścianie, wprost pode mną. Ewidentnie mnie czuły, ale nie mogły wejść na górę, durne! Podniosłam się, pewnie oparłam nogę na krawędzi dachu i złożyłam się do strzału. Chodźcie do mamusi.
Jakieś cztery godziny i sporo (wolę nie liczyć ile, żeby się nie załamać) magazynków później było już po sprawie. Dzień już się kończył, a ognista łuna na horyzoncie w normalnym świecie zapowiadałaby ciepłą noc i pogodny dzień. Ale takie przepowiednie tutaj się nie sprawdzają. Tylko jedno można powiedzieć na pewno: Zona jest jak prawdziwa kobieta, sama nie wie, na co ma ochotę, zresztą zdąży jeszcze kilka razy zmienić zdanie i na pewno jej decyzja będzie inna niż oczekiwania stalkerów. Już ona się o to postara. Opuściłam broń. Truchła dwóch z trudem uśmierconych mutantów leżały na ziemi przy drabince, wlepiając mętne oczy w przejrzyste niebo. Ich obrzydliwe, martwe pyski napawały mnie wstrętem i przerażeniem. Ile to już razy słyszałam historie o stalkerach, którzy padli zaskoczeni przez te najgorsze z najgorszych dzieci Zony? O, taki Portos chociażby, niech mu Zona lekką będzie. Może i był hieną cmentarną, ale czy zasłużył na taki koniec? Nie tak dawno temu, parę tygodni może, wyszedł z bazy, aby po odbytej dzień wcześniej bójce wojaków z bandosami poszukać w okolicy ciał i przetrzepać im kieszenie i plecaki. Ledwo wypił poranną kawę, wstał od stołu w kantynie, powiedział, dokąd i po co idzie. Oczywiście pozdrowiliśmy go, jak zawsze życząc sobie dobrej Zony i zdrowia, i wyszedł. Był jak najbardziej świadomy, że świeże ciała nie uchodzą uwagi mutantów. Różne bestie wychodzą wtedy na żer... No, ale poszedł, dorosły był. Zresztą stalkerzy to nie opieka społeczna, tu robisz co chcesz. Baza bandytów, do której się wybierał, była wtedy całkiem blisko naszej. To była wyprawa na trzy-cztery godziny. Dwa dni później znalazł go nasz oddział podchodzący tychże bandytów. Leżał przy ścieżce, wysuszony na wiór, niech mu Zona lekką będzie. Już nawet ślepe psy ani prypeć-kabany nie chciały go na swój posiłek. Chyba go Zona pokarała za zuchwałość. Bo i co innego?
Ech. Szkoda mi tych magazynków, które wyprułam w martwe teraz posokowce (albo raczej obok nich), ale w takich sytuacjach to nie ma co liczyć na łaskę ze strony mutantów. Tu działa instynkt, a nie zdrowy rozsądek. A i przed samą Zoną trzeba dobrze wypaść w tej próbie sił. Głośne burczenie w brzuchu przypomniało mi, że moim ostatnim posiłkiem było „śniadanie” składające się z sucharów i wodnistej kawy, przy którym to Pet opowiedział mi o artefaktach obok sklepu. Wykończona podeszłam do plecaka, ciężko siadłam na ziemi i oparłam się o skrzynię wentylatora. Mossberga ułożyłam delikatnie na ziemi. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo zmęczyła mnie ta walka. Z plecaka wygrzebałam termos zimnej już kawy, kilka kromek chleba (a raczej sucharów, ale stalker nie świnia, wszystko zje), sławne śniadanie turysty i nóż. Ech... Kilka dni temu udało nam się uprosić Antona, aby pozwolił nam na rozpalenie ogniska przed budynkiem administracji na czas wieczornej warty. Nie był zachwycony, ale od jakiegoś czasu Zona była wyjątkowo spokojna, więc w końcu się zgodził. Oczywiście przy ognisku zebrało się więcej osób niż przepisowa trójka wartowników. Dużo rozmawialiśmy i śmialiśmy się, ktoś przyniósł gitarę, więc czasem coś śpiewaliśmy. Z racji dużej liczby żołnierzy zamieszkujących Komaryn, były to przede wszystkim białoruskie i ukraińskie piosenki wojskowe, łamane na patriotyczne. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, że mogliśmy w ognisku ugotować puszki z mielonką (i oczywiście zapić je wódką, a jakże. To znaczy... kto zapijał, ten zapijał.). Ach, zjadłoby się ciepłej mielonki, ale niestety, nie tym razem. Temperatura zaczęła spadać, więc tym bardziej żołądek skręcił mi się na myśl o ciepłym posiłku... Z westchnieniem rozczarowania otworzyła puszkę szarego mięsa i zjadłam swoją rację, popiłam ją kawą. Posprzątałam, spakowałam plecak i przytuliłam się plecami do wentylatora, w pogotowiu mając noktowizor (cudeńko, dostałam go od Wasila na ostatnie urodziny; nieźle się musiał wykosztować, choć nie zdziwiłabym się, gdyby był to efekt zwykłego szabru, ale przecież liczą się intencje) i naładowaną strzelbę. Po artefakty postanowiłam zejść jutro, nie uciekną przecież. Zresztą w te okolice mało kto ma potrzebę się zapuszczać, a nocą to w ogóle nie ma głupich na wychodzenie w Zonę. Odtrąciłam od siebie te myśli, żeby się bez sensu nie nakręcić.
