Obaj, jakby na rozkaz, przykucnęli. Żorik błyskawicznie oparł karabinek o ramię i wymierzył w postać w oddali. Kola sięgnął po lornetkę. Nakierował szkła na zakapturzoną sylwetkę i zaczął regulować ostrość. Zaintrygowała go naszywka na ramieniu wyglądającego na martwego jegomościa. Anielskie skrzydło na tle rzucającego promienie słońca wyszyte na okrągłej, brązowawej tarczy z fioletową obwódką. Poniżej wyszyto coś w rodzaju szarfy z napisem, ale sfatygowana optyka lornetki nie pozwalała go odczytać.
- Podchodzimy? – Zapytał młody. – Wygląda na martwego.
- Nie mam pojęcia… Muszę się zastanowić. Nie spuszczaj go z oka.
Sięgnął do tylnej kieszeni spodni po paczkę fajek. Wyciągnął ze środka jednego, lekko pogniecionego papierosa i zapalniczkę. Odpalił. Suchy tytoń na końcu białej gilzy zapłonął na ułamek sekundy po czym zaczął się żarzyć. Schował paczkę z powrotem do kieszeni i zaciągając się szarym, przyjemnie gryzącym płuca dymem przeciągnął palcem po gęsto usypanym piasku. Powtórzył czynność kilka razy. Wkrótce sięgnął po strzelbę. Obrócił broń i unikając tytoniowej mgły spojrzał na zamkniętą komorę ładowania. Odblokował ją i wyciągnął wszystkie pięć pocisków. Żorik, do tej pory trzymający na muszce tajemniczego człowieka, zerknął w końcu w stronę brata.
- Co ty robisz? – Zapytał.
- Ładuję śruty, jakby mu trzeba było łeb rozj*bać.
- Aha…
Kola odpiął kieszeń na rzep i starał się wymacać loftki ze śrutem. Były nieznacznie lżejsze od breneki i miały odczuwalnie inny środek ciężkości. Grzebał i grzebał aż w końcu znalazł. Triumfalnie wyciągął jaskrawoczerwoną łuskę, zerknął, jak ślicznie mieni się w wiosennym słońcu i włożył do komory. Sięgnął po drugą.
- O ku*wa. – Szepnął Żorik.
- Co jest? – Zapytał Kola, nie przerywając szukania odpowiedniego naboju.
- Nie ma go.
- Pierd*lisz! – Huknął starszy i podniósł wzrok w kierunku słupa, przy którym jeszcze niedawno leżał, jak im się wydawało, trup.
Momentalnie wyrzucił śrucinę na piasek i zaczął wyciągać z ładownicy na piersi pociski breneka, które z szybkością błyskawicy wpakował do bebechów strzelby. Zerwał się na nogi i kiwając ręką na brata podbiegł do betonowego pala ustawionego w rowie przy drodze. Stanął z prawej strony, przyłożył broń do barku, rozejrzał się po kępach trawy porastających pojedyncze drzewa. Pusto. Żorik obiegł morderczym spojrzeniem lufy trakt z obu ston, wcięcie w lesie, przez które przebiegała linia energetyczna i praktycznie każde drzewo z osobna. Nic.
- Co teraz? Przecież nie wyparował!
- Pilnuj. – Sucho rozkazał Kola. Mimo, że wiekowo braci dzielił ledwie jeden rok różnicy, starszy z nich o wiele częściej wykazywał się zimną krwią i opanowaniem i nieraz ratował młodszego z opresji.
W koronie jednego z dębów rosnących ledwie kilka metrów od ich pozycji coś zaszeleściło. Kola odruchowo wypalił w tamto miejsce. Sekundę później zobaczył ciemny, matowy przedmiot lecący prosto w jego stronę. Chwilę potem drugi, bliźniaczo podobny.
- Granat! Padnij! – Zakrzyknął i wybił się do przodu, wprost pod rzucające cień gałęzie drzewa, na którym ukrywał się atakujący.
Huk eksplozji ogłuszył go, ale nie na długo. Ledwie obrócił się na plecy, by strzelić w tamtego, gdy z góry spadł precyzyjnie ciśnięty nóż. Wbił się z lewej strony klatki piersiowej, a długie ostrze zatopiło się niemal po samą rękojeść. „Empka”, jego jedyna przyjaciółka wypadła z tracących siłę rąk i legła bezwładnie na brzuchu konającego. W ostatniej sekundzie życia Kola zauważył rozmazaną, bladą plamę ześlizgującą się z drzewa.
