Któryś dzień listopada, by V.

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Voldi w 28 Lis 2013, 08:08

Jako, że zbiegło się ze sobą kilka okazji (urodziny - :wódka: , 666 post - :terminus: i uzyskanie od Kowunia plakietki Opowiadacza - :+: ) postanowiłem wydać nowe, chu*owe, Elyta™rne opowiadanko. Pisałem je wczoraj wieczorem, przed snem, toteż może być parę miejsc, które nie wyszły. Ale i tak macie być dla mnie mili, bo mam dzisiaj urodziny :realcaleb:

Nie gniewajcie się za chu*owy, niepasujący do reszty opis na początku :D


:

Nienawidzę tego okresu przejściowego między jesienią a zimą. Pogoda – najpierw z całkiem ładnej, przyjemnej, miziającej słabymi, a mimo to nadal ciepłymi promykami słońca zmienia się w jakiś trudny do opisania… chaos. Pasuje mi w tym momencie jedno słowo – dreszcz. Nie mam pojęcia, dlaczego. W sumie, nie trzeba za wiele mówić – wszystko szarzeje, dzień w dzień pada, życie powoli ulatuje. Dni się skracają, mroki nocy wydłużają. Ogólnie jest niezbyt przyjemnie. Chociaż niektórym taka pogoda odpowiada. Kiedyś byłem jednym z tych „niektórych”. Kiedyś – to znaczy tam, na Dużej Ziemi, w normalnym życiu.

Tu, gdzie jestem teraz i tak przez cały – prawie cały – rok jest szaro, buro i ponuro. Tyle, że czasami, w okolicach lipca i na początku sierpnia słońce potrafi solidnie przypiec. I to na moment, bo nie mija parę godzin i znikąd ściągają burze. Po mapach patrząc wydaje się, że to miejsce, jak każde inne na świecie. Kawałek Ukrainy leżącej przecież w strefie umiarkowanej – cztery pory roku, wiosna, lato, jesień, zima. Charakteryzować każdej z osobna chyba nie trzeba. Ale to nie jest miejsce, jak każde inne. Tutaj wszystko działa inaczej. Pogoda, do spółki ze wszystkimi innymi prawami natury jest w jakiś dziwaczny sposób wyjęta spod normalnej jurysdykcji. Tu, w Zonie wszystko działa „po swojemu”. Wiosny prawie, że nie ma, lato jest krótkie i deszczowe, jesień ciągnie się w nieskończoność, a zima przychodzi wbrew sensowi i logice, kiedy tylko zechce jej się wybudzić z wielomiesięcznego snu i zawitać w naszych progach, przeklętych progach.

„Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie.” To hasło powinno wisieć co parędziesiąt metrów na płocie odgradzającym względnie normalne Pogranicze od tej dziczy. A nie wisi. Może gdyby ktoś o tym pomyślał, choć część z tych szukających szczęścia durniów ocaliłaby życie i zaharowywała się na śmierć w portach i fabrykach Kijowa. Przynajmniej mieliby coś, co ich trzyma w jednym kawałku. Tutaj wszystko zanika. Zaciera się granica między snem a jawą – wszystko jest jednakowo szare i przerażające W nocy nawet gorsze, niż za dnia. Zaciera się granica między normalnością a szaleństwem – nie masz pojęcia, czy twój najlepszy kumpel nie postanowi ci któregoś wieczora strzelić między oczy, albo wbić kosy w plecy. Jedyna granica, jaką jeszcze widać z daleka i gołym okiem to ta, którą Zona sama sobie wyznacza co roku. Swoją drogą, na stacji Mir, czy tej drugiej – ISS bodajże – musi to świetnie wyglądać. Leci sobie hen, wysoko garstka kolesi, na kalendarzach widzą końcówkę listopada, w dole wszystko jest szare i drętwozielone, i tylko niedaleko Kijowa, wokół małego, granatowego placka – zalewu przy elektrowni – białym plackiem odgradza się od reszty świata Zona. Taka już Jej natura. Lubi się wyróżniać.

