Witam, po długiej nieobecności na forum chciałbym w ramach ponownego przywitania, zaprezentować krótkie opowiadanko mojego autorstwa. Spory kawałek czasu minęło, od moich ostatnich, dość przeciętnych publikacji. Zatem, zapraszam do komentowania, oceniania i w miarę możliwości oraz chęci, "wytknięcia" błędów.
Czerwony rower-Prypeć- miasto widmo. –Powiedział sam do siebie, przytłumionym przez działanie aparatu oddechowego, basowym głosem, tyczkowaty stalker. Ściskający w rękach skróconego kałasznikowa.
Ubrany, w wymyślny gdzieniegdzie przedarty zielonkawy kombinezon na bazie stroju astronauty, czuł się teraz trochę jak jeden z pierwszych ludzi w kosmosie, dotarł na Księżyc, jakim dla stalkerów była Prypeć.
Przybył tu, niczym wielki odkrywca, stawiający pierwsze kroki w tej przez Boga i ludzi zapomnianej, opuszczonej mieścinie.
Trzy dekady temu, ewakuowano stąd wszystko co żywe, zostały jedynie puste budynki, wypatroszone przez szabrowników. Spoglądał, na wszechobecne zapuszczone bloki mieszkalne. Otaczające go jakby zwartym murem. Przytłaczał go ogrom tego co widział.
Nie tak dawno temu, było to kilkudziesięciotysięczne miasto! Już wyobrażał sobie, te przerażone ludzkie masy które próbowała utrzymać w ryzach ukraińska armia i służby bezpieczeństwa. Krzyki tratowanych ludzi, spanikowanych rodziców próbujących upilnować swoich dzieci…
Minęło ponad trzydzieści lat, teraz słyszał jedynie wiatr, roznoszący śmieci po pustych uliczkach i szum aparatu oddechowego, w duecie z nieustannie trzeszczącym licznikiem Geigera.
Ruszył spękaną asfaltową ulicą, oglądając się na wszystkie strony lustrował miejski krajobraz, leżący pod pochmurnym, granatowym niebem.
Osobiście uważał, że w Prypeci deszcz może być jego najmniejszym problemem. W porównaniu z tym co głosiły plotki krążące między stalkerami.
W „gumowym worku” jakim był ten odporny na promieniowanie i skażenie chemiczne kombinezon, cały się pocił. Już od jakiegoś czasu czuł, że kończy się dopływ tlenu z pierwszej butli, miał na plecach dwa dziesięciolitrowe zbiorniki z tlenem. Ledwo się wlókł, ale lateks pokryty od wewnątrz jakąś mieszaną tkaniną dawał świetne zabezpieczenie przed anomaliami i skażeniem.
Zakręcił jeden zawór na plecach. Spojrzał na delikatnie trzeszczący dozymetr.
–Tło w normie.- stwierdził, zaczął odpinać rzepy i rozsuwać suwaki trzymające razem kombinezon i hełm.
Poczuł świeże jesienne powietrze, zaciągnął się nim. Chciało mu się teraz tylko usiąść i odpocząć. Obrócił się przez prawe ramię, za równoległą do niego ulicą znajdował się plac zabaw.
Poszedł w jego kierunku, zerwał się wiatr.
Pordzewiałe huśtawki, upstrzone resztkami czerwonej farby zaczęły złowrogo skrzypieć, jakby wołając do niego aby się stąd wynosił. Stał, niewzruszony, nie zwracając uwagi na nic, oprócz ponurej dwutaktowej melodii, granej przez Zonę na pozostałościach ludzkiej cywilizacji.
Przysiadł na obdartej brązowej ławeczce, zaraz przy piaskownicy, w której leżały, dosłownie, roztopione przez promieniowanie zabawki. Wiatr ustał, tym samym kończąc swą symfonię mocnym
bam! Stalker wstał, przeszedł kilka kroków, lecz nagle stanął jak wryty. Na środku ulicy, stał malutki czerwony rower. Typowy dziecięcy model z lat dziewięćdziesiątych, cienka rama trzymała się na dwóch nabitych oponach. Kierownica, z żelaznym dzwonkiem i przyczepionym doń wiklinowym koszykiem była nieco obdrapana. Gdy się zbliżył, licznik geigera zaczął trzeszczeć jak opętany.