Żorik tymczasem dobiegł do kępy wysokich krzewów porastających przeciwną stronę drogi. Kilka krótkich serii z AKS przeszyło z łoskotem powietrze i pewnie postawiło na nogi wszystkich w okolicy. Widział, jak kule przecinają liście na pół, jak łamią mniejsze i większe gałązki, jak rykoszetują, ocierając się o pień i odrywając płaty kory. Nie widział jednak ani brata, ani „czegoś”, co przed chwilą miotało w nich granatami.
Wzorem Universala, polecam w tym miejscu włączyć ten utwór.W końcu podniósł się i powoli ruszył w stronę dębu. W uszach mu jeszcze szumiało od wybuchu, słyszał własne, szalejące serce, czuł każdą falę adrenaliny dostarczanej razem z krwią do mózgu. Jego ręce zaczęły drżeć, na skronie wystąpił pot, w gardle zaschło parszywie, nogi sprawiały wrażenie, jakby były zrobione z galarety. Karabinek trząsł się razem z nim. Doszedł na skraj drogi. W rowie poniżej zauważył nieruchomą postać. Kola! Natychmiast zapomniał o zagrożeniu i podbiegł do brata. Blada skóra na twarzy zmarłego zastygła w grymasie bólu, ręce zaciśnięte w pięści wyglądały, jakby nadal trzymały broń. Żorik dostrzegł obok kieszeni na pojedyncze pociski niewielkie, proste rozdarcie, splamione krwią. Rozerwał dziurę palcem i spostrzegł wąską, czerwoną szczelinę, z której powoli sączył się zastygający płyn. Jakby na czyjś rozkaz żołądek podszedł mu do gardła, a na języku poczuł charakterystyczny smak. Policzki zaczęły się bezwolnie wydymać, a mięśnie brzucha rwać i szarpać do przodu. Padł na ziemię zapierając się rękami i zwrócił wszystko co jadł do tej pory. Rozpłakał się jak dziecko. Stracił jedyną osobę, której mógł ufać, którą znał, z którą przeżył tak wiele. Stracił i to w tak beznadziejny sposób. Wszystko straciło sens. Nie liczyły się artefakty ani pieniądze, nie liczyła się sława. Nie liczyło się dla niego nawet to, że gdzieś tam jest ktoś, kto pewnie zaraz wpakuje mu kulę w głowę. A z resztą, gdyby nie on, sam by to zrobił.
Utwór powinien gdzieś tu sam się skończyć. Do dalszego czytania jest niewymagany.Położył rękę na lewym barku zmarłego. Łzy same płynęły do oczu i kapały na policzki i brodę starszego. Został sam, gdzieś, pośrodku niczego. W miejscu, którego nie ma…
Bezsilność powoli zaczęła przeradzać się w narastającą furię. Ręce trzęsły się dalej, ale już nie ze strachu, a z wszechogarniającej złości. Uderzył pięścią w ziemię tuż obok głowy martwego brata. Zabolało. Trafił na korzeń stabilizujący drzewo i dający mu życie. Uświadomił sobie, że jego korzeń właśnie ktoś odciął. Zerwał się na nogi.
- Jestem tu! Słyszysz, ku*wa?! Czekam na ciebie! Przyjdź po mnie, kimkolwiek jesteś! Dokończ, co zacząłeś! – Zaczął histerycznie wrzeszczeć, obracając się we wszystkich kierunkach tak, by jego głos rozniósł się wszędzie wokół. – Jestem! Czekam! No, chodź! Zabij mnie! Już i tak mam wszystko w dupie. Słyszysz, co mówię? Zabij… - Wrzask przerodził się w jęk, a łzy znów popłynęły strużką po twarzy.
Przez chwilę odpowiadało mu tylko echo, ale w końcu zauważył rozmazaną plamę wynurzającą się zza sąsiedniego drzewa. Plama zbliżała się powoli. Otarł mokre oczy rękawem i dostrzegł zakapturzonego mężczyznę w jasnych spodniach. Dzierżył w rękach znajomą broń. „Empkę” należącą do Koli. Im był bliżej, tym wyżej ją podnosił. Zatrzymał się parę metrów od zrozpaczonego Żorika, z lufą wycelowaną wprost w jego czoło.
- Skończ, co zacząłeś. No, na co czekasz? Strzelaj....
Tamten jednak stał nieruchomo, wpatrzony w stalkera.
- No strzelaj! Strzelaj, do ku*wy nędzy! Zabij mnie! Teraz! No!