No i to właśnie mi przypadło tego roku powitanie Pani Mróz. Któregoś dnia zabrałem graty z depozytu, spakowałem się do drogi i po prostu wyszedłem z kurwidołka w Stu Radach. Poszwendać się, w zasadzie bez celu. Liczyłem po cichu na dwie rzeczy – że nie spotkam żadnych niemilców i przypadkiem nie dostanę kulki w łeb. To raz. A dwa, że przy okazji uda się znaleźć jakiś artefakt, lub cokolwiek, co mogłoby jakoś zasilić portfel. Wychodząc powiedziałem sobie w duchu, że ruszam na pięć dni i jeśli do tego czasu nic się nie przytrafi – wracam. A Zona to nie jest głupia baba. Słucha. I uraczyła mnie, dzień przed planowanym powrotem. Emisją. Kto już trochę siedzi i choć raz wyściubił nos poza wioskę Sida na kordonach wie, czym te dziwactwa są. Kto nie, to słuchajcie – emisji do tej pory nikt sensownie nie wyjaśnił. Najczęściej przewija się teoria, że Zona sama z siebie uwalnia nadmiar nagromadzonej energii, czym by ona nie była. W praktyce zaś oznacza, że wszystko, co żyje i ma mózg – każdy człowiek, pies, nawet najgroźniejszy mutant – albo spie*dala jak najgłębiej się da pod ziemię, albo żegna się ze światem. Przy odrobinie szczęścia zastyga w takiej pozycji, w jakiej go fala zastała. A jak ktoś ma pecha to bezmózgim – to znaczy… „mózgim”, ale zdewastowanym i mocno ograniczonym – zombie zostaje. Ewentualnie – ale to już naprawdę trzeba mieć niefart – rozsypuje się w proch. Było parę takich przypadków. Bieda wtedy taka, że ani chabaru z delikwenta się nie zgarnie, ani nawet nie będzie czego do trumny włożyć.

W każdym razie, ja już trochę w Zonie siedzę, to i owo wiem. Jak tylko zrozumiałem, na wypadzie, że coś jest nie halo i zaraz zrobi się nieciekawie, dałem dyla. Daleko polazłem, psia mać, nie wiedziałem nawet, gdzie dokładnie wtedy byłem. A emisja rosła w siłę i wypadało gdzieś się ukryć… Wyleciałem na szosę biegnącą wzdłuż torów kolejowych. A gdzie tory, tam i stacja. A gdzie stacja, tam i nastawnia. A ruscy nastawnie – jak wszystko inne zresztą – solidne budowali. Z piwnicami potężnymi. Musiałem zrzucić plecak, bo mi się ciężko robiło, oddychać nie mogłem. Nic po drodze nie znalazłem, to i strat nie było wielkich. Raptem trochę żarcia i jedna pełna paczka z amunicją. Leków nie brałem za dużo, a to, co miałem, to przy dupie nosiłem. Znalazłem wreszcie tą cholerną nastawnię. W ostatniej chwili wleciałem do środka i popędziłem do piwnicy.

Obudziłem się dopiero rano. Zmęczony, obolały, głodny. Jak po tygodniowych baletach. Jakby tego było mało, może parę godzin przede mną obudziła się Mrozanna. Tak ją nazywam. Spędziłem noc w zawilgotniałej piwnicy, osłonięty tylko warstwą polaru wszytego w kurtkę… Ledwo wstałem, bo mało nie zamarzłem tam żywcem. Ot, mieliby chyba w całej Zonie powód do śmiechu – polazł na chodkę, żadne bydlę go nie dopadło, emisji dał radę nawiać, a zamarzł w zapomnianej piwnicy, jak jakiś przymierający głodem pijak. Nie wiedziałem, gdzie byłem. Tylko sugerując się wskazówką szwankującego kompasu doszedłem do wniosku, że Bar powinien być gdzieś – podkreślam: GDZIEŚ – na zachód. Do tego przeświadczenia wkrótce dołączyło kolejne. W głowie zaświtała mi myśl, że dziś jest jakiś ważny dzień. W każdym razie, o ile dobrze liczyłem doby od wyjścia z bazy – no sory, nie wziąłem ze sobą podręcznego kalendarza – coś powinienem był dzisiaj świętować. Tylko za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, co. To po emisji. Czasem przestawi jedną, czy dwie klepki w mózgu i człowiek zapomina o czymś – raz bardziej, a raz mniej – ważnym. Może później mi się przypomni.

Szykował się nieciekawy powrót. Plecak został gdzieś za mną. Jak go nie spaliło, to albo promieniowania solidną dawkę na siebie przyjął, albo ktoś już go zdążył podwędzić. Albo jedno i drugie. Z góry więc założyłem, że wracać i go szukać to strata czasu. Ogarnąłem, co mi pozostało: dubeltówka TOZ-34 i kilka rozlokowanych po kieszeniach zestawów śrutu do niej, dwa magazynki do empepiątki… ale samej broni nie było. Pewnie odpięła się, jak wiałem przed emisją. Szlag. Miałem zestaw antyradiacyjny – jedną strzykawkę (w ostateczności) i ukrytą za pazuchą piersióweczkę, którą prawie w całości zdążyłem wypić w ciągu poprzednich dni. Poza tym kilka bandaży, jakieś tabletki i kieszonkowy kompas. Powinno się udać.