Nie wiem, czy spałam, wydaje mi się, że raczej nie. Chyba kręciłam się gdzieś pomiędzy snem, a jawą, na trybie czuwania. Rozgwieżdżone, lecz bezksiężycowe nocne niebo szybko zakryły ciężkie chmury. Temperatura spadła jeszcze bardziej, szczelniej otuliłam się kurtką. Niemal cały czas się trzęsłam – jeśli nie z zimna, to pewnie z powodu wyjących w oddali psów. W nocy przebudziłam się nagle, moją uwagę przyciągnęły odległe elektryczne trzaski. Odwracając się do źródła dźwięku dostrzegłam zza krawędzi komina błyski rozświetlające noc. To karuzela rozkręcała się na dobre, rozdrażniona pewnie przez jakieś nieostrożne zwierzę. Anomalia była na tyle daleko, że usłyszałam ją dopiero wtedy, gdy się wkurzyła. Wcześniej nie widziałam też błysków, bo kiedy raz zajęłam miejsce za ogromną skrzynią, nie zmieniałam już swojej pozycji. Faktycznie, anomalia wyglądała cudownie. Kręcące się błyski hipnotyzowały, nic więc dziwnego, że jakiś mutant mógł do niej podejść, niczego nie przeczuwając. Jeśli udało mu się uciec – super dla niego, ale jeśli nie, pewnie niedługo znów będzie można tu wrócić po jakiś ciekawy artefakt na bazie substancji organicznych. W każdym razie anomalia była piękna. Otrząsnęłam się i wróciłam na posterunek za wentylatorem. To może poczekać do rana.
Po nieprzespanej nocy upijam trochę obrzydliwej już kawy, pakuję się, rozglądam i nim ruszę do zejścia, rozciągam zastane mięśnie. Dziś jest nieco chłodniej, chociaż to już prawie lato, a warstwa chmur na niebie nie dopuszcza słońca do tej przeklętej ziemi. Zbiera się na deszcz... Truchła pijawek znikły, zapewne pożarte przez prypeć-kabany lub ślepe psy, które w nocy próbowały podejść do anomalii. Nie słyszałam ich, musiałam na chwilę się wyłączyć. Jeszcze raz rozglądam się po okolicy i schodzę z dachu. Ze zdumieniem odkrywam, że drabinka kończy się jakieś dwa metry nad ziemią – jak ja tu wlazłam?! Elektryczna karuzela drzemie teraz spokojnie pomiędzy krzakami. Widać ją tylko dzięki wirującym liściom i drobnym wyładowaniom pojawiającym się z rzadka pomiędzy nimi. Dobrze, że jest spokojna, bo i tak ledwo już żyję i zdecydowanie nie mam ochoty na żadne wygibasy. Chcę tylko zabrać artefakty i wracać na bazę, do domu. Podchodzę bliżej, anomalia wciąż spokojna, słyszę tylko ciche trzaski wyładowań i szum kołującego powietrza. Sięgam do kieszeni po muterki. Naprawdę, nie ma lepszego sposobu na podchodzenie do anomalii. Co prawda słyszałam, że gdzieś tam na Jantarze trwają prace nad ulepszeniem detektorów promieniowania tak, żeby pokazywały ogniska anomalii, ale nie wiem, ile w tym prawdy... W każdym razie w naszej okolicy nikt podobnych prób nie podejmuje. Podchodzę bliżej, karuzela rozkręca się delikatnie, staje się czujna, ale jeszcze nie atakuje. Skubana, czuła jest. Dwa metry ode mnie podskakuje mały błysk. Jeszcze kilka muterek, parę kroków dalej i maleństwo ląduje bezpieczne w moim pojemniku na artefakty. No, ale Pet obiecał mi tu coś wyjątkowego, więc jak to? I nagle dostrzegam to.
