Wybaczcie,że znów krótki tekst, ale jakoś mnie naszło żeby tu wrzucić. Z góry przepraszam za jakieś błędy.
Słyszycie, chyba się skończyło! – Słyszę Kaczora, powoli wybudzając się z drzemki.
Spoglądam na czarną tarczę zegarka Komandirski z fosforyzującymi wskazówkami.
Tik, tak. Emisja trwała dobre trzy godziny, a ci dwaj pewnie nie zmrużyli oka. W sumie to dla nich nowość, ale wyglądają jakby zaraz mieli zamiar podskakiwać z uciechy.
-Grigorij, wychodzimy, a?
- Zaraz cię palnę, nie Grigorij tylko Kataryniarz. – Odpowiadam.
-Dobra, wyluzuj. To wychodzimy?
Kiwam głową na potwierdzenie. Zaczynamy rozbierać naszą barykadę, nasz schron kurna jego mać.
-No, sprzęt sprawdzony? To idziemy, tylko uważać mi tam, po emisjach zawsze mutki wariują i latają jakby miały kije… nie powiem gdzie.
Gramolimy się z piwnicy, wychodząc na powierzchnię. Naciągam kaptur – zaczyna lać deszcz. Powoli idziemy w kierunku wioski . No tak, wioska. Niby obrzeża Strefy, ale anomalie już normalne. Choć niedużo.
Poszczęściło się nam z tą Emisją, myślę. Chłopaki znajdą swój pierwszy artefakt, a ja w końcu pójdę dalej.
Widać zabudowania dawnej wioski. Czemu dawnej? – A dlatego, że anomalie grawitacyjne, których tu od groma, rozniosły jej większą część. Z daleka straszą szkielety drewnianych budynków , anomalie wirują sobie jak gdyby nigdy nic, jakby to nie ich dzieło.
A w jednym z domków czeka na mnie moja przyszłość.
Mijamy wrak ciężarówki z o dziwo zachowaną przyczepą. Kaczor patrzy pytająco, więc zbliżam licznik. Niby w normie, ale coś mi tu nie gra. Kiwam przecząco głową, lepiej odpuścić trochę łupu niż stracić głowę. Chociaż w sumie jak kto woli.
Jest i nasz cel. Na widok anomalii chłopaki wyciągają swój „detektor”. Aż wzdrygam się na widok tej samoróbki. Nie dość że wielkości starego komputera, to jeszcze podobnie wygląda, tylko z boku sterczą jakieś kable, rury i inne cholerstwo.
-No, szukajcie sobie, ja idę się rozejrzeć. Tylko ostrożnie mi tam!
Kieruję się od razu do domku w którym zostawiłem swoje rzeczy, ale po namyśle skręcam w prawo. Przejdę od tyłu, nie ma potrzeby aby tych dwóch widziało jak coś z tamtąd wyciągam.
Witają mnie próchniejące belki i porozrzucane po całym domu sprzęty.
Otwieram dzwiczki starego, kaflowego pieca i wyciągam tani, szkolny plecak z uśmiechniętą żyrafą.
No tak. Hej, żyrafko.
Rozsuwam zamek błyskawiczny, odwijam ze szmat porządną M9 i pakuję do kieszeni. Garść nabojów wsypuję do wewnętrznej kieszeni kurtki. Na dworze słychać aktywowaną anomalię. Chłopaki chyba rzucają kamieniami, a mówiłem żeby zabrali śruby albo cokolwiek stalowego. Anomalie są kapryśne, czasami nie reagują na kamzołki.
No nic, reszta łupu czeka. Plik pieniędzy za sprzedaż ostatniego artefaktu pakuję do portfela, mapę do tylnej kieszeni dżinsów a pendriva do kieszonki w plecaku. Nie mam pojęcia co na nim jest, muszę skombinować komputer albo co…
Wyjmuję jeszcze „cytrynkę” i pojemnik na artefakty. W środku powinny grzecznie siedzieć „korale babci” . Potrząsam delikatnie pudełkiem, odzywa się głuchym echem- czyli są. Wolę nie otwierać, „korale” dość silnie promieniują.
Rzucam niepotrzebny już plecak w kąt i wychodzę z domku.
Chłopaki dalej próbują zbliżyć się do środka pola anomalii. Doradził bym im parę rzeczy, ale w sumie nic mi do tego. Ja miałem ich tylko tu zaprowadzić. W Strefie jak nie poradzisz sobie sam, to nie masz czego tu szukać.