Po zniszczonych i powycieranych betonowych schodach wyszedłem do korytarza prowadzącego na zewnątrz. No cholera jasna, żeby gorzej się nie wyrażać. Pustą framugę drzwi wyjściowych zakryła tafla lodu. Pięknie. Zadowolona z siebie jesteś, starucho?! „Szybę” mi na drodze postawiła. Zona, anomalię, znaczy się. Raczej niegroźną, bo z daleka ją widać, ale bezpieczniej nie podchodzić. Temperatury w okolicy – powiedziałbym, że piekielne, ale piekło się raczej z miłym ciepełkiem kojarzy – spadają naprawdę nisko. N-A-P-R-A-W-D-Ę. To nie trzydziestostopniowy mróz. Nawet porównując temperatury z bieguna z tymi, jakie występują wokół „Szyby” wygląda na to, że na krańcu świata można śmiało rozbierać się do gołej dupy i opalać. A jeszcze, nie ma co próbować tej lodowej kurtyny rozbijać – wybucha ostrymi kawałkami lodu na wszystkie strony. Dlatego nazwali ją właśnie „Szyba”. Czyli, krótko mówiąc, trzeba znaleźć inne wyjście.

Ruszyłem w przeciwnym kierunku – do schodów na górę, prowadzących do pomieszczenia, gdzie pewnie odbywało się całe sterowanie ruchem kolejowym. Zauważyłem jakąś poświatę na ich zakręcie. Nie pomyliłem się – było tam, wysoko, tuż pod samym sufitem, niewielkie okienko. Góra półtora metra wszerz na niecały metr wzwyż. Lufcik taki. Złamałem strzelbę i wyciągnąłem oba naboje. Zamknąłem broń i upewniłem się, że nic nie wystrzeli mi w twarz, gdy będę próbował zbić szybę. Suchy trzask iglicy dał znać, że wszystko powinno odbyć się w miarę w porządku. Złapałem rękami za przechłodzoną lufę i uniosłem broń kolbą do góry. Zamachnąłem się i pacnąłem z głuchym stuknięciem w szkło. Nic?! Jak to? No trudno, jeszcze raz. Poprawiłem chwyt, odgiąłem się lekko do tyłu i z całej siły ponownie przyrżnąłem drewnianą częścią strzelby w okno. Aż wyleciała mi z rąk i z hukiem zleciała na podłogę. A szyba, jak była cała, tak cała pozostała. O nie, tak to ja się bawić nie będę. Najwyżej wszyscy w promieniu paruset metrów mnie usłyszą. Podniosłem broń, z kieszeni wyciągnąłem jedną, krwistoczerwoną łuskę i wcisnąłem ją do lufy. Zamknąłem strzelbę i wycelowałem w okno. Pociągnąłem za spust, kopnięcie przy wystrzale lekko wygięło mnie do tyłu, po nosie drapnął nieprzyjemnie zapach prochu, ale szyba z łoskotem rozsypała się w drobny mak i wyleciała na zewnątrz budynku. Musiałem chwilę pomyśleć, jak teraz tamtędy wyleźć i przy okazji nie pokiereszować przemarzniętych dłoni o kawałki rozbitego szkła.

Oparłem TOZa o ścianę, nabrałem trochę gruzu i cisnąłem nim przez powstały pod sufitem otwór, nasłuchując odgłosów przy jego spadaniu na ziemię po drugiej stronie. Wszystko wydawało się w porządku. Chwyciłem broń i przepchnąłem ją przez lufcik. Również opadła „normalnie”, postukując i stękając przy spotkaniu ze zmarzniętą ziemią. Cofnąłem się o dwa kroki i zaparłem nogą o stopień prowadzący na górę. Spod kurtki wyciągnąłem rękawy swetra, żeby owinąć nim sobie dłonie. Odbiłem się od schodka i po króciutkim rozbiegu wybiłem do góry. Zakrytymi dłońmi chwyciłem krawędź okna i z całej siły podciągnąłem się wyżej, zapierając się nogami o ścianę. Zebrane na podmurówce szkło kłuło trochę po łapach, a drewniana rama wpijała się w palce, ale dało się jako-tako wytrzymać. Wyjrzałem na zewnątrz i rozejrzałem się dokoła. Wydawało się cicho i spokojnie.

Jakoś przecisnąłem się przez lufcik i bezpiecznie wylądowałem po drugiej stronie. Złapałem strzelbę i od razu ją otworzyłem. Sięgnąłem do kieszeni po dwa naboje, załadowałem je do luf i zamknąłem broń. Wyciągnąłem jeszcze kompas i przyjrzałem się wskazówce. Trochę latała na boki – Zona w jakiś dziwny sposób zaburza pole magnetyczne – ale pokazywała mniej więcej dobrze. Schowałem urządzonko do kieszeni na piersi, podrzuciłem do góry broń i ruszyłem, można powiedzieć, na ślepy azymut. Czemu tak? Bo nie wiedziałem dokładnie, którędy iść. No i dalej, cholera, nie mogłem sobie przypomnieć, co też za uroczystość dzisiaj powinienem świętować.

