SkullDagger napisał(a):Dałoby się to dodać w całości do pierwszego posta? łatwiej by było przeczytac.
Posklejałem w całość.
I.
:
Z głuchym sykiem otwieram puszkę ‘’energetyka’’.Przykładam do ust napój,piję powoli,rozkoszuję się chwilą.Tępy ból głowy powoli ustępuje.Opłacało się trzymać puszeczki całą noc w jeziorku.Tu,na obrzeżach ani to promieniowania nie złapie,ani nikt mi chamsko nie świśnie…
-Grigorij, chcesz może trochę bandaża…?-Słyszę głos Walika. -Nie,nie już nie krwawię,zluzuj resory. -Tak naprawdę nie chcę z tobą dzielić niczego,ty zakuta pało,myślę.Byłem pewien,że potyczka z dzikami pójdzie jak po maśle,ale ten debil nagle spanikował,i jak nie zacznie ładować ze swojego pistoleciku po krzakach…a za krzakami stałem Ja.Gdybyś nie był stalkerem to wsadził bym ci tego twojego Colta Defendera w tyłek i władował ze 3 magazynki,kurna twoja mać.Jak ja nienawidzę tępych ludzi!
W sumie to żaden z nas trzech tu obecnych nie jest stalkerem. Na razie wołają nas ‘’koty’’. Patrzę na moją strzelbę,która wesoło paruje na zimnym powietrzu.Znów zamykam oczy,starając się choć trochę odpocząć,rozluźnić się.
-Teren czysty panowie!-Drze się Kaczor z dachu stacji.Ta,czysty,jak będziesz tak wrzeszczał to rzeczywiście nic tu nie przylezie.
Małymi łyczkami dopijam ‘’energetyka’’. Nad tą częsicią Strefy wstaje słoneczko. Trawa faluje,drzewa szumią,ci dwaj debile buszują po stacji. Patrzę na swoje niebieskie oczy odbijające się w kałuży. Znów podnoszę puszkę do ust,spluwam w lewo. Na twarzy pojawia mi się krzywy,brzydki uśmiech Ładnie to ktoś kiedyś ujął w książce,przypominam sobie-Jak to szło? A-pieprzony los kataryniarza. Strzelba paruje. Zona wita ocalałych.
II.
:
Otwieram oczy, powoli wstaję na nogi.
-Czyli co, czas się zbierać panowie?- Odzywa się Kaczor. I to jego idiotyczne „panowie”. Od momentu, kiedy opuściliśmy Przyczółek ci dwaj działają mi na nerwy jak mało kto.
Chodzić samemu jest wygodniej, a przede wszystkim ciszej. No tak, ale cóż. Skoro mam ich przeprowadzić, to przeprowadzę. Rzucam puszkę w martwego dzika, spluwam. Tak, trzeba iść.
Gestem pokazuję kierunek, idziemy. Słońce przebija chmury, dzisiaj będzie ciepło. W sumie co to za różnica, w Zonie albo jest znośnie albo do dupy. Jak to w Zonie. Idziemy dalej, Kaczor pilnuje tyłu, Walik trzęsie się przy każdym ruchu trawy na łące.
-Zmieniłeś magazynek? – pytam ciężko nie odwracając głowy. -Hm, no nie… -Kurna, znowu mam ochotę strzelić tego idiotę przez łeb. No ale nic, może się nauczy. -Złudne nadzieje..- mruczę do własnych myśli.
Cicho, okolica budzi się do życia… a może lepszym określeniem byłoby zamiera. Mutki chowają się do swoich norek itp. Sięgam po lornetkę, rozglądam się- niby spokojnie… -no właśnie, niby. W Strefie spokojnie jest jedynie w grobie.
-Jeszcze trochę, i jesteśmy- mówię.
Ruszamy. Trawka szumi targana wiatrem, nawet wrony, wredne pasożyty, choć raz się przymknęły…
-O kuźwa! Wrony…- Łapię się za tył głowy. Jak mogłem być tak głupi! -Widzicie tamtą chatkę?! Biegiem, kuźwa biegiem! -A ale co…- próbuje coś powiedzieć Walik. -Jajco, debilu, za mną do cholery!