–Cholera! Przecież droga była pusta! –Myślał… Poczuł zawroty głowy, machnął ręką w powietrzu, jakby próbując zabić wyjątkowo upierdliwego owada, latającego nad głową. Mrugnął, zmaterializowała się przed nim, mała „dziewczynka”.
Długie, brązowe, przetłuszczone włosy spięte w kucyki, rosły na zniekształconej przez ogromne bruzdy i wrzody głowie. Spod napuchniętych powiek, wystawały dwa maleńkie czarne oczka, przeszklone i jakby przerażone.
Drobna osóbka, nie sięgała stalkerowi nawet do pasa. Gdy ją zobaczył, padł na ziemię, czy to przez strach czy nagłe otumanienie. Automatycznie ściągnął broń z pleców. Próbował pociągnąć za spust, ale dłonie jakby nagle odmówiły mu posłuszeństwa. Cały czas słyszał szum, zataczał się jakby w pijackim amoku.
-Widział pan moją mamę? –Słyszał, ale jakby myśli krążące po głowie, a nie dźwięki dobiegające ze stale zamkniętych napuchniętych ust dziwadła.
–J-j-jaa? –Nieświadomie zaczął się jąkać.
–Nic panu nie jest? Pomogę panu wstać! –wyciągnęła do niego rękę, zakończoną czymś przypominającym młotek, a nie dłoń! Lecz mimo wstrząsającego nim obrzydzenia, coś „wewnątrz” natychmiast kazało mu wstać.
–Ja pier*olę! Co się dzieje! –pomyślał. Lecz jego mózg, natychmiast odrzucił napływający strach, zacisnął powieki…
Szare bloki nabrały kolorów. Drzewa, wyciągały gałęzie ku pięknemu słonecznemu niebu, obok niego zaczęli przechodzić ludzie. Żadnego niebezpieczeństwa! Żadnego opętanego-zmutowanego dziecka. Nie ma nawet Zony! Wczołgał się na usianą białymi pasami asfaltową jezdnię, metr przed nim zmaterializował się niebieski Opel. Zamiast uderzenia, nastąpił jedynie błagalny szept. -Na pewno nie widział pan mojej mamy?
–N-n-iee. N-niee w-w-widziałem t-t-twoooojej m-m-mamyyy. –wydukał, a „mutantka” zaczęła szlochać. „Czar” puścił.
Nic go już nie zatrzymywało, wróciło mu czucie w członkach i swoboda myślenia. Te same szare bloki i ulica…
-To był efekt przedawkowania antyradów. -dla pewności, mrugnął. Spojrzał, tam gdzie wcześniej stał czerwony rower… Był tam dalej! Dziecięce zawodzenie też nie ustawało. Wyciągnął kałacha.
–Ja ci ku*wa dam mutancie zaje*any! Moim mózgiem się bawisz? – wykrzyczał, odbezpieczył karabin, miał już jej głowę na muszce, odwróciła się jakby… jakby słyszała jego myśli! Wniosek nasunął się sam.
–Kontroler! –zawołał, niemile uświadomiony. Jednocześnie, jego palec wskazujący powędrował ku spustowi. Przez chwilę widział, jak smutną bladą twarz i załzawione czarne oczy, dziewczynka zakrywa dłońmi po których ścieka duża łza… później tylko krwawą miazgę która pozostała po długiej serii automatu, z małej, „ludzkiej” główki…
-Kurwa mać! –Zaklął, i usiadł obok zmasakrowanego ciała, znowu „kontrolerskiego”. Rozmyślał, czy dobrze zrobił zabijając tego małego... Niemalże człowieka? Myślącego, ale nie panującego nad tym zwyrodnieniem, czy mutacją. –Jedyne, co było w niej ludzkie… czerwony rower. –Stwierdził. Nie był pewien, czy ma rację. Ale sądził, że musiała na nim przyjechać... Był niemal pewny.
Odszedł, nie oglądając się za siebie…