W zasadzie będąc w Zonie już dość długo, widząc i poznając jej kaprysy, słuchając historii lepszych i gorszych wypadów, oglądając mniej lub bardziej straszne płody Zony – myślałam, że ta najbardziej kobieca w swoim wahaniu i wredocie ze wszystkich bab niczym mnie już nie zaskoczy. Ale się przeliczyłam. Z początku wydawało mi się, że widzę w tej karuzeli jeszcze ognisko malutkiej anomalii gazowej. Zdziwiło mnie to, dwie anomalie na raz to dość, a tu miałyby być aż trzy? Przesada! No, i kolor się nie zgadza. Bo przecież anomalie gazowe to zielone są raczej. A to... ciężko to określić. Ale na pewno nie jest zielone. Jak opalizujące perłowo złoto (tak, jestem kobietą). Wow. Patrzę jak urzeczona na mieniące się barwy mojego przyszłego łupu. Po krótkiej walce wewnętrznej – strach przed nieznanym kontra chęć odkrycia nowego – mimo wszystko ruszam przed siebie, dobywając z kieszeni kurtki kolejną garść muterek. Rzucam przed siebie metalowe krążki, uważnie zawieszając na nich wzrok; żadne, choćby najmniejsze drżenie powietrza nie ujdzie mojej uwadze. Idę, stopa za stopą... Obłoczek bliżej niezidentyfikowanej materii jest coraz bliżej. Wyciągam rękę po mieniącą się bryłkę, jeszcze centymetr... już prawie... Huk zdenerwowanej anomalii ogłusza mnie z prawej strony. W nieuświadomionym odruchu chwytam artefakt i odskakuję w lewo, na oślep rzucam się czym prędzej w stronę najbliższej ścieżki. Karuzela wybucha, wciągając w niekończący się wir gałęzie drzewa, które do tej pory pozostawało poza jej zasięgiem. Prawie się wydostałam, jeszcze tylko pół metra i znajdę się poza anomalią... Staram się z niej wyskoczyć, lecz gdy jestem już w powietrzu, karuzela szarpie mną w bok. Tracę równowagę i po łuku lecę w dół. Nim moje ciało dotyka ziemi, w ostatnim przebłysku świadomości, kryjąc głowę w przedramionach, w prawej dłoni wciąż ściskając cenny artefakt, myślę tylko o tym, że już po mnie. Zaraz karuzela wciągnie mnie do środka, śmiertelnie porazi prądem i uwięzi na zawsze. Pod zamkniętymi powiekami mam twarz Wasila, którego pewnie nigdy więcej nie zobaczę...
Ślizgiem upadam na ziemię, ląduję na lewym boku, nieopisany ból przeszywa moją klatkę piersiową, a płuca nijak nie chcą wypełnić się tlenem. I ten nieszczęsny plecak, którego jedna z szelek boleśnie wbija mi się w żebra. - JA pier*olę, ku*wa MAĆ! – tylko tyle potrafię z siebie wydusić, kiedy wreszcie mogę złapać oddech. Wciąż leżę na ziemi z zamkniętymi oczami, ze strachu nie jestem w stanie się ruszyć. Ale nic się nie dzieje, więc albo umarłam (względnie uszkodziłam układ nerwowy bądź kręgosłup), albo jestem poza obszarem działania anomalii. Powoli, jakby spod wody, zaczyna docierać do mnie wycie wiatru we wkurzonej karuzeli. Otwieram oczy, prawym przedramieniem odgarniam z twarzy rude kosmyki i przenoszę przed siebie dłoń, w której wciąż ściskam tajemniczy artefakt. Z powodu ostrego bólu w boku nie mam odwagi jeszcze się ruszać. Prostuję tylko palce, by lepiej przyjrzeć się nieznanemu zjawisku. Mgiełka straciła swój dawny kolor na rzecz wszystkich możliwych odcieni szarości. Jak to się dzieje, że przez skórzaną rękawiczkę bez palców czuję ją jako ciało stałe, choć przecież wizualnie jest tylko nikłym obłoczkiem? Dotykam artefaktu palcem wskazującym – jest zimny, gładki, niemal śliski, ale suchy. - Co ty takiego robisz? – pytam cicho. – Przecież musisz coś robić... Zaciskam dłoń. Z trudem udaje mi się wyswobodzić rękę spod prawej szelki plecaka. Druga wciąż wbija mi się w bok, ostry, pulsujący ból przeszywa mi lewą stronę klatki piersiowej. Boli mnie też lewe biodro, a jakże. Wojskowy pasek przy spodniach uporczywie wbija się w kość biodrową. Przyciągam zgięte w kolanach nogi bliżej ciała – tu wszystko wydaje się być w porządku, ruchomość stawów w normie, nie ma też bólu. Przekładam artefakt do lewej ręki, wciąż spoczywającej pod