Nie zdążył skończyć swej ponaglającej wiązanki, kiedy tak ulubiony przez Kolę pocisk typu „breneka” rozłupał mu czoło, a przechodząc przez czaszkę pociągnął za sobą mózg, przypominający teraz bezkształtną breję wylaną ze słoika na podłogę jakiegoś laboratorium. Bezwładne ciało runęło prosto w dół, wzbijając w powietrze tuman kurzu. Tajemniczy mężczyzna podszedł do zalanego posoką trupa, rozerwał niewielką, skórzaną torbę przewieszoną przez ramię i wyciągnął z niej przydatne według niego przedmioty. Raptem kilka bandaży i manierkę z wodą. Z ładownic rozciągniętych na brzuchu wyjął magazynki do AK-74. Podobnie zrobił z drugim, leżącym pod drzewem, białym i chłodnym już ciałem starszego z braci. Zabrał wszystkie pociski, jakie tamten trzymał w kieszeni na piersi, nóż myśliwski razem z przyszytą do uda pochwą. Ściągnął z martwego plecak i bez sprawdzania zawartości rzucił obok. Wspiął się na drzewo, z którego dokonał pierwszego zabójstwa. Na jednym z grubszych konarów wisiał karabinek AN-94, potocznie zwany abakanem, rzekomo od nazwy jakiegoś rozpisanego przez armię konkursu. Ściągnął broń i zeskoczył na dół. Wreszcie mógł przyjrzeć się dokładnie zawartości plecaka.
Powoli pociągnął za suwak. Ten, już po paru centymetrach, zablokował się. Tajemniczy mężczyzna szarpnął nim energicznie, przytrzymując ręką materiał. Kilka zacięć później udało się otworzyć czarną czeluść mogącą równie dobrze skrywać bezcenne skarby, jak i przynieść śmierć. Powoli rozsunął ciemne jęzory materiału. Zaczął po kolei wyciągać zawartość, milcząc przy tym, jak zaklęty. Położył na ziemi metalowy termos, rzucił obok zeschłe pieczywo. Znalazł jakąś przymkniętą puszkę, którą jednak pozostawił w środku. W końcu wygrzebał kilka prostokątnych, kolorowych opakowań. Trzy zamknięte z amunicją breneka w środku, jedną zamkniętą z klasycznym śrutem i jedną, taką samą z tym, że otwartą, zabezpieczoną szarą taśmą klejącą. Znalazł w środku jeszcze kilka bandaży, stare nożyczki, niewielką mapę Zony z naniesionymi markerem oznaczeniami i parę gratów, które uznał za kompletnie nieprzydatne. Wylądowały zatem na piachu, obok termosa i chlebów. Resztę „fantów”, włącznie z luźną amunicją do strzelby i magazynkami do AK wrzucił do plecaka i powoli zaciągnął suwak. Rozpiął za to jasną, wręcz białą kurtkę z ciemnymi plamami kamuflującymi. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął przedmiot przypominający krótkofalówkę. Przekręcił kilka gałek, a z niewielkiego głośniczka popłynął szum.
- Charon. Charon. Odezwij się. – Powiedział powoli, przykładając urządzenie do głowy.
- Szzz… Tu Char… Szzzz. Słucham. Szzz…
- Pozbawiłem życia dwóch niewiernych, na rozstaju.
- Wspól… Szzz…. Jest... Szzz… …rdzo wdzięczna… - Po chwili suchych trzasków głos z głośnika odezwał się ponownie. – Wróć… Szzzz… Bazy…
- Mam wrócić do bazy? – Upewnił się tamten.
- Szzzz… Potwier… Szzzz… Am. … Bez… Szzzz… …dbioru.