Biegniemy. No tak, spokojnie, mutków nie ma, wiaterek się wzmaga…Nie ma żywej duszy. A jak w Strefie nic się nie rusza, to zaraz będzie źle. Zona to cały czas obracający się mechanizm, potrafiący w jednym momencie obdarować cię skarbami, by w następnym wpakować cię w anomalię albo inne ścierwo. Maszyna do zabijania, jednocześnie piękna jak i straszna.
Otwieram z buta zmurszałe drzwi do chatynki, miotam się w poszukiwaniu…
-Jest!- Wrzeszczę, będziemy żyć, głupio przechodzi mi przez myśl. Tfu tfu, żeby nie zapeszyć. Piwnica. Nakazuję chłopakom wchodzić, sam wskakuję ostatni. Co ciekawe, są tam jeszcze jedne drzwi, wyrwane z framugi i prowadzące w głąb. I po co…
Chowamy się za nimi, zaczynam zrzucać w miejsce drzwi co się da- jakieś belki, stary regał, worki, chyba z piachem… Chłopaki w końcu zajarzyli, i zaczęli mi pomagać. Zablokowaliśmy wejście. W głębi starej piwniczki nie było w sumie nic ciekawego- grzyb na ścianach, puste półki i drewniana skrzynka.
-Po co to wszystko?- pyta Walik, sapiąc jak miech kowalski. -Zobaczysz- odpowiadam. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z góry słychać uderzenie. Burza? Teraz? – Dopytuje się Kaczor. W sumie z Kaczora dało by radę zrobić stalkera, gdyby tylko nie próbował żartować ze wszystkiego, co napotka. -Sam jesteś burza. Zaczyna się Emisja.- Odpowiadam cierpko. -Emi.. co? -Jajco. Cicho siedź. Zaczna już porządnie walić, zaraz będzie zabawa.
Emisja. Gniew lub błogosławieństwo Strefy. Nie da się zapomnieć huku jak po uderzeniach piorunów i pomarańczowych błysków rozświetlających niebo. Cała Zona zamienia się wtedy w piekło. Emisja smaży ludzkie umysły zamieniając zarówno stalkerów jak i bandziorów w swoich podopiecznych. Mówimy na nich w żargonie- Zombi.
Trudno nazywać ich inaczej- szlajają się takie bezmózgi i otwierają ogień do wszystkiego co się rusza. Ale nie są to zombiaki jak z jakiś amerykańskich filmów sci-fi. Zombie w Strefie jedzą, piją i czasami zachowują ludzkie odruchy. Rybak opowiadał, że kiedyś widział zombi próbującego odpalić stary sowiecki traktor- normalnie nikt by chłopu nie uwierzył, ale w Strefie wszystko jest możliwe.
Zaczyna huczeć coraz mocniej. Wyciągam butelczynę taniej wódy, łykam, podaję chłopakom. Zaraz się zacznie. Zona się gniewa. Pytanie tylko, na kogo.
III.
:
Słyszycie, chyba się skończyło! – Słyszę Kaczora, powoli wybudzając się z drzemki.
Spoglądam na czarną tarczę zegarka Komandirski z fosforyzującymi wskazówkami. Tik, tak. Emisja trwała dobre trzy godziny, a ci dwaj pewnie nie zmrużyli oka. W sumie to dla nich nowość, ale wyglądają jakby zaraz mieli zamiar podskakiwać z uciechy.
-Grigorij, wychodzimy, a? - Zaraz cię palnę, nie Grigorij tylko Kataryniarz. – Odpowiadam. -Dobra, wyluzuj. To wychodzimy?
Kiwam głową na potwierdzenie. Zaczynamy rozbierać naszą barykadę, nasz schron kurna jego mać.
-No, sprzęt sprawdzony? To idziemy, tylko uważać mi tam, po emisjach zawsze mutki wariują i latają jakby miały kije… nie powiem gdzie.