moją głową. Opieram prawy łokieć na ziemi i staram się unieść choć trochę. - Cholera! – ból w boku sprawia, że aż robi mi się słabo. Upadam. Po policzkach płyną mi łzy. Zaciskam zęby. Przecież muszę wstać, przecież muszę się stąd wydostać! A jeśli przyjdzie tu więcej pijawek? Muszę się stąd ruszyć. Próbuję jeszcze raz. Ból jest tak ogromny, że aż chce mi się wyć, ale powstrzymuję się ze strachu, że taki dźwięk mógłby zwabić do mnie któreś z dzieci Zony. Gdy już mogę oprzeć się na lewej ręce, prawą chwytam się za bolący bok, żeby zamortyzować bolesne ruchy. Udaje mi się unieść na kolana i uwolnić lewą rękę spod szelki plecaka. Sprawdzam stawy – wszystko w porządku, w zasadzie tylko bok strasznie mnie boli. Mam nadzieję, że nic sobie nie połamałam. No, dobra, nie ma się co rozczulać. Sama tego chciałam, zresztą: jest wojna – są straty, zaciskam zęby i zamykam dziwną mgiełkę w pojemniku. Oglądam się w kierunku wkurzonej anomalii; ho, ho, przeleciałam parę ładnych metrów... Już wiem, że w tej chwili Zona nic więcej mi nie da – elektra strzela teraz jak szalona, a karuzela nawet mnie, klęczącą na stabilnym podłożu, przyprawia o mdłości. Generowany przez nią wiatr niszczy mi fryzurę. Poza tym nie mam już najmniejszej ochoty na potyczki z Zoną. Jeśli teraz ruszę w drogę powrotną, to nie dość, że wyjdę z tego z twarzą, to, co najważniejsze, wrócę z tarczą, a nie na niej. Rozpinam kurtkę, wkładam dłoń pod ubrania, by dotknąć bolącego boku. Czuję nienaturalne ułożenie żeber, ale skóra jest cała i nie krwawię. Może i nie jest tragicznie, ale nie mogę tak tego zostawić. Jeśli żebra są połamane (a na to wygląda), to muszę je usztywnić. Jeśli przemieszczą się w trakcie marszu, mogą uszkodzić mi narządy wewnętrzne. Cholera, zaczynam się stresować. Otwieram plecak, wyciągam z apteczki szeroką opaskę uciskową. Zębami odrywam zgrzew opakowania. Nie zawracając sobie głowy ściąganiem bluzki, kanciastymi ruchami rąk pod kurtką obwijam się bandażem. Oby do domu, a tam, to już się przecież mną zajmą. Z apteczki wyciągam jeszcze tabletki przeciwbólowe, łykam trzy na raz, popijam resztką kawy. Oglądam jeszcze strzelbę. Ma się na szczęście dobrze, trochę tylko ciężko ją przeładować. Trzeba ją będzie podrzucić Draganowi na przegląd. Podniesienie się do pionu i utrzymanie równowagi kosztuje mnie sporo siły i samozaparcia. Za pierwszym razem już prawie udaje mi się wyprostować, kiedy ból żeber ścina mnie z nóg. Za drugim zaciskam zęby tak mocno, że czuję, jak żuchwa wygina się i trzeszczy pod ich naciskiem. Wreszcie stoję, nogi trzęsą mi się jak galareta, ręce opieram na udach. Staram się utrzymać ugięte kolana, żeby łatwiej było mi sięgnąć po plecak. Robię kilka głębokich, uspokajających oddechów. Założenie plecaka okazuje się jeszcze trudniejsze. Nie mogę wykonywać gwałtownych ruchów, tak z powodu bólu, jak i po to, żeby żebra nie poprzebijały mi płuc. Mimo otępiającego kłucia, promieniście rozchodzącego się po nerwach, udaje mi się, po kilku próbach, najpierw podnieść, a następnie założyć plecak. Jednocześnie ciągle trzymam się za bok, raz jedną, raz długą dłonią, co wymaga nie tylko planowania, ale i mądrego gospodarowania ruchami i energią. Kilka razy chwieję się, zamroczona bólem, ale ostatecznie, wyczerpana, stoję już na ścieżce, gotowa do drogi. Jestem cała mokra, jak po sprincie. Łapczywie wydzieram z powietrza kolejne, płytkie oddechy. Nabrzmiałe, ciemnoszare niebo zaczyna przeciekać, lekki, choć mroźny wiosenny deszcz rozrzedza powietrze. Fantastycznie. Pierwszy krok najtrudniejszy, ale w końcu idę, stopa za stopą, nasiąkając powoli od dżdżu. Niecałą godzinę później deszczyk zamienia się w pełnowymiarową ulewę. Naciąga, kaptur na głowę, ale nie na wiele to się zdaje – pionowa ściana wody przede mną przygnębia i wypiera z sił. Monotonnie stawiam kolejne kroki. Jeśli się zatrzymam...
