przez MCaleb w 01 Mar 2008, 15:14
Laboratorium X-12 było ciche i spokojne. Nic nie zakłócało wiecznego spokoju emo-brygady, która grzecznie zakopana była pod płotem. Nawet wiatr nie gwizdał w korytarzach.
Słońce pięknie grzało, choć na niebie było trochę chmur. Drzewa lasu mieszanego, za ogrodzeniem, szumiały delikatnie. Było iście sielankowo. Gdyby tylko kompleks budynków nie straszył ciemnymi oczodołami wyrwanych okien, a szary, brudny tynk nie odpadał hurtowo ze ścian, odsłaniając rude, popękane cegły, można by to uznać za niewielkie, przytulne osiedle. Kurz i pył pokrywający plac przed głównym wejściem ułożył się w piękne fale, stworzone przez wiatr, niezmącone niczyją stopą od, wydawałoby się, długich lat. Żadne obce dźwięki nie rozbrzmiewały ani wewnątrz, ani na zewnątrz konstrukcji. Od czasu do czasu świergotały ptaki, lecz nie zbliżały się do terenu laboratorium.
Stare, odrapane z zielonej farby, stalowe drzwi zaskrzypiały, gdy ostatni rezydent X-12 opuszczał jego podwoje. Z ciemnicy ukazały się wpierw szaro-czarne buty typu adidas, następnie czarne jeansy, przykryte znoszonym i poplamionym dziwnymi substancjami bladoniebieski płaszcz typu prochowiec. Z jego rękawów wystawały owłosione na niebiesko łapy. Od czasu nieudanego eksperymentu z radioaktywnym sokiem jabłkowym i zlewozmywakiem malowanym w szare ciapki, tak wyglądała tylko jedna osoba zamieszkująca przepastne laboratorium. W końcu ukazała się głowa i nie było wątpliwości, że wychodzi MCaleb. Niebieska, dziwnie zaczesana czupryna przesłaniała wilcze oczy, osadzone za długim pyskiem, którego górna część miała odcień włosów, dolna zaś khaki. Podobną kolorystykę miał też ogon wyżej wymienionego, który także wyłonił się na światło dzienne.
Caleb wyszedł za drzwi i zamknął je bez wysiłku, powodując okropne skrzypienie. Rozejrzał się po pustym placu, po którym wiatr leniwie zaczynał tańczyć z piaskiem. Westchnął niezauważalnie i założył kłódkę na ostatnie wejście. Cicho szczęknęła, lecz wydawało się jakby to całe laboratorium jęknęło. MC tylko coś powiedział cicho do siebie i skierował się powoli w stronę bramy.
Za jago krokami wzbijały się tumany kurzu, który przylegał do butów, spodni i płaszcza. Piach chciał też się wbić w oczy i wlecieć do nosa. Niebieski, antropomorficzny wilk nie przejmował się tym. Szedł dalej, mijając opuszczaną stróżówkę. W końcu przeszedł poza bramę, która zamknęła się z głuchym szczęknięciem. MCaleb już się nie oglądał za siebie, nie pozostało nic do oglądania.
Gdy oddalił się na odpowiednią odległość, powolnym ruchem wyjął z poł płaszcza niewielkie urządzonko i równie powolnym, wymuszonym, prawie mechanicznym, ruchem wdusił przycisk do oporu. Za nim niebo rozświetliła wielka kula światła. Słońce przygasło, jakby bojąc się jej, a jedynie cienie wydłużyły się. Wiatr ucichł jak ucięty nożem. Potężne, białe promienie, bijące z wnętrz niedawnego laboratorium rozświetlały niebo. Gdy któryś dotknął chmury, ta natychmiast znikała wyparowana. Drzewa, na tyle wysokie i blisko położone, zostały spopielone do korzeni. Wszystko to odbywało się w upiornej ciszy, w której rozbrzmiewały tylko powolne, oddalające się kroki i pojedynczy, głuchy odgłos małego urządzenia upadającego w trawę.
Nie zostało nic, do czego można by wracać.
There is nothing in this world worth believing in...