Gramolimy się z piwnicy, wychodząc na powierzchnię. Naciągam kaptur – zaczyna lać deszcz. Powoli idziemy w kierunku wioski . No tak, wioska. Niby obrzeża Strefy, ale anomalie już normalne. Choć niedużo. Poszczęściło się nam z tą Emisją, myślę. Chłopaki znajdą swój pierwszy artefakt, a ja w końcu pójdę dalej. Widać zabudowania dawnej wioski. Czemu dawnej? – A dlatego, że anomalie grawitacyjne, których tu od groma, rozniosły jej większą część. Z daleka straszą szkielety drewnianych budynków , anomalie wirują sobie jak gdyby nigdy nic, jakby to nie ich dzieło. A w jednym z domków czeka na mnie moja przyszłość.
Mijamy wrak ciężarówki z o dziwo zachowaną przyczepą. Kaczor patrzy pytająco, więc zbliżam licznik. Niby w normie, ale coś mi tu nie gra. Kiwam przecząco głową, lepiej odpuścić trochę łupu niż stracić głowę. Chociaż w sumie jak kto woli.
Jest i nasz cel. Na widok anomalii chłopaki wyciągają swój „detektor”. Aż wzdrygam się na widok tej samoróbki. Nie dość że wielkości starego komputera, to jeszcze podobnie wygląda, tylko z boku sterczą jakieś kable, rury i inne cholerstwo.
-No, szukajcie sobie, ja idę się rozejrzeć. Tylko ostrożnie mi tam!
Kieruję się od razu do domku w którym zostawiłem swoje rzeczy, ale po namyśle skręcam w prawo. Przejdę od tyłu, nie ma potrzeby aby tych dwóch widziało jak coś z tamtąd wyciągam. Witają mnie próchniejące belki i porozrzucane po całym domu sprzęty. Otwieram dzwiczki starego, kaflowego pieca i wyciągam tani, szkolny plecak z uśmiechniętą żyrafą. No tak. Hej, żyrafko.
Rozsuwam zamek błyskawiczny, odwijam ze szmat porządną M9 i pakuję do kieszeni. Garść nabojów wsypuję do wewnętrznej kieszeni kurtki. Na dworze słychać aktywowaną anomalię. Chłopaki chyba rzucają kamieniami, a mówiłem żeby zabrali śruby albo cokolwiek stalowego. Anomalie są kapryśne, czasami nie reagują na kamzołki. No nic, reszta łupu czeka. Plik pieniędzy za sprzedaż ostatniego artefaktu pakuję do portfela, mapę do tylnej kieszeni dżinsów a pendriva do kieszonki w plecaku. Nie mam pojęcia co na nim jest, muszę skombinować komputer albo co…
Wyjmuję jeszcze „cytrynkę” i pojemnik na artefakty. W środku powinny grzecznie siedzieć „korale babci” . Potrząsam delikatnie pudełkiem, odzywa się głuchym echem- czyli są. Wolę nie otwierać, „korale” dość silnie promieniują.
Rzucam niepotrzebny już plecak w kąt i wychodzę z domku. Chłopaki dalej próbują zbliżyć się do środka pola anomalii. Doradził bym im parę rzeczy, ale w sumie nic mi do tego. Ja miałem ich tylko tu zaprowadzić. W Strefie jak nie poradzisz sobie sam, to nie masz czego tu szukać.
-Chodzcie tu na chwilę! – Krzyczę
Pośpiesznie pakują swój wynalazek do plecaka, i wychodzą ostrożnie. Tylko co z tego, skoro zapominają rzucić przed siebie choćby kamienia. Ale to nic, nauczą się. Może.
-Okej, to jest koniec, zaprowadziłem was na miejsce, wyskakiwać z kasy. -Ale jak, to nie wracasz z nami na Przyczółek? – Z przerażeniem spogląda na mnie Walik. -Nie, nie wracam. Dacie sobie radę, wiecie już co macie robić żeby nie wpakować się w jakieś mutki czy co. Jak widzicie coś niebezpiecznego to lepiej uciekać, nie macie odpowiedniego sprzętu żeby się bronić. – W sumie ja też nie, myślę. Zostało mi z 8 „śrucin” no i jest jeszcze M9-tka. Ale to i tak za mało. -Dobra, koniec kłapania gębą, dawać mi należność i spadam.