Droga powrotna dłuży się w nieskończoność, czasem mam wrażenie, że stoję w miejscu, albo, że już raz przechodziłam obok tego czy innego kamienia. Przy każdym kroku ból, choć trochę przyćmiony przez leki, i tak paraliżuje całą lewą stronę mojego ciała, ciemnieje mi przed oczami. Jak się okazuje, biodro też pewnie mam nieźle stłuczone, bo mimo starań i zaciśniętych szczęk ciągle kuleję. Cały czas trzymam się za bok prawą dłonią, w lewej mocno ściskam mojego wiernego PB. Zona jest dziś wyjątkowo uszczypliwa. Deszcz zelżał dopiero wtedy, gdy pomiędzy drzewami zamajaczyła bryła budynku administracyjnego. Nawet słońce wymknęło się na chwilę spomiędzy chmur, rysując piękną, soczystą tęczę ponad budynkami. W innej sytuacji uśmiechnęłabym się pewnie pod nosem, że to niby dobry znak, czy co. Ale nie teraz. Mózg przestawił się na najniższe obroty, utrzymując tylko podstawowe funkcje życiowe i stałe tempo marszu. Chowam pistolet do kabury; standardowa procedura. Mam wrażenie, że minęło ze sto lat, od kiedy opuszczałam te przyjazne progi. Kilkanaście metrów przed wejściem widzę rozstawione przez wojaków barykady ze starych płyt pilśniowych, płatów blachy i drewna. Umysł rozjaśnia mi się na ich widok. Jestem w domu. Przed wejściem dostrzegam brudnozieloną sylwetkę któregoś ze stalkerów. Żarzący się punkcik w jego dłoni jasno wskazuje na „przerwę na fajka”, jak to się u nas mawia. Na widok bezpiecznej przystani nagle opuszczają mnie siły. Jestem tak blisko, już czuję moją twardą prycz i smak ugotowanej w ognisku mielonki, słyszę ciche śpiewy chłopaków na nocnej warcie. Nawet udaje mi się zapomnieć na chwilę o bólu przeszywającym cały lewy bok. Nie mam już siły, jakby zupełnie wyparowała z mięśni. Muszę się zatrzymać, choćby na krótką chwilę, odetchnąć kilka razy. Chłodne, przesycone ozonem powietrze piecze mnie w gardle. Zbieram całą siłę woli i ruszam dalej, jeszcze wolniej, z jeszcze większym trudem – ból uderzył bowiem ze zdwojoną siłą. Udaje mi się zrobić może dwa kroki, ale zaczyna kręcić mi się w głowie. Zatrzymuję się, przed oczami wirują kolorowe plamki, robi się ciemno, nogi uginają się pode mną, lecę w dół... - Ruda! – krótki krzyk, kroki, koniec.
***
Ostre światło jarzeniówek razi mnie w oczy, nawet przez zamknięte powieki. Wydobywam z siebie jakiś nieartykułowalny dźwięk, choć chciałam przecież poprosić o zgaszenie światła. No cóż, nie wyszło. - Nieźle nas nastraszyłaś. Wyglądasz jak śmierć, ślicznotko. Mrużę prawe oko. Nade mną pochyla się uśmiechnięty gość z długimi włosami związanymi gumką w kucyk, w białym niegdyś kitlu. Na jego twarzy maluje się ogromna ulga. - Uhm, ciebie też miło widzieć, Tramp – mam potworną chrypę. – Co mi... - Cicho, leż, pójdę po Wasila, skoro już nie śpisz – znika mi z pola widzenia i wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Mimo zaleceń medyka, postanawiam podnieść się i rozeznać w sytuacji. Musiałam dostać naprawdę silne leki, bo uniesienie się na rękach nie sprawiło mi żadnego problemu, ani, co ważniejsze, bólu. Ułożyli mnie na dolnej pryczy kozetki, pod moim własnym kocem, na mojej własnej poduszce. W kącie pomieszczenia stoi mój plecak, raczej nie ruszony od czasu, jak mnie tu przynieśli. Odrzucam koc, by zbadać moje obrażenia. Wciąż mam na sobie bluzkę z długim rękawem, tę, w której wyszłam po artefakty. Teraz jest podwinięta tak, że odsłania cały brzuch i grubą warstwę elastycznego bandaża, którym Tramp obwiązał moje żebra. W zasadzie to zdjął mi tylko buty i kurtkę. Ha, już widzę, jak go Wasil pilnował – na samą myśl o jego surowej minie i karcącym spojrzeniu zawieszonym na badającym i opatrującym mnie Trampie chce mi się śmiać. Opatrunek na ramieniu nie został zmieniony. Pewnie Wasil zdecydował, że najpierw powinnam wyrazić zgodę na niemal zupełne rozebranie mnie. Stary, poczciwy wujek Wasilij, on najlepiej zadba o moją prywatność, moralność i cnotę... Siadam na pryczy, opuszczam bluzkę i planuję wstać, żeby podejść po pojemnik na artefakty, ale drzwi otwierają się nagle i do pomieszczenia jak burza wpada Wasilij. Aż podskakuję zaskoczona. Za nim spokojnym krokiem wchodzi Tramp. - Dziewczyno, oszalałaś?! Masz leżeć! – Wasil