-Chodzcie tu na chwilę! – Krzyczę
Pośpiesznie pakują swój wynalazek do plecaka, i wychodzą ostrożnie. Tylko co z tego, skoro zapominają rzucić przed siebie choćby kamienia. Ale to nic, nauczą się. Może.
-Okej, to jest koniec, zaprowadziłem was na miejsce, wyskakiwać z kasy.
-Ale jak, to nie wracasz z nami na Przyczółek? – Z przerażeniem spogląda na mnie Walik.
-Nie, nie wracam. Dacie sobie radę, wiecie już co macie robić żeby nie wpakować się w jakieś mutki czy co. Jak widzicie coś niebezpiecznego to lepiej uciekać, nie macie odpowiedniego sprzętu żeby się bronić. – W sumie ja też nie, myślę. Zostało mi z 8 „śrucin” no i jest jeszcze M9-tka. Ale to i tak za mało.
-Dobra, koniec kłapania gębą, dawać mi należność i spadam.
Patrzę jak grzebią po plecakach w poszukiwaniu kasy. W sumie Kaczor dałby radę tu wyżyć, ale Walik to beztalencie. Zdaje się że przyszedł do Zony bo było mu źle we własnym domu. Tak naprawdę to dzieciak z dobrej rodziny, dla którego pewnie definicja zła to brak nowej gry pod choinkę czy obiecanego komputera na urodziny.
Ale to nie moja sprawa. Wręczyli mi forsę, żartobliwie im salutuję, odwracam się i idę.
Zona wzywa. Zona wita.
Szybkim krokiem schodzę z ulicy, łapię strzelbę i przemykam koło drzew, jednocześnie kierując się tam, gdzie biegnie droga. Nie idę jednak po popękanym asfalcie. Za bardzo jest się tam wystawionym na kulkę albo atak mutków. Ostrożny stalker to żywy stalker.
W oddali miga jakiś budynek, ciągnie mnie żeby go sprawdzić, ale nie mam czasu. Znaczy czas mam, ale wolałbym iść teraz przed siebie. Tak, czas…
Poza Strefą czas goni ludzi, zmuszając ich do ograniczenia swojej wolności, a tym samym szczęścia. Praca, dom, praca, dom…to nie dla mnie, miałem dość monotonii, dość nudy i zastoju. Próbowałem wypełnić jakoś tą pustkę a to alkoholem, a to częstymi wypadami w las i szukaniem spokoju…ale to nic nie dawało. Dalej w mojej głowie siedziała kulka, która krzyczała aby rzucić to wszystko, aby żyć tak jak chcę…tylko że tam nie można żyć tak jak się chce. Męczy mnie czasami tylko to, że nie mogę spojrzeć w wesołe, niebieskie oczy pewnej osoby…
Zamyśliłem się cholera, przeklinam w myślach. I to jeszcze na tak bzdurny temat.
Przede mną duże stado „świnek” , ale dzika na szczęście nie widać…
„Świnki” grzebią sobie w poszukiwaniu czy to korzonków, czy to grzybów. Paskudne, krótkie pyski wąchają młodą trawę, jedno z trojga oczu obserwuje okolicę.
No i niech sobie grzebią, przynajmniej nie będą zwracać na mnie uwagi.
Przemykam na drugą stronę ulicy, starając się pozostać niezauważonym przez stado.
Prosiaczki jedne, kurna ich mać.
Docieram do krawędzi lasu, staram się za bardzo w niego nie zagłębiać. Cholera wie, co tam może siedzieć. Ohydne, czarne drzewa z wesołymi, zielonymi listkami – nie wiem czy mam się śmiać czy uciekać. Kora jest popękana, miejscami na ziemię sączy się coś w rodzaju czarnej żywicy.
Licznik niby w normie, ale jakoś nie mam ochoty babrać się w tej mazi.
Bieg przez las i trafiam na polankę. Niedaleko jakieś opuszczone gospodarstwo.
W sumie już czas na obiad, a nie lubię obozować na otwartej przestrzeni. Sprawdzam teren lornetką.
Na płocie dookoła domu wciąż wiszą stare sagany, przy budzie dostrzegam szczątki przykutego łańcuchem psa. Nie miał jak czmychnąć biedak po drugiej katastrofie.
W chałupie żadnego ruchu, nawet dach z eternitu się trzyma.