Patrzę jak grzebią po plecakach w poszukiwaniu kasy. W sumie Kaczor dałby radę tu wyżyć, ale Walik to beztalencie. Zdaje się że przyszedł do Zony bo było mu źle we własnym domu. Tak naprawdę to dzieciak z dobrej rodziny, dla którego pewnie definicja zła to brak nowej gry pod choinkę czy obiecanego komputera na urodziny. Ale to nie moja sprawa. Wręczyli mi forsę, żartobliwie im salutuję, odwracam się i idę. Zona wzywa. Zona wita.
Szybkim krokiem schodzę z ulicy, łapię strzelbę i przemykam koło drzew, jednocześnie kierując się tam, gdzie biegnie droga. Nie idę jednak po popękanym asfalcie. Za bardzo jest się tam wystawionym na kulkę albo atak mutków. Ostrożny stalker to żywy stalker.
W oddali miga jakiś budynek, ciągnie mnie żeby go sprawdzić, ale nie mam czasu. Znaczy czas mam, ale wolałbym iść teraz przed siebie. Tak, czas…
Poza Strefą czas goni ludzi, zmuszając ich do ograniczenia swojej wolności, a tym samym szczęścia. Praca, dom, praca, dom…to nie dla mnie, miałem dość monotonii, dość nudy i zastoju. Próbowałem wypełnić jakoś tą pustkę a to alkoholem, a to częstymi wypadami w las i szukaniem spokoju…ale to nic nie dawało. Dalej w mojej głowie siedziała kulka, która krzyczała aby rzucić to wszystko, aby żyć tak jak chcę…tylko że tam nie można żyć tak jak się chce. Męczy mnie czasami tylko to, że nie mogę spojrzeć w wesołe, niebieskie oczy pewnej osoby… Zamyśliłem się cholera, przeklinam w myślach. I to jeszcze na tak bzdurny temat. Przede mną duże stado „świnek” , ale dzika na szczęście nie widać…
„Świnki” grzebią sobie w poszukiwaniu czy to korzonków, czy to grzybów. Paskudne, krótkie pyski wąchają młodą trawę, jedno z trojga oczu obserwuje okolicę. No i niech sobie grzebią, przynajmniej nie będą zwracać na mnie uwagi. Przemykam na drugą stronę ulicy, starając się pozostać niezauważonym przez stado. Prosiaczki jedne, kurna ich mać.
Docieram do krawędzi lasu, staram się za bardzo w niego nie zagłębiać. Cholera wie, co tam może siedzieć. Ohydne, czarne drzewa z wesołymi, zielonymi listkami – nie wiem czy mam się śmiać czy uciekać. Kora jest popękana, miejscami na ziemię sączy się coś w rodzaju czarnej żywicy. Licznik niby w normie, ale jakoś nie mam ochoty babrać się w tej mazi. Bieg przez las i trafiam na polankę. Niedaleko jakieś opuszczone gospodarstwo.
W sumie już czas na obiad, a nie lubię obozować na otwartej przestrzeni. Sprawdzam teren lornetką. Na płocie dookoła domu wciąż wiszą stare sagany, przy budzie dostrzegam szczątki przykutego łańcuchem psa. Nie miał jak czmychnąć biedak po drugiej katastrofie. W chałupie żadnego ruchu, nawet dach z eternitu się trzyma.
Chowam lornetkę, zbliżam się powoli do gospodarstwa obserwując jednocześnie teren. W takich chwilach człowiek wie, że może liczyć tylko na siebie. I dobrze, bo bycie samotnikiem to bycie silnym. Wytrwałym. Szkoda tylko że ona nie chciała tego rozumieć.Szkoda…
Szlag, znowu zacząłbym rozmyślać, a potrzebne mi to teraz jak snorkowi filtry do maski. Nieoliwione od wielu lat drzwi domu skrzypią, jakby ktoś kota ze skóry obdzierał. Postanawiam wleźć oknem. Zarzucam strzelbę na plecy i wyjmuję moją M9.Z krótkim pistoletem łatwiej łazić po ciasnych przestrzeniach.
Gramolę się przez parapet. W słońcu padającym przez okna widać unoszące się delikatnie drobinki kurzu. Podłoga jęczy pod ciężkimi, wojskowymi buciorami. Promieniowanie w normie. Z ikony na ścianie patrzy na mnie jakiś święty. Wygląda na to, że tego domku nikt nie odwiedzał. Wyśmienicie.
Sprawdzam jeszcze stodołę i stryszek. Coraz lepiej, coś czuję że zostanę tu na noc. Wolę spać w budynku osłonięty przed wiatrem i drapieżnikami, niż w jakimś rowie. Wrzucam śpiwór na strych, tam będę kimał. Dobre miejsce, trawa dookoła domu niewygnieciona, to znaczy że mutasy ostatnio tu nie zaglądały. Znoszę trochę suchych gałązek, rozpalam w piecyku. Z plecaka wyjmuję konserwę, ale patrząc na etykietę wrzucam ją do plecaka. *%&@#, przecież mówiłem mu że rybnych nie chcę! Trudno, zadowolę się kanapkami. Kurna jego mać…
Wyjmuję jeszcze napój energetyczny, ale w sumie… Chowam go z powrotem. Przyda się jak będę zmęczony. Dom pachnie tak, jak powinien pachnieć stary dom – kurzem, deszczem i wiatrem. Tylko coś tu w okolicy za spokojnie, ale wrony latają, więc niby wszystko ok, nic ich nie spłoszyło… Nieważne. Mam trochę czasu, pogrzebię przy sprzęcie. Zona jest dziś spokojna.
Rygluję drzwi, kładę się spać. Zegarek wskazuje północ. Spokojnie, jak na wojnie. Śpię.
Ohydny ryk rozrywa mi uszy, z pamięci wymyka mi się sen o niebieskich oczach… Zrywam się na nogi, walę czołem w belkę. Zaryglowane dzwi wypadają z hukiem. Tysiące czarnych, pokrytych pazurami rąk sięga do mojej głowy…Ryk. Moje ciało jest rozrywane, coś odgryza mi ręce, krwawię, patrzę na kikut z którego bucha posoka. Ktoś krzyczy. To ja. Koszmar. Otwieram przerażone oczy, spociłem się jak mysz. Przed oczam iwciąż mam czarne, ohydne łapska jakiegoś monstrum. Rozsuwam śpiwór, pośpiesznie wyciągam gorzałkę z wojskowego plecaka. Ciągnę, wóda pali mi przełyk. Lepiej. Szlag by to trafił. Za spokojnie tu było, za cicho, to musiało mi się też coś przyśnić… Już piąta z minutami, ładuję manatki do plecaka, zwijam śpiwór i zmuszam się do zjedzenia ohydnej rybnej konserwy.Fuuj…
Zapijam wodą, wybiegam z domku. Czas ruszać. Strefa przyciąga. Koło południa natykam się na grupę stalkerów. Coś ich nieźle przetrzebiło, patrząc przez lornetkę dostrzegam bandaże i rozerwane kombinezony. No nic, idziemy dalej. Strefa to kapryśna istota. Podchodzę do krzyża zbitego z młodych brzózek. Co ciekawe, nie prawosławny a zwykły, chrześcijański…aha, czyli stalkerzy stracili towarzysza.
Szkoda. Ale cóż, to Zona. Śmiertelna pułapka nawet na najlepszych. Ruszam dalej i dalej. Nie ma co się zatrzymywać, przecież życia mu nie przywrócę. Strefa znów mnie wzywa. Ruszam.
IV.
:
-No to jestem. – mruczę do siebie.
Taa. Kryjówka stalkerów. Ktoś nazwał jedną z wielu takich przystani „barem” i tak już pozostało. Ta też nosi tą dumną nazwę . Dobre miejsce, w końcu gdzieś trzeba uzupełnić sprzęt, opchnąć artefakt czy nabzdryngolić się po udanym spacerze . Co kto lubi, żyć nie umierać. Przechodzę przez drzwi bez problemu, gość stojący koło wejścia nie zaszczyca mnie nawet spojrzeniem. Z ramienia zwisa mu zwykła „motyka” ale za to z podczepianym granatnikiem. No, no, ładnie się tu bawicie. Idę dalej. „Bar” mieści się w opustoszałym magazynie kontenerów- z jednej strony zasłonięty przewróconym autobusem, z pozostałych resztkami ścian. Budynek nie wygląda na solidny, ale skoro nic ich nie zjadło do tej pory…- myślę.
Podchodzę wolno do kolesia za ladą. Uśmiecham się krzywo, przypomina mi to fragment jakiegoś amerykańskiego westernu. Mhm, tylko że zamiast rewolweru mamy ruską strzelbę a zamiast Indian pijawki i inne cholerstwo. Bez słowa kładę pojemniczek z artefaktem, giwerę i amunicję przed barmanem. Dziwnie wygląda, jakby nie zauważył że dookoła mamy szalejący żywioł zniszczenia zwany Strefą. Starannie uczesane włosy, flanelowa koszula i skupione spojrzenie.
Jak jakiś norweski drwal, kurna. Zagląda z ciekawością do pojemniczka, kiwa głową, odlicza mi kasę za artefakt i strzelbę.
-Zamówienie moje masz? Kataryniarz jestem.-mówię.
Kiwa głową, prowadzi mnie na zaplecze, pokazuje turystyczną torbę. Zarzucam ją sobie na plecy, zwracam się do barmana.
-Broń na sprzedaż macie?- pytam.
Znów bez słowa wskazuje na ścianę i skrzynki. Zaczynam grzebać pośród różnego sprzętu, oglądam uważnie giwery. Biorę w miarę nową „motykę” i zawieszam sobie na ramieniu.
-Dolicz jeszcze 2 magazynki i pokój na jedną noc.
Wręczam mu kasę, zamykam się na klucz we wskazanej mi celi. Pieniędzy nie zostało nawet na tyle, żeby browara kupić. W rogu ciasnego pomieszczenia wiszą pajęczyny, ściany pokrywa łuszcząca się zgniłozielona farba, a całe wyposażenie to polowe łóżko i wiadro w kącie. Normalnie pierwsza klasa, kurna twoja mać, krzywię się z niezadowolenia. Rozsuwam podróżną torbę, wyciągam wzmocnione spodnie, kurtkę, kamizelkę kuloodporną, jakieś paski mocujące i zwykłą cywilną maskę MC-1. Niby wyłączona z produkcji, ale z nowymi filtrami powinna dać radę. Kombinezon. Dobra rzecz, ale musiałem sporo się napracować aby sobie taki zamówić. Zwykła samoróbka, na nic lepszego mnie nie stać. Jeszcze jakby był w jakimś kamuflażu czy co… a tu taki zielonkawy kolor. Na szczęście chociaż ciemny. No nic, nie będę wybrzydzał. Teraz przydałoby się zrobić jakiś wypad, bo pieniędzy mam tyle co nic. Jutro się przejdę, poszukam jakiśl anomalii – może się trafi na artefakt czy dwa. Dobra, idę do głównej sali wrzucić coś na ząb, zawsze to lepiej jeść w towarzystwie niż samemu. Otwieram próchniejące drzwi, a za nimi ukazuje mi się niedogolona postać barmana. -Zapomniałem o tym, razem z paczką do Ciebie przyszła ta wiadomość. – wskazuje na zwitek papieru w swojej ręce. Odbieram kopertę, zamykam drzwi. W środku złożona kartka papieru. List. Wiem gdzie można szukać słońca. Resztę wiadomości zostawiam w wiadomym miejscu. Rybak. - głoszą koślawe litery. Słońce…Czyli Helios. Skurczybyk wie, skąd się one biorą! Helios to rodzaj okrągłego artefaktu, niestety nikt nie wie jaka anomalia je tworzy. Przynajmniej nikt z żywych. Razem z Rybakiem szukaliśmy Heliosów w wielu miejscach, a to dlatego, że jajogłowi płacą za nie olbrzymie kwoty. Takich artefaktów znaleziono tylko 4, i wszystkie trafiły do wojskowych. Jednak teraz, gdybym jakimś cudem zdobył jeden, w życiu bym go nie sprzedał – a to dlatego, że Helios pozwala widzieć w całkowitej ciemności tak dobrze, jak w dzień. No cóż, trzeba to sprawdzić. W końcu Rybak nie wysłałby wiadomości, gdyby nie był pewny swoich informacji. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jutro muszę wybrać się do naszego schowka. Wyjmuję odrapane zippo i podpalam list. Cholera wie, kto mógłby go znaleźć. No nic, idę coś wszamać. W brzuchu burczy tak, jakby toczyła się tam trzecia wojna światowa. Wychodzę z pokoiku i siadam w rogu sali. W powietrzu unoszą się kłęby dymu papierosowego i zapach taniej gorzały. Swojsko. Wyjmuję konserwy, pół czerstwego chleba i wodę. Żadne delikatesy, ale żołądek napcham. Niestety nie stać mnie na zamówienie jakiegoś jedzenia tu, w barze. Ze skrzypnięciem otwierają się drzwi wejściowe. Stalker, który przez nie przechodzi ma chyba ze dwa metry. Jego kombinezon bardziej przypomina zbroję, niż cokolwiek innego. Na ramieniu widnieje naszywka samotników. Podchodzi do baru i ciężko siada na podstawionym mu krześle.
-Co to za gościu? - zagaduję jakiegoś kota. -Ten? A, to jest Kardynał. -Kardynał? -No tak, poza Strefą chyba był zakonnikiem czy coś takiego. A teraz jest… no tym kim jest.
Kiwam głową w zamyśleniu. Zakonnik, tak? Krucjatę sobie do Zony urządził bydlak, tylko co on tu będzie nawracał? Snorki? Wsłuchuję się w gardłowy głos Toma Waitsa, wydobywający się ze starych głośniczków radia. Patrzę z uznaniem na barmana. Ma gust, cholera jasna. Cicha woda brzegi rwie. Pora spać, jutro wcześnie wstajemy, myślę. Wracam do mojego „apartamentu”, przykładam głowę do poduszki. Śpię. Budzi mnie szuranie ciężkich buciorów na korytarzu. Otwieram sklejone oczy, patrzę na wskazówki,- dopiero czwarta. Można by jeszcze poleniuchować… ale nie, wstaję na nogi – lepiej wyjść wcześniej, nikt nie zauważy gdzie się będę kierował, a na tym mi głównie zależy. Wkładam nowy kombinezon. Pasuje jak ulał, tylko kamizelka coś przyciasna- no nic zluzuję paski, będzie dobrze, klaty mi nie przestrzelą - przynajmniej taką mam nadzieję. Wieszam kałacha na ramieniu, przełączam na blokadę – lepiej żeby mi nie wystrzelił w stopę. Pistolet pakuję w kaburę – coś luźno chodzi, żeby tylko nie wypadł. Zakładam plecak na ramiona, podskakuję kilka razy – dobrze, nic nie lata, nic nie dzwoni. Wygodnie. Maska do torby i jedziemy. Salutuję barmanowi, wychodzę. Schylam się zawiązać sznurówkę. Po niebie poruszają się ciemne obłoki, wieje. Dobrze, nie będzie mi gorąco w całym tym dziadostwie na sobie. Rozglądam się, widzę „motykę” z granatnikiem opartą o mur. Gość pilnujący wejścia pewnie poszedł się odlać – bardzo nierozważnie… Korci mnie żeby skubnąć mu ten granatnik, ale odpędzam złe myśli – stalkerzy to nie bandyci czy inne ścierwo, żeby się nawzajem okradać. No nic, ruszam. Zobaczymy, co dziś przygotowała dla mnie Strefa.
V.
:
Nieśpiesznie idę brzegiem ulicy. Deszcz odbija się od zardzewiałych wraków rolniczych maszyn i zwykłych samochodów. Drapię się po niegolonym policzku. Na razie spokojnie. Szum wiatru pcha mi kropelki wody w twarz. Żeby tylko broń nie zamokła… Tup tup…Moje ciężkie buty wybijają rytm, muzykę drogi. Muzykę duszy. W końcu mogę pobyć ze Strefą sam na sam. Idę.
Widzę starą ciężarówkę ze śladami pazurów na drzwiach. Wzdrygam się, wolę nie myśleć co za cholerstwo było w stanie przedrapać metal wojskowego transportera. Skręcam i kieruję się w prawo. Wrażenie odosobnienia, wolności jest niesamowite, zaczynam uśmiechać się pod kapturem. Byle tylko się nie zamyślić, bo jeszcze wdepnę w jakąś anomalię i po ptakach.
Z gęstej mgły jak duch wyłania się stara hala fabryczna – razem z Rybakiem mieliśmy zamiar urządzić sobie „kryjówkę” właśnie tam, ale gdy przy samym wejściu zauważyliśmy martwego stalkera, wzięliśmy nogi za pas. Rzygałem wtedy przez pół dnia – nieszczęśnik wyglądał jakby ktoś ciął go długo i zapamiętale piłą spalinową. Pokój jego duszy, czy co tam się mówi w takich sytuacjach.
Z zamyślenia wyrywa mnie wystrzał. Pośpiesznie padam na ziemię, w kałachu włączam ogień ciągły- niby strzelanie długimi seriami to głupota, ale gdybym trafił na grubszego zwierza, to lepiej być przygotowanym. Kolejny wystrzał, pisk, jęk. Podrywam się na nogi, biegnę w kierunku odgłosów- może ktoś potrzebuje pomocy. Nie żebym się bardzo tym przejmował, ale stalkerzy powinni być choć trochę solidarni.
A jeżeli to będzie bandzior to nic straconego, skubnę jego rzeczy i po krzyku. Zbiegam z wzniesienia, moim oczom ukazuje się potyczka- jakiś kot usilnie odstrzeliwuje się stadu ślepych psów. Dwa niby położył, ale wciąż ma kilka na ramieniu. Klękam na jedno kolano, przełączam „motykę” na pojedynczy, otwieram ogień. Raz, dwa, trzy. Cholera jasna, tylko jedno trafienie. No ale w sumie bez lunety i do ruchomego celu to i tak wyczyn. Psiaczków nie należy lekceważyć, są szybkie jak nie powiem co. Znów strzelam, raz, dwa. Łuski odskakują, czuć proch. Kule przecinają ciało ślepca jakby to był papier.
Kolejnego psa kładzie ten kot. Reszta ucieka. Cwane bestie, oceniły nasze i swoje siły i dały nogę. Podnoszę się, biegnę do kota, macham ręką. Młody ściąga kaptur, odmachuje na powitanie. Zamieram. Spod kaptura ukazuje się okrągła, szczera twarz Walika. Jasna cholera.
- Co ty tu robisz?! Gdzie się w głąb Zony z takim sprzętem pchasz debilu?!- wrzeszczę, próbując ukryć zaskoczenie. - Grigorij! Uciekam już parę godzin przed tymi psami. O mój Boże, przeżyłem! – Walik zaczyna śmiać się jak głupi. -Gdzie jest Kaczor, kurna twoja mać?! Młody zamiera.
-Nie żyje. Wleźliśmy w jakąś anomalię, wszystko nagle zaczęło wirować, mi udało się wyczołgać, a Kaczor… - głos zamiera mu w gardle, ręce zaczynają drgać.
Kiwam głową. Kaczora wciągnął „Wir” , a Walik musiał oglądać, jak ciało kolegi jest rozrywane przez szalejący żywioł. Szkoda chłopaka.
-Nie jesteś aby ranny?- pytam, żeby przerwać ciszę. - Nie, udało mi się odstrzelić parę zanim mnie dorwały. Dałem radę!
Cholera, zaraz mi dzieciak pęknie z dumy. Załatwił dwa pieski i zadowolony, jakby Kontrolera siekierą ubił. Szczeniak.
-Czego zęