Dawno, dawno temu, w wielkiej krainie Internetu istniało miejsce, zwane Zoną. Działy się tam magia, technologia, cuda niewidy, a do tego wszystko to na patyku. Właśnie do tejże Zony uciekali różni pijacy, szabrownicy, złodzieje, mordercy, politycy po przegranych wyborach, stulejarze i inne typy spod ciemnej gwiazdy, których zbiorowo nazywano po prostu "stalkerami". Jako że istota ludzka ciągnie do grupy (bo w grupie łatwiej podpieprzyć komuś portfel tak, żeby nie zauważył), zaczęto zakładać różne obszary, w których można było wypocząć, kupić wódkę, sprzedać portfele i ich zawartość, podyskutować na różne tematy używając niepodważalnych argumentów ("Bo Xxx to thórz i wogóle!") i tak dalej. Jedną z takich lokacji był bar o dziwacznej nazwie "Stalker PeEl". Nikt już nie pamiętał kim był ten cały "PeEl" i czemu zapisano go tak, a nie inaczej... Nie, żeby z drugiej strony kogoś to naprawdę interesowało. Najbardziej liczyło się to, że dało się tam względnie spokojnie wejść i odpocząć, słuchając rozmów innych bywalców.
Jednakże, żeby życie nie było zbyt proste, barman o wdzięcznej ksywie Kowex na wejściu wywiesił ogromny pomarańczowy plakat, oprawiony w ramkę, który zawierał spis regulaminu użytkowania baru oraz kilka dodatkowych informacji, niezbędnych do "zalogowania się", jak to nazywał. Naturalnie prawie nikt nigdy nie zwracał na to uwagi, tak więc nieoceniony (a może "niedoceniony"?) pomocnik właściciela, Sowet, postawił obok niejakiego Glejakena, żeby mieszał z gównem wędrowców nie zwracających uwagi na podpunkty regulaminu. Ten ostatni (Glejaken, nie regulamin) z kolei uwielbiał wręcz bawić się w tym czasie małymi czołgami firmy Bburako (skala 1:43), nie zwracając uwagi na cały świat wokoło. Z tego też powodu plakat bardzo szybko przeszedł restrukturyzację w postaci wykreślenia niektórych punktów, dodania kilku własnych, oraz dorobił się paru przykładów tak zwanej "sztuki osiedlowej" - choćby napisów w stylu "kupala lofcia rudom" (dopisanych oczywiście przez kogo innego, niż podpisany). W każdym bądź razie, jeden z "nowych" podpunktów głosił "Nie będziesz używał caleba swego na daremno!" - nikt, poza grupką wtajemniczonych osób, nie wiedział o co w nim chodzi.
Caleb był jednym ze stalkerów, jednak tych owianych legendą - powiada się, że nie raz już uciekał z Zony za łatwiejszym zajęciem. Lądował na plantacji bawełny w innej krainie, lecz nim zdążył zagrzać miejsce, musiał wracać znów, gdyż w barze Stalker PeEl brakowało "uczciwego pirata", jak go określali najbliżsi znajomi.
Wracając do plakatu z regulaminem - na samym dole widniał też dopisany niewprawną ręką i czerwonym markerem napis "zakaz wstępu dorianowi". Był on kolejną legendą tego miejsca.
Stary, poczciwy dorian (koniecznie z małej litery!) zawsze przesiadywał w barze świątek, piątek czy niedziela. Potrafił dobrym słowem wspomóc smutnych, podzielić się ostatnim piwem z biednym i ogólnie był z niego dusza człowiek. Powiadał też "Nigdy nie wezmę do ust alkoholu, to przecież trucizna! Jak można dobrowolnie się truć!".
Wracając do samego miejsca - kiedy podróżnemu udało się już ominąć zarówno plakat z regulaminem oraz bawiącego się klockami (niestety, zawsze przychodził Sowet i złośliwie spuszczał wodę) i czołgami Glejakena, mijał małe, zakratowane pomieszczenie. Siedziała tam niejaka Nati, która zaczepiona, zawsze odpowiadała "wynoś się stad, stalkerze!". Co ciekawe, nigdy nie odzywała się pierwsza - ot, cicha niewiasta w Zonie.