Chowam lornetkę, zbliżam się powoli do gospodarstwa obserwując jednocześnie teren.
W takich chwilach człowiek wie, że może liczyć tylko na siebie.
I dobrze, bo bycie samotnikiem to bycie silnym. Wytrwałym.
Szkoda tylko że ona nie chciała tego rozumieć.Szkoda…
Szlag, znowu zacząłbym rozmyślać, a potrzebne mi to teraz jak snorkowi filtry do maski.
Nieoliwione od wielu lat drzwi domu skrzypią, jakby ktoś kota ze skóry obdzierał.
Postanawiam wleźć oknem. Zarzucam strzelbę na plecy i wyjmuję moją M9.Z krótkim pistoletem łatwiej łazić po ciasnych przestrzeniach.
Gramolę się przez parapet. W słońcu padającym przez okna widać unoszące się delikatnie drobinki kurzu.
Podłoga jęczy pod ciężkimi, wojskowymi buciorami.
Promieniowanie w normie. Z ikony na ścianie patrzy na mnie jakiś święty.
Wygląda na to, że tego domku nikt nie odwiedzał.
Wyśmienicie.
Sprawdzam jeszcze stodołę i stryszek. Coraz lepiej, coś czuję że zostanę tu na noc. Wolę spać w budynku osłonięty przed wiatrem i drapieżnikami, niż w jakimś rowie.
Wrzucam śpiwór na strych, tam będę kimał. Dobre miejsce, trawa dookoła domu niewygnieciona, to znaczy że mutasy ostatnio tu nie zaglądały. Znoszę trochę suchych gałązek, rozpalam w piecyku. Z plecaka wyjmuję konserwę, ale patrząc na etykietę wrzucam ją do plecaka. Sukinsyn, przecież mówiłem mu że rybnych nie chcę! Trudno, zadowolę się kanapkami. Kurna jego mać…
Wyjmuję jeszcze napój energetyczny, ale w sumie…
Chowam go z powrotem. Przyda się jak będę zmęczony.
Dom pachnie tak, jak powinien pachnieć stary dom – kurzem, deszczem i wiatrem.
Tylko coś tu w okolicy za spokojnie, ale wrony latają, więc niby wszystko ok, nic ich nie spłoszyło…
Nieważne. Mam trochę czasu, pogrzebię przy sprzęcie.
Zona jest dziś spokojna.
Rygluję drzwi, kładę się spać. Zegarek wskazuje północ.
Spokojnie, jak na wojnie. Śpię.
Ohydny ryk rozrywa mi uszy, z pamięci wymyka mi się sen o niebieskich oczach…
Zrywam się na nogi, walę czołem w belkę. Zaryglowane dzwi wypadają z hukiem.
Tysiące czarnych, pokrytych pazurami rąk sięga do mojej głowy…Ryk. Moje ciało jest rozrywane, coś odgryza mi ręce, krwawię, patrzę na kikut z którego bucha posoka. Ktoś krzyczy.
To ja.
Koszmar.
Otwieram przerażone oczy, spociłem się jak mysz. Przed oczam iwciąż mam czarne, ohydne łapska jakiegoś monstrum.
Rozsuwam śpiwór, pośpiesznie wyciągam gorzałkę z wojskowego plecaka.
Ciągnę, wóda pali mi przełyk.
Lepiej.
Szlag by to trafił. Za spokojnie tu było, za cicho, to musiało mi się też coś przyśnić…
Już piąta z minutami, ładuję manatki do plecaka, zwijam śpiwór i zmuszam się do zjedzenia ohydnej rybnej konserwy.Fuuj…
Zapijam wodą, wybiegam z domku. Czas ruszać.
Strefa przyciąga.
Koło południa natykam się na grupę stalkerów. Coś ich nieźle przetrzebiło, patrząc przez lornetkę dostrzegam bandaże i rozerwane kombinezony. No nic, idziemy dalej. Strefa to kapryśna istota.
Podchodzę do krzyża zbitego z młodych brzózek. Co ciekawe, nie prawosławny a zwykły, chrześcijański…aha, czyli stalkerzy stracili towarzysza.
Szkoda. Ale cóż, to Zona. Śmiertelna pułapka nawet na najlepszych.
Ruszam dalej i dalej. Nie ma co się zatrzymywać, przecież życia mu nie przywrócę.
Strefa znów mnie wzywa.
Ruszam.
Вознаграждён будет только один.