staje nade mną jak surowy ojciec. - Dobra, wujku, już, leżę – mruczę niby obrażona, udając, że zamierzam się położyć, ale zamiast tego podrywam się do góry i nim zdążył się obejrzeć, już ściskał mnie, szczęśliwy, jeszcze że żyję. - Ruda, jesteś nienormalna – szepcze miękko. Nie lubi, gdy inni słyszą, jak się rozczula. Wojskowemu nie przystoi. - Ale żebra wcale mnie nie bolą, wiesz? – pytam, siadając na pryczy. Wasil podstawia sobie stojące pod ścianą krzesło, by usiąść naprzeciw mnie. W jego spojrzeniu jest wszystko: radość, że wróciłam, ale i smutek, że jestem tak poobijana, złość, że zdecydowałam się iść tam sama, ale i troska o moje zdrowie. Te i jeszcze inne uczucia, których nie jestem w stanie opisać, a do tego wyraźne wspomnienie nieprzespanej w oczekiwaniu na mój powrót nocy, to wszystko mieściło się w jednym spojrzeniu dorosłego, silnego i wydawałoby się, twardego faceta. - Masz złamane dwa żebra, obity cały lewy bok, stłuczone biodro no i ranę na ramieniu – mówi już bardziej surowo. – Ruszasz się chyba tylko dzięki tym lekom od Trampa – wskazuje głową w kierunku przeglądającego papierki medyka. – Dostałaś tyle, że nie poczułabyś, jakby ci teraz oderwało nogę. Aha, i lepiej się umyj i coś zjedz, bo wyglądasz koszmarnie. Jak nie będziesz o siebie dbać, to nigdy nie znajdziesz faceta – mruga do mnie porozumiewawczo. - Sorry, wujku... – wzruszam ramionami uśmiechając się rozbrajająco (taką miałam przynajmniej nadzieję). – No, ale przecież faceta już mam. Podobno. - Że niby Tiger? - To ty mnie swatałeś, więc najlepiej powinieneś wiedzieć z kim! - No... Niby tak... Ale miłość miłością, a wygląd też jest ważny! Jak on cię z taką twarzą zobaczy, to na pewno z tobą zerwie! - Pff – prycham wzruszając ramionami. – Widziały gały, co brały. Tramp uśmiecha się pod nosem. - Zresztą – Wasil macha ręką. – Dorosła jesteś. Co z twoim ramieniem? – pyta wskazując na rozerwany materiał bluzki i wystający spod niego bandaż. - Pijawy – Wasil ze świstem nabrał powietrza, a Tramp aż odwrócił się na dźwięk tego słowa. – Zaatakowały mnie przy samym sklepie, uciekłam im na dach, ale jedna zdążyła mnie podrapać. Zdezynfekowane, zabandażowane – uśmiecham się i salutuję. - Chcesz, żeby Tramp na to spojrzał? – Wasil znowu spoważniał. - Hm... na razie raczej nie ma potrzeby, dzięki. No chyba, że pozwolicie mi najpierw przebrać się w inną koszulkę. – uśmiechnęłam się i mrugnęłam do Trampa. Wasilij też się uśmiechnął, a na jego twarzy zagościła wreszcie prawdziwa, czysta ulga i bezbrzeżny spokój. - To opowiadaj.
***
Ponieważ otrzymałam wyraźny zakaz opuszczania lecznicy, Pet osobiście przyszedł do mnie po artefakty. Wasil, także ciekawy znaleziska, czekał na niego przy mojej pryczy, choć przecież zobowiązał się do oddania mojej strzelby na przegląd do Dragana. W końcu handlarz wtoczył swoje masywne cielsko przez drzwi. Wyciągnęłam przed siebie otwarte pudełko na artefakty. Nawet wiecznie obecny w swojej jaskini Tramp wystawił głowę zza pleców dwójki mężczyzn. - Za błysk dostaniesz trzy, ale to...? Czegoś takiego nigdy nie widziałem – powiedział, wskazując na szarą mgiełkę. Wasil trącił palcem tajemnicze znalezisko. - Ciekawe, nie przypomina niczego, co znam – pokręcił głową. - Może naukowcy będą wiedzieć. Zaniosę im to, niech się przyjrzą. I wtedy pogadamy – uśmiechnęłam się do Peta. – Miałam nadzieję, że to znacie. Ale może to cudowny lek na działanie anomalii psionicznych? Albo da się z tego zrobić coś na nibyolbrzymy i burery? – rozmarzyłam się. - Dobra, poczekam – zawyrokował Pet i przełożył błysk do swojego pudełka, a na moim kocu położył obiecane trzy tysiące rubli.
***
Żebra zrastały się dobrze, a rana na ramieniu szybko się zagoiła. Pawie miesiąc leżałam na własnej, na szczęście, pryczy, pod stałą opieką Trampa. Kurowanie się urozmaicały mi tylko rozmowy z Tigerem i kłótnie z Wasilem o to, kto powinien był zapłacić za naprawę mojej strzelby. W końcu mi ustąpił, jak niemal zawsze zresztą. Wreszcie, mimo kwaśnej miny Wasila, ruszyłam do bunkra naukowców. Oczywiście wujek uparł się, że pójdzie ze mną, ale w końcu udało mi się go przekonać, że ochrona w postaci Tigera będzie wystarczająca.