Gdy zeszło się już do pomieszczenia głównego, a zarazem docelowego, to oczom ukazywał się widok kojarzony zwykle z barami gatunku "Latający Kufel", czy "Załatany Bęben". Klientela stojąca przy wysokich stolikach, albo siedząca na hokerach przy ladzie, żule mendzący co dwa kroki "daj kozaczka...", wywrotowcy i krzykacze ("Taka prawda! Tak postępuje "elita" Stalker PeEl! Głosujcie na mnie, to wszyscy będziemy żyć w szacunku, a nie jak lepsi i gorsi!"), opowiadacze ("No mówię wam! taką pijawkę ostatnio złapałem!"), czy Wolandy. Przy czym ta ostatnia grupa wymaga osobnego akapitu.
Otóż, Wolandy, czy może Wolandczycy, byli luźnym stowarzyszeniem zrzeszającym najróżniejsze indywidua, mające problemy ze zrozumieniem podstawowych kwestii ("Jak się robi odwrócone '/'?"), czytaniem na poziomie podstawowym ("Hej! Nie pisz mi tak szybko! Powoli, bo nie nadążam!") i ogólnie pojętą akceptacją przez społeczeństwo ("No co, przecież to jest muzyka o honorze i miłości, co wy ode mnie chcecie.."). Niestety, wpływ ich guru - od którego imienia grupa wzięła swoją nazwę - był tak potężny, że zarażał coraz większe tabuny osób ściągających do tej oazy wytchnienia w okrutnej krainie Internetu. Jedynym, co cieszyło w tej sprawie było to, że Woland większość swego życia spędzał na wygnaniu - był wprawdzie tolerowany przez barmana Kowexa (nieoficjalnie mówiono także o możliwości romansu), jednak nie trawiło go większość bywalców. Ba, nawet kwasy pewnie nie chciałyby go trawić i zapewne gdyby im go podrzucić, te obruszyłyby się i odrzekły coś w stylu "No bądźmy poważni... Po czymś takim mam zgagi, bardzo przepraszam, ale muszę dbać o swoje pH".
Wracając do tematu głównego pomieszczenia - niedaleko szynku znajdowało się wejście na zaplecze, pilnowane cały czas przez wykidajłę Pałdżaka. Podobno jego przezwisko wzięło się od tego, że miał ogromną pałę... Dębową, przy udzie. Z napisem "Banhammer". Żeby bić nią po głowach niegrzecznych klientów. Tak czy siak, zaplecze, którego pilnował, kryło tajną broń baru - niejakiego Alchemika. Gość wprawdzie nie był prawdziwym alchemistrzem, który zmieniał ołów w złoto - prędzej udałoby mu się z małej ilości złota zrobić jeszcze mniejszą, jednak potrafił robić niesamowite drinki. Zachęcały już samymi nazwami - po co komu "Krwawa Mary", kiedy można zamówić "Paranoję", "Teorię spizgową" albo absolutną nowość "Owsik to pała". Po takiej serii napojów wyskokowych, człowiek miał wrażenie, że jego umysł dosłownie wyskoczy z jego głowy, opuści mózg, zabierze ze sobą rozum i wyjdzie na zewnątrz, żeby chwilę się przewietrzyć i zaczerpnąć świeżego powietrza. Zresztą, po paru godzinach pobytu w lokalu, człowiek sam chciał iść za jego tropem i uciec jak najdalej od tego miejsca... Jednak nie wiedzieć czemu, po jakimś czasie czegoś mu brakowało i chciał wrócić. Krążyła plotka, że winny był temu niejaki Terminus - stały bywalec baru, odpowiedzialny między innymi za malowanie oraz wystrój wnętrza, a także obrazy i inne pacykarstwo na powywieszane na ścianach. Wedle historii opowiadanych konspiracyjnym szeptem nocami przy ogniskach, jego talent pozwalał mu na udowodnienie każdemu w każdej dyskusji, że nie ma racji, czarne jest białe, a Balcerowicz musi odejść. Podobno to też z tego powodu człowiek chciał wracać do tego miejsca - podprogowa hipnoza, powiadali.
Prawda była jednak zapewne bardziej trywialna - każdy człowiek po prostu chce jeszcze raz wrócić do tego miejsca, żeby się przekonać, czy rzeczywiście było tam aż tak beznadziejnie, jak mu się zdawało. A wtedy, krok po kroku, wpływ osób oraz zachowań przesącza się do jego osobowości niemalże jak plotka, żeby w końcu zadać decydujący cios w jądra umysłu, pozostawiając go bezbronnego i pozostawionego na pastwę losu. Gdzie los w tym wypadku ciągnie właśnie ku barowi Stalker PeEl... Czy i ty dasz się skusić?