Dopiero po chwili, będąc na świeżym powietrzu zorientowałem się, że wydychane powietrze błyskawicznie zmienia się w parę. Ładnie musiało w nocy przymrozić. Aj ty Mrozanno, Mrozanno… Od szczegółu do ogółu zwróciłem uwagę, że choć bura gleba była poprzetykana bladozielonymi kępkami trawy, to nagie, pozbawione liści drzewa błyskały bielą nagromadzonego na gałęziach szronu. Ponad nimi górowało śliczne, bezchmurne, błękitne niebo. To ogromna odskocznia od szarości dnia codziennego. Z niewielkim trudem uśmiechnąłem się lekko pod nosem – skóra mi się z zimna ściągnęła i każdy grymas powodował szczypiące, niezbyt przyjemne uczucie. Obróciłem się przez ramię, choć Zona uczy odruchu, by nigdy, przenigdy tego nie robić. Oślepiło mnie ostre, jasne, poranne słońce. Żegnaj jesieni, witaj zimo! Idziemy na sanki! Ta… Na Dużej Ziemi pewnie i byśmy poszli. Tutaj nie mam nawet co marzyć. Zresztą, co ja plotę! Śniegu jeszcze nie ma, a mi się sanek zachciało.

Przyśpieszyłem kroku. Miałem dosyć tej niepewności. Nie wiedziałem, gdzie byłem, nie wiedziałem, dokąd miałem iść, wokół nie było ni jednej żywej duszy. Cisza. Martwa cisza. Śmierć w żywym krajobrazie.

Maszerowałem chyba z pół godziny. Droga to wznosiła się, to opadała. Skręcała delikatnie raz w lewo, a drugi raz w prawo. Kompas jednak coraz pewniej wskazywał kierunki. Dobrze. Znaczyło to, że powoli oddalałem się od centrum. Aż dziwnie było tak radośnie maszerować pośród niczego. Przez cały czas, jaki spędziłem w Zonie (a trochę już tego będzie) targałem ze sobą plecak załadowany prowiantem i paroma rzeczami pierwszej potrzeby. A teraz byłem „goły” – w łapach strzelba, w kieszeni amunicja, za pazuchą piersiówka i to w sumie wszystko. Czułem się naraz radosny i zaniepokojony. W końcu, gdyby – tfu, tfu, tfu! – coś się stało, nie miałbym dostępu do żadnej pierwszej pomocy. Nawet nie mogłem przystanąć i czegoś przekąsić. Ba! Nawet w razie „G” nie było czym sobie tyłka podetrzeć. Tyle dobrze, że od niespełna doby niczego nie jadłem, więc o „G” nie musiałem się martwić.

Droga ponownie zaczęła się wznosić. Wszedłem na szczyt wzgórza i zauważyłem coś bardzo pociesznego. Gdzieś w dole, na polu, jakieś trzysta metrów od miejsca, w którym się znajdowałem, grasowało stadko tarków. Biedne koniki. Tak zwana „ewolucja wsteczna” niezbyt mile się z nimi obeszła… Aż przystanąłem na moment, żeby się przyjrzeć. Mimo, że w tych okolicach przed katastrofą z osiemdziesiątego szóstego było mnóstwo koni, między innymi funkcjonowało kilka dużych stadnin, teraz spotkać te parzystokopytne zwierzątka to doprawdy rarytas. Biedaczki. Powyciągało je we wszystkich kierunkach, nogi z silnych i nastawionych na fizyczną pracę zmieniły się w patyki pękające od byle czego – a przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Matuszka Zona zabrała im sierść, zostawiając gdzieniegdzie tylko brzydkie, sterczące samotnie kosmyki. Będąca powodem do dumy grzywa była teraz – nie widziałem z daleka – albo czymś w rodzaju cienkiego, chitynowego pancerzyka, albo naroślą tkanki podobnej do rybich łusek. Pełna powagi mordka zamieniła się w szkaradną i odrażającą, z której bezustannie ciekł i spadał na zmarznięty grunt jakiś płyn. Po ogonie została tylko krótka, sztywna kitka. Aż mi się ich zrobiło żal.

Trzy skubiące patykowatymi nóżkami ziemię stworzonka chyba były zdziwione nagłym ochłodzeniem. No ta – kto by się nie zdziwił? Kładziesz się spać i pod pierzyną jest ci wręcz gorąco. Budzisz się następnego dnia, a tu nawet palców nie możesz rozprostować, bo skostniały. Ale masz przynajmniej to dobro, że wstaniesz, nachylisz się nad ogniskiem, wyciągniesz kawał kiełbasy, zeschłą bułkę i trochę ciepłego piwa albo wódki i masz już dobrze. A one? Ganiają za każdym ziarenkiem, które mogą zjeść… Biedne stworzonka.

Nagle zerwały się, jak rażone piorunem, do biegu. Ruszyły – jeśli moja droga prowadzi mniej więcej na zachód – jakoś na północ, po przekątnej pola. W jednej chwili przestały mi się podobać. Uciekały. Zwierzęta nie uciekają, bo mają złe przeczucia. Uciekają, bo boją się czegoś, co czai się gdzieś blisko. A jeśli coś było blisko nich, to było też blisko mnie. Więc, na chłopski rozum, ja też powinienem zacząć uciekać. Podrzuciłem strzelbę, rozejrzałem się powoli wokół siebie i ruszyłem szosą w tym samym kierunku, w którym poruszałem się wcześniej. Szedłem dosyć szybko, by uniknąć zagrożenia, które odstraszyło tarki, ale jednocześnie ostrożnie, nasłuchując wszystkich nienaturalnych odgłosów mogących zwiastować zagrożenie.