Artefakt przekazaliśmy Gorzkiemu. Naukowcy długo badali mój artefakt, sprawdzając rozmaite właściwości, analizując jego strukturę. W końcu stanęło na tym, że to coś zupełnie nowego, transparentna, nie zakrzywiająca światła materia pochodzenia organicznego, emitująca lotne związki nootropowe. Po naszemu oznacza to, że bez względu na poziom zmęczenia czy stresu, mózg poddany działaniu takich substancji przeskakuje na wyższe obroty. Mózgowcy od razu znaleźli zastosowanie dla mojej mgiełki. Już od jakiegoś czasu prowadzę z nimi interesy, więc szybko się dogadaliśmy. Oni, przez Gorzkiego, przekazali na moje ręce specjalne kapsułki, a ja, tą samą drogą, zostawiłam w ich sejfie tysiąc rubli. Leki sprzedałam po połowie Trampowi i Petowi. Oczywiście skorzystałam z przywileju bycia „pierwszym dealerem” i zatrzymałam trochę mgiełki dla siebie i Wasila. Jeszcze długo śmialiśmy się z reklamowego szyldu, jaki Pet powiesił dzień później nad barem: „Kiedy od dwóch dni nie spałeś – bierzesz mgiełkę, jedziesz dalej!”. A kapsułki rozeszły się jak ciepłe bułeczki.
dum spiro spero.
Za ten post Maruda otrzymał następujące punkty reputacji:
Bardzo fajne opowiadamie. Trochę miejscami wydaje się naiwne (naukowcy tak szybko znaleźli zastosowanie artefaktu?), ale mi sie podoba. Czekam na następny rozdział bo lubie rude .
Opowiadanie jest beznadziejne i doczytałem je do końca tylko dzięki niesamowitej sile woli oraz uporowi A już na poważnie, to zacznę jak zwykle od błędów:
dostałam cynk od naszego „nowego” handlarza (tak! Pet, oprócz prowadzenia baru, zajął się jeszcze handlem – można kupić u niego szpeje, amunicję, leki, artefakty, normalnie full opcja!)
Takie wcięcia myśli w nawiasach to można wrzucać w czymś pisanym dla beki (vide "1410" czy moje "Dawno temu w Zonie"), ale nie w typowym opowiadaniu. Co, kiedy myślisz, też co niektóre kwestie wrzucasz sobie w nawias?
Tamtemu stalkerowi nie udało się nic wyciągnąć, bo akurat anomalia trochę się wkurzyła i nie pozwoliła do siebie podejść.
Wiem, że opowiadanie miało być pisane luźnym stylem, joł_nyga_zią, ale jednak "anomalia się wkurzyła" brzmi tak samo idiotycznie, jak "sznurówki się na mnie wkurzyły i odmówiły współpracy".
nie powiedział o tej miejscówce nikomu innemu (teraz zastanawiam się, czy zrobił to, bo chciał mi się przypodobać, czy dlatego, że chciał mnie tu ukatrupić bez brudzenia sobie rąk).
Znów to samo, nieszczęsne wcięcia w nawiasach.
tak na jakby co
Co? Rozumiem, że to miało być coś w stylu "tak na wszelki wypadek"?
Shit, shit, shit!
Multijęzykowe stalkerstwo?
Już czułam łzy pod powiekami.
A co, miałaś zamknięte oczy? Łzy mogą co najwyżej napływać do oczu, bo pod powiekami będziesz je czuć jedynie, kiedy je zamkniesz... Taka rzecz stricte logiczna
wypakowany plecak ciążył
Wypchany, wypełniony, zapełniony... Wypakowany na pierwszym miejscu nasuwa skojarzenia z czymś, co właśnie zostało opróżnione - a tu formalnie chodziło ci o co innego.
Przeładowałam strzelbę, obejrzałam ją dokładnie, na szczęście nie ucierpiała od upadku na dach.
Rozumiem, że chodziło tu o filmowy gest, stosowany przez wszystkich twardzieli, mający na celu przestraszenie przeciwników? Bo nie rozumiem jaki inny sens miałoby przeładowanie broni, z której się ani razu nie wystrzeliło - chyba, że chodzisz po Zonie z nienabitą spluwą Poza tym - żeby uszkodzić broń od upadku na dach, musiała byś grzmotnąć o niego z kilkunastu metrów...
Jakieś cztery godziny i sporo (wolę nie liczyć ile, żeby się nie załamać) magazynków później było już po sprawie
Skoro piszesz wcześniej o używaniu Mossberga, to nie mów potem o magazynkach. Jeśli już, to o nabojach.
po odbytej dzień wcześniej bójce wojaków z bandosami
...z czym? Może jeszcze dodaj, że "wtedy właśnie udało mu się uciec przed stadem prypeć-kabanów, po drodze odnalazł także krew-kamień, ale niestety zginął, kiedy dorwały do juchociągi"
niech mu Zona lekką będzie
Powtarzasz to już za często, aż zaczyna irytować. Rozumiem, że to ma być takie puszczenie oczka do czytelnika, ale w tym wypadku do raczej rzucanie w niego gałką oczną wieloryba.
