Taki mały paradoksik: rozchorowałem się. W ostatni weekend z moją lubą odwiedziliśmy moich rodziców. Kumpel ojca przywlokl do pracy jakiegoś wirusa, ojciec przyniósł chorobsko do domu, po czym zarazil nim polowe domownikow i mnie w dodatku. Wczoraj we dwoje wrocilismy do Warszawy, wieczorem poczulem ze cos zaczyna mnie podbierac, a dzisiaj rano przeziębienie rozkrecilo się na całego: katar, kaszel, bolące gardło, te sprawy. Dlaczego więc mnie to cieszy? Ano, leżę sobie w łóżeczku, pod kocykiem, czytam, słucham muzyczki, a luba gotuje obiad, co chwila donosząc mi nowe ferweksy, gorącą herbatę i inne cuda. La vita e bella.