Zmrożone powietrze miało to do siebie, że bardzo wyraźnie wyznaczało wszelkiej maści bąble grawitacyjne. Przynajmniej o to, że w coś wdepnę nie musiałem się martwić. A mimo to z każdą chwilą coraz bardziej przepełniało mnie uczucie niepokoju i zdenerwowania. Miałem wrażenie, że ktoś – lub coś – mnie obserwuje i czeka na dogodny moment do ataku. Jeszcze raz przystanąłem i rozejrzałem się wokół siebie, jednocześnie podnosząc strzelbę na wysokość barku. Nic. Pociągnąłem nosem, opuściłem broń i ruszyłem dalej.

W pewnym momencie w rowie po prawej stronie drogi coś zabulgotało. Kierując się odruchami i instynktem skierowałem zimny wzrok TOZa w miejsce, z którego dobiegał odgłos. Może nie powinienem był tego robić, ale ciekawość wzięła górę. Przystanąłem. Dźwięk dobiegający z przydrożnego kanału nasilił się i zmienił w podobny do pocierania o siebie dłoni. Po kilku chwilach z rowu, wprost pod moje nogi wyskoczyła mała, ciemnoniebieska kulka. Instynktownie odskoczyłem do tyłu i omal w nią nie strzeliłem. Zdjąłem palec ze spustu, odsunąłem broń i nachyliłem się nad tańczącym na asfalcie przedmiotem.

Aż zagwizdałem ze szczęścia…

- Kto rano wstaje… - zacząłem po cichu – temu Zona daje! – Dokończyłem głośniej.

Przykucnąłem przed nie całkiem idealną kulą i obserwowałem, jak wirując po nawierzchni mieni się w blasku porannego słońca wszystkimi odcieniami niebieskiego. Głupio byłoby nie skorzystać z takiej szansy i po prostu odejść. Szkoda, że ołowiany pojemnik został w plecaku gdzieś daleko stąd. Zacząłem się zastanawiać, jak zabrać ze sobą to maleństwo, nie robiąc przy tym szkody mi, ani – tym bardziej – jemu.

Po kilku minutach doszedłem do wniosku, że wpakuję artefakt do kieszeni z amunicją. Przy odrobinie szczęścia nie przereaguje z plastikowymi łuskami, a ołowiany śrut wchłonie trochę promieniowania. Pozostawała kwestia tego, jak złapać kulkę tak, by samemu nie dostać jakimś „skutkiem ubocznym”. Grube rękawice, jakich do tej pory używałem – jak na złość – też zostały w plecaku, choć zazwyczaj nosiłem je przy sobie.

W końcu pomyślałem, że ściągnę kurtkę, położę ją na asfalcie tak, by otwór kieszeni z nabojami znalazł się naprzeciw artefaktu, a następnie popchnę go lufą. To nie był taki najgorszy pomysł, szczególnie biorąc pod uwagę nagłą konieczność kombinowania i improwizacji. Trzymając między kciukiem, a palcem wskazującym lufę strzelby sięgnąłem do rękawa kurtki, by go z siebie ściągnąć. W tej samej chwili zza pleców coś ryknęło tak donośnie, że odgłos poniósł się echem po okolicy. Momentalnie podrzuciłem broń i obróciłem się w kierunku, z którego dobiegł hałas. Na chwilę oślepiło mnie wiszące już całkiem wysoko słońce, dostrzegłem tylko zbliżającą się wielkimi susami sylwetkę. Podniosłem broń do barku i przechyliłem głowę, by lepiej wycelować. Kontur nadciągającej postaci rozciągnął się w kształt krzyża. Poznałem te nieproporcjonalnie długie ręce i ogromne, zakończone pazurami łapska. Zrobiło mi się gorąco, przeszył mnie dreszcz. Z całej siły pociągnąłem za spust.

Dwa, odpalone niemal jednocześnie ładunki śrutu wyleciały z hukiem z zionących ogniem i dymem luf. Bronią szarpnęło tak, że omal się nie przewróciłem. Drżącymi rękami złamałem strzelbę i sięgnąłem do kieszeni z nabojami. Wciąż parujące łuski wyskoczyły poza obrys dwururki. Zdążyłem złapać jeden pocisk. Na czuja próbowałem go wepchnąć do komory. Trafiłem! Już chciałem zamknąć broń i wypalić ponownie, gdy świat przesłonił mi wijący się rząd pokrytych drobnymi ząbkami i igiełkami macek. Poczułem lekkie odepchnięcie, a potem kolejkę następujących po sobie ukłuć na twarzy i szyi. Ogromne łapska złapały mnie za ramiona, wbijając pazury w łopatki i obojczyki. Miałem wrażenie, że wznoszę się w niebo.