„śniadanie” składające się z sucharów i wodnistej kawy, przy którym to Pet opowiedział mi
"...których to" - bo odwołujesz się tutaj już konkretnie do kawy i sucharów, a nie do śniadania ogólnie.
Po nieprzespanej nocy upijam trochę obrzydliwej już kawy, pakuję się, rozglądam i nim ruszę do zejścia, rozciągam zastane mięśnie.
Jak już piszesz w czasie przeszłym, to pisz w czasie przeszłym - tutaj łamiesz narrację i dowalasz nagle teraźniejszym.
Dalej nie znalazłem już więcej błędów - a przynajmniej nie takich, które by się już nie powtarzały wcześniej, czy też nie gryzły aż tak w oczy.
Podsumowując - styl opowiadania jak dla mnie koszmarny. Nie dość, że nazbyt swobodny, to do tego zbyt infantylny - przypomina mi moje bazgroły z czasów, jak miałem 15, 16 lat. Zona przypomina tu raczej Przyjaciół z Zielonej Doliny, niż czarnobylską strefę śmierci. No, ale to twoja wizja widocznie - moja się nieco różni, stąd taka a nie inna opinia.
Jeśli z kolei idzie o techniczne sprawy, to jest przeciętnie - przecinki w większości były umieszczone dobrze, ale czasem dziwna i luźna konstrukcja zdań wprowadzała od cholery chaosu podczas czytania. Nie znalazłem zbyt wiele źle użytych słów i takich tam różnych...
Tak więc - chciałaś hejtu? Masz hejt I nie rób tylko takich wielkich oczu jak na zlocie, bo ci wypadną
Zawsze służę pomocą, jeśli idzie o zniechęcanie kotów do dalszego pisania Możesz się zrewanżować, czytając coś mojego - acz uprzedzam, że przyjmuję krytykę tylko jeśli jest dobrze uzasadniona
No i Gizbarus jak zawsze trafił w dziesiątkę Mi się jeśli chodzi o technikę, ach... źle się wyraziłem - to potencjał został zmarnowany jednak gdybyś popracowała właśnie nad techniką opisu jak i dynamiką to byłoby lepiej. Jak i nie mieszaj czegoś takiego jak:
Maruda napisał(a):Ale może powinnam zacząć od początku. Cała ta „przygoda” zaczęła się wczoraj, jakoś koło południa było. Idę sobie spokojnie, dostałam cynk od naszego „nowego” handlarza (tak! Pet, oprócz prowadzenia baru, zajął się jeszcze handlem – można kupić u niego szpeje, amunicję, leki, artefakty, normalnie full opcja!)
To co mnie zraziło w tym fragmencie to, że wciskasz w to łamaną angielszczyznę i piszesz tak bardziej "potocznie", a możesz postarać się o bogatsze słownictwo tylko rodzi się pytanie: Czy do cholery w zonie każdy rozmawia ze sobą stylem urzędowym? Niech zostanie to moją życiową zagadką...
Sam nie jestem mistrzem w tym, a raczej prawie beznadziejny, bo po tych moich "Ogrupowaniach" wyciągnąłem wnioski i zacząłem dużo czytać tak jak wielu mi radziło, a nawet Gizbarus Ci to polecił Resztę świetnie opisał nasz literacki as więc nie będę się rozpisywał, ponieważ jeszcze baboli narobię
RADA: Jeśli już chcesz użyć jakieś zwroty w języku obcym to użyj ich najlepiej w dialogach, lub przy opisach myśli bohatera, a w tym celu wstaw zwroty rosyjskie Będzie lepiej komponowało się z całą pracą jak i tematyką. Bo ja nie wiem kto w zonie "spika po ingliszu"
Ostatnio edytowany przez Kalashnikov 01 Maj 2014, 14:00, edytowano w sumie 2 razy
Gizbarus napisał(a):Podsumowując - styl opowiadania jak dla mnie koszmarny. Nie dość, że nazbyt swobodny, to do tego zbyt infantylny - przypomina mi moje bazgroły z czasów, jak miałem 15, 16 lat. Zona przypomina tu raczej Przyjaciół z Zielonej Doliny, niż czarnobylską strefę śmierci. No, ale to twoja wizja widocznie - moja się nieco różni, stąd taka a nie inna opinia.
Co by nie powiedzieć, opowiadanie nie najgorsze, ale styl kompletnie do bani. Zgadzam się z Gizbarusem. Jakoś to tak brzmi gimnazjalnie...
Poza tym czuje przemożny wpływ OŚ. Więcej własnej inwencji zdecydowanie dobrze zrobi Twoim opowiadaniom. Prypeć-kaban to już polityczny samobój, ale cóż, widzę, że wyznawcy nomenklatury Meesha są wciąż żywi...