Mężczyzna wyłączył urządzenie i ukrył je za pazuchą. Pozostawił cały sprzęt przy ciałach i odszedł na drogę. Ukląkł na gęstym piasku i siadł na własnych piętach, opierając dłonie na kolanach. Zaczął systematycznie kiwać się dookoła. Zamknął oczy i nie przestając się kiwać mówił:
- Dziękujemy ci, o Monolicie za ujawnienie niecnych planów twych wrogów. Niech twe światło spływa na dusze dzielnych wojowników, którzy oddali swe życie za ciebie i na tych, którzy dalej służą ci ze wszystkich swoich sił. Pomagaj wszystkim walczącym za ciebie, o Monolicie. Pomścij swych poległych braci. Błogosław im i dopuść do wiecznej jedności z tobą. Daj mi siłę, bym mógł dalej ci służyć, o Monolicie. Przynieś śmierć tym, którzy odrzucają święte moce Monolitu. – Kiwał się tak jeszcze przez chwilę, w kompletnej ciszy. W końcu otworzył usta. – O, Monolicie, nie słyszę cię! Dlaczego mnie zostawiłeś, o Monolicie? Czekam na twoje rozkazy, o Monolicie…
Podniósł się na nogi i wrócił do ciał stalkerów. Wciągnął na ramiona duży, chociaż lekki plecack, a obok, na barku zawiesił zdobyczną strzelbę, którą dodatkowo owinął paskami przyszytymi do materiału torby. Chwycił do ręki swego abakana i wyszedł z rowu. Przeciął drogę, skierował się tam, gdzie wiodły kable: w las. Przebijał się przez gęstą, wysoką trawę, co chwila mijając przewrócone sosenki i popękane betonowe słupy. Iście dziewiczy teren. Żadnych śladów człowieka.
Mniej więcej w połowie drogi spostrzegł, że metalowe wiązki nie ciągną się w powietrzu, a opadają powoli na ziemię. Uszedł kilkanaście kolejnych metrów. Dojrzał przed sobą przyczynę uszkodzenia linii. Gdzieś z przodu majaczyły rzędy różnokształtnych bąbli zasysających wszystko. Dosłownie. Wokół latały szczątki roślin, kamienie, pojedyncze gałązki. Młode sosny z prawej strony lasu wyginały się dziwacznie, jakby ciągnęła je jakaś niewidzialna ręka. Kable chlastały i cięły powietrze. Betonowy słup, na których do niedawna wisiały okręcił się wokół własnej osi i pochylił w stronę drzew. Przypominał nieco dobrze wypieczonego świderka. Mężczyzna doszedł do wniosku, że pola anomalii z tej strony nie minie. Musiał znaleźć inną drogę.
Przebił się przez dwa pozostawione przez sieciowców rzędy drzew między sąsiednimi liniami przesyłowymi. Po tej stronie kable prawidłowo wisiały na słupach. Jedynie w miejscu, gdzie szalały pochłaniające wszystko żywioły lekko wyginały się w ich kierunku. Wszedł do lasu. Niezbyt daleko, ledwie kilkanaście metrów wgłąb. Mimo to czuł zasysający pęd powietrza. Słaby, ale jednak odczuwalny. Ominął zabójcze pole i wrócił na porośniętą trawą ścieżkę. Nie na długo. Przed nim, w odległości kolejnych raptem parunastu metrów rysował się podobny widok. Powyginane słupy, pustki w drzewostanie. Beton tym razem jednak nie był poskręcany, a czarny od sadzy. Trawa i konary wokół wyraźnie spopielone. Wrócił zatem do lasu. Gdzieś, między setkami brązowych pni dostrzegł rozświetlony obszar, jakby polanę. Przedostał się przez bór. Przed nim rysowała się przecinająca las droga, prowadząca do stacji kolejowej w Janowie. Może określenie „prowadząca” niezbyt pasuje, bo od skraju zagajnika do dworca było jeszcze kilka dobrych kilometrów, ale ścieżka wychodziła w linii prostej od tej swoistej oazy.
Coś z przodu nagle głucho huknęło, jakby parę kilometrów dalej nastąpił wybuch. Nie minęła nawet minuta, a niebo nad elektrownią zaczęło ciemnieć i zasnuwać się gęstymi, czarnymi jak smoła chmurami. Mężczyzna spojrzał do góry, by po chwili paść na kolana. Odłożył karabin i położył ręce na kolanach. Rozpoczął modlitewny taniec.
- O Monolicie, widzę twoje zagniewanie. – Mówił. – Nie dopuść by mi i moim braciom przydarzyła się krzywda, o Monolicie. Spraw, aby ci zaginieni bracia moi zdążyli ukryć się przed twym gniewiem. Uratuj wojowników w potrzasku. Nie pozwól zginąć walczącym za ciebie, o Monolicie. Dopuść tych, którzy oddali swe życie za ciebie, do wiecznej jedności przy tobie.
Kolejny grzmot przeszył okolicę. Mężczyzna poczuł, jak ziemia pod nim drży.
- Ratuj mnie z potrzasku, o Monolicie. – Dodał szeptem i zgiął się w pół, dotykając czołem ziemi.
Wstał, chwycił za broń i puścił się pędem przed siebie. Do najbliższego schronienia miał około kilometra. Tysiąc metrów szaleńczego rajdu pomiędzy anomaliami.