Cholera, przypomniało mi się! Dziś moje urodziny!
Ostatnio edytowany przez Voldi, 28 Lis 2013, 16:42, edytowano w sumie 1 raz
Image

Za ten post Voldi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Gizbarus, Dommy, KOSHI.
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 30 Maj 2024, 11:26
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Reklamy Google

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Poldzer w 28 Lis 2013, 09:28

Witam!
To może ja pierwszy :-). Opowiadanie spoko. Jedyne co mi się nie podoba to ta anomalia szyba trochę naciągania ale to zona nic normalne nie jest :-) . A i w oczy mi się rzucił raz przedstawiony szyk zdania. Poza tym ok. Czekam na ciąg dalszy :-) .
Awatar użytkownika
Poldzer
Legenda

Posty: 1015
Dołączenie: 02 Paź 2013, 17:17
Ostatnio był: 14 Lip 2024, 16:41
Frakcja: Powinność
Ulubiona broń: SPSA14
Kozaki: 239

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Universal w 28 Lis 2013, 13:34

tl;dr
Ja niby chciałem wrzucić swoje opowiadanie na tysięczny post, ale obawiam się, że mi nie wyjdzie, bo chwila minie, zanim je poprawię.

szaro, buro i ponuro

Mydło i powidło. Poszły wilczki w las, przestraszyły ku*wy nas. Hopsa lala, hopsa lala, niech drogówka już spie*dala! Te i inne tego typu rymy brzmią równie głupio, co ten :P
No i to właśnie mi przypadło tego roku powitanie Pani Mróz.

Wyrzuciłbym "no i". Albo "W tym roku (to mi/właśnie mi) przypadło powitanie P.M."
Któregoś dnia zabrałem graty, spakowałem się

Brzmi jak powtórzenie. Taki drobny szczególik - zabrałem. Może innym nie, ale dla mnie wygląda to, jakby coś było zrobione dwa razy - zabrane i spakowane (czyli zabrane po raz drugi). Gdyby było zebrane, to co innego, najpierw zgarnięte na kupę, a potem spakowane. I dopiero potem faktycznie opuszcza się pomieszczenie/budynek wraz z całym dobytkiem.
ani chabaru z delikwenta się nie zgarnie

Co to chabar, jakieś hajnówkowa gwara? U siebie będę pisać "ćmik", "szneka" i "antrejka" i weź zgaduj co mam na myśli :caleb:
Tylko za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, co. [...] Może później mi się przypomni.

Najpierw czas przeszły, a potem teraźniejszy - no pisaran!
To nie trzydziestostopniowy mróz. Nawet porównując temperatury z bieguna z tymi, jakie występują wokół „Szyby” wygląda na to, że na krańcu świata można śmiało rozbierać się do gołej dupy i opalać.

Chwila na Boba Budowniczego. Czy murowane ściany nie mają określonej wytrzymałości na mróz? Nie jestem specjalistą, ale zdaje się, że przy temperaturach poniżej 100 stopni Celsjusza szlag by tę ścianę trafił i ze "Szyby" gówno by zostało, a przynajmniej byłaby wolnostojąca. Tym niemniej pomysł na niby-anomalię bardzo ciekawy. Kiedyś go ukradnę.
z kieszeni wyciągnąłem jedną, krwistoczerwoną łuskę

Z samej łuski chyba nie postrzelasz, co? :P
Nawet w razie „G”

Wielokrotnie słyszałem "w razie "W"", ale G? Że co, że g = gówno? Trochę przekombinowane, musiałem chwilę pomyśleć.
Trzy skubiące patykowatymi nóżkami stworzonka

Stworzonka, Ty je chyba z myszami polnymi pomyliłeś :suchar:

Końcówka świadczy o hajnówkowym charakterze autora, o.
Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie; myśl z duszy leci bystro, nim się w słowach złamie.
Awatar użytkownika
Universal
Monolit

Posty: 2614
Dołączenie: 21 Lip 2010, 17:54
Ostatnio był: 09 Cze 2024, 23:33
Miejscowość: Poznań
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 1052

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Voldi w 28 Lis 2013, 16:42

1. Szaro, buro i ponuro - oj, to takie przemyślenia bohatera i narratora w jednym. Nie znasz się :caleb:
2. No i... - miał być luźny styl, bo to też przemyślenie, o.
3. Zabrałem graty, spakowałem się... - sugerowałem się trochę Noczkinem i hotelami na Pograniczu, w których cały dobytek stalkerzy trzymali "pod kluczem" w czymś w stylu depozytu. Poprawiłem trochę.
4. Chabar w zasadzie powinien być kursywą, bo to makaronizm, ale już mi się nie chciało tego rano szukać. To po rosyjsku ni mniej, ni więcej "łup". Używał tego Meesh, używał tego Wiktor, przede wszystkim - słówko to padało z ust rozmawiających między sobą stalkerów w grze. Zmieniłem.
5. Jakbym napisał: "pomyślałem, że może później mi się przypomni", to by to brzmiało gorzej niż Ulman z zarzyganą nogą.
6. Wydaje mi się, że potrzebny tu będzie nasz forumowy spec od desek nie-drewnianych :tm: , KOSHI. Poza tym - to Zona, bejbe! Tu nic nie działa normalnie.
7. Łuska to skrót myślowy - wiadomo, że raczej nikt nie trzymałby 'pustej' amunicji w jednym miejscu z ostrą (o ile "tam" jakkolwiek nie ma sensu zbieranie resztek po wystrzelonych pociskach, o tyle w Zonie takie łuski mogłyby w sumie erzacem śrubek i innego śmiecia do oznaczania anomalii).
8. Jak nie zaczaiłeś "G" na podstawie kontekstu, to masz problemy z dedukcją :caleb: Początkowo miało być tam faktycznie "W", ale jak ja bym to uargumentował? Skrót od "wychodek"?
9. Oj, no... Rozczulił się gieroj i je tak słodziutko zaczął nazywać.

Końcówka - zgadzam się :realcaleb:

BTW To musi być faktycznie chu*owe opowiadanie, skoro Uni podjął się korekty. Ponoć lubisz czytać słabe teksty :/
Image

Za ten post Voldi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Universal, Dommy.
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 30 Maj 2024, 11:26
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Gizbarus w 28 Lis 2013, 23:02

Uni to pedau koleguf spszedał :caleb:

A tak na poważnie, to przeczytałem. Cóż... Ciekawe, nie spodziewałbym się takiego zakończenia ;) Błędów wypisywać nie będę, bo na lapku zajęłoby mi to zbyt dużo czasu - nawet pomimo faktu, że nie ma ich wiele. Ciekawa sprawa z anomalią - w sumie w Zonie zima kiedyś pojawiać się musi, co nie? Jednak szemrany jest fakt zostawienia plecaka tak z dupy - skoro było w nim tyle, co nic, to jakim cudem nagle zaczął tak ciążyć? :caleb:

Tak czy siak, czyta się tak samo, jak wszystkie twoje opowiadania - szybko i przyjemnie. Mam nadzieję, że jako jedyny 'niebieski' będziesz względnie aktywny nadal? :caleb:
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 27 Sie 2024, 20:51
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Voldi w 28 Lis 2013, 23:49

Plecak zaczął ciążyć... Już tłumaczę.

Jakoś tak się przyjęło w kanonie, że emisja najczęściej zaczyna się od narastającego uczucia bólu głowy, potem jest suchość w gardle, piekące oczy, palące płuca powietrze, trudności w oddychaniu, w końcu skurcze żołądka, parę innych fizjologicznych pierdół i zgon. Na tym polu można co prawda szaleć, bo uniwersum gier nie mówi jasno i klarownie, jak na ludzki organizm działa emisja, a wszystkich skutków przecież nie da się w grze ukazać.

Postawiłem na taką konwencję prowadzenia narracji i skupiłem się na wspomnieniach bohatera, dlatego m.in. nie ma zbyt rozbudowanych opisów czegoś, na co w normalnym życiu nie zwraca się jakiejś szczególnej uwagi (jak wyglądała piwnica, nastawnia, droga... jest, bo jest. A co na/w niej jest, to detale, którymi nie warto zawracać sobie dupy) i cały ten myk z plecakiem - może, tak jak wcześniej, nieco niefortunnie - określiłem tak, jak określiłem. Było już "późno", czyli niedaleko do maksimum - organizm reagował jak reagował itd. Staram się znaleźć złoty środek pomiędzy grą, a ultra-zniszczeniem (wiadomo - jak załaduję na plecy zestaw opon od stara i łyknę energetyka, nie znaczy, że od razu popędzę hen, jak gazela; z drugiej strony - nie ma co z gieroja robić jakiejś pizdowatej ciamajdy).

A w ogóle - zima w Zonie już parę razy w forumowej twórczości się pojawiała, jak się nie mylę. No i u "pierwszego polskiego S.T.A.L.K.E.R.a" jest :caleb:

Dzięki za miłe słowa. W zasadzie, Giz, wiesz, co ostatnio pochłania mi najwięcej czasu... Ale, nie wykluczam, że w ramach odskoczni popełnię jeszcze kilka miniaturek :)
Image

Za ten post Voldi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Dommy.
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 30 Maj 2024, 11:26
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Dommy w 28 Lis 2013, 23:59

Włączyłem forum z pizzą w ręku, zobaczyłem, iż V coś napisał, myślę sobie: o, przeczytam. Po przeczytaniu patrzę: pizza zimna, leży na biurku. A tak po ludzku, opowiadanko mnie cholernie wciągnęło, i nie zniechęciłem się do przeczytania mimo opisu na początku, który był rzeczywiście ch*jowy :caleb: . Mimo kilku (czyt. troche więcej niż kilku) błędów, które Elyta :TM: raczyła już wymienić bardzo mi się spodobało. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił swoich trzech groszy... Przede wszystkim, w akapicie o "biednych stworzonkach" nadmiar zdrobnień sprawił, że prawie porzygałem się tęczą... Jakby bohater przy każdym chomiku , czy innym psie tak się rozczulał, to już dawno by wąchał kwiatki od spodu przez nieuwagę. Poza tym ciekawy pomysł z anomalią mrozu, skoro jest ognista, to czemu miało by nie być lodowej? Zniesmaczyło mnie także określenie brązowej papki. Z łatwością w naszym pięknym języku można znaleźć lepsze jej określenia, choćby dużo lepiej niż "G" brzmiąca "cięższa sprawa". To tak na sasraną przyszłość :D . Jeszcze jedno: który debil, wiedząc że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo zatrzymałby się i cackał z jakimś artefaktem nie zwracając uwagi na nic innego? Ech w całym opowiadaniu zachowywał się jak dzieciak, mimo iż w Zonie trochę wiosen już przeżył. Taka nieścisłość. Ale jednak trochę go szkoda, tak skończyć w brzuchu mutanta... "Biedne stworzonko" ...Oczywiście Kozak :wódka: , wszystkiego najlepszego :wódka: , gratuluję błyszczącej plakietki :wódka: i diabelskiego postu :wódka: . No, to tyle, Dobrej Zony!
Awatar użytkownika
Dommy
Kot

Posty: 25
Dołączenie: 15 Lis 2013, 23:47
Ostatnio był: 20 Lut 2014, 00:46
Frakcja: Naukowcy
Ulubiona broń: GP 37
Kozaki: 7

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez Voldi w 29 Lis 2013, 00:39

To jedz zimnom, nie narzekasz :caleb:

Kolejny raz podnoszę rękawicę i usilnie się bronię:
Gieroj rozczulił się przy tarkach, bo - jak sam zauważył - spotkanie stadka tych zwierzątek to nie lada rarytas.
Z anomalią i w ogóle zimą, jak pisałem wcześniej, to też nie do końca nowość. Ale "Szyba" przyszła dosłownie znikąd, więc - czemu nie?
Z "G" zamiast "cięższej sprawy" czy "dwójki" to po prostu taki, powiedzmy, idiolekt bohatera ;)
Niebezpieczeństwo... Na początku tekstu pada stwierdzenie: "Któregoś dnia [...] wyszedłem z kurwidołka w Stu Radach. [...] Liczyłem po cichu [...], że przy okazji uda się znaleźć jakiś artefakt, lub cokolwiek, co mogłoby jakoś zasilić portfel." Już wiesz, czemu zatrzymał się przy tym artefakcie, który dosłownie wyskoczył mu pod nogi? No i nie wiedział, że czai się niebezpieczeństwo. Dedukował tylko, że skoro tarki uciekły, to raczej coś niemiłego gdzieś się MOGŁO zaczaić. Ale wcale nie musiało. Enough?

Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki, gdzie pozostałe trzy flaszki, które wrzuciłeś w poście? :E
Image

Za ten post Voldi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Dommy.
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 30 Maj 2024, 11:26
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez majorek22 w 29 Lis 2013, 13:23

Ja tam błędów wymieniał nie będę, bo poprzednicy zrobili to za mnie. Ogólnie opowiadanie jest fajne. Arcydzieło to to nie jest, ale trzyma poziom.
@Uni, nie zapomnij o tytkach, pyrach, ryczkach, kwirlejkach, kejtrach i szkiełach.
W antrejce na ryczce stoją pyry w tytce.
Wilk Morski Klanu Espadre
Awatar użytkownika
majorek22
Stalker

Posty: 95
Dołączenie: 28 Cze 2011, 15:37
Ostatnio był: 07 Cze 2014, 13:12
Miejscowość: Limańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 7

Re: Któryś dzień listopada, by V.

Postprzez KOSHI w 22 Lut 2014, 11:01

Jak to się stało, że przeoczyłem to opowiadanie pauki Voldiego... Przyznam, że twoje tekst robią się coraz ciekawsze i bardziej przemyślane. Tekst może niezbyt długi, ale mamy w nim nową anomalię, wspomnienie o tarkach, którymi nikt się nie zajmuje w opowiadaniach, no i oczywiście jest też... Nie będę zdradzał. Tekst bardzo pozytywny. Masz flaszkę. A jeszcze jedno, będę chu*em i podpierdalam ten tekst do antologii.

PS. Voldi, ku*wa zacznij no czytać więcej opowiadań forumowych (np. moich :caleb: ) , a nie się ino migdalisz z tą swoją :E
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 11 Wrz 2024, 19:35
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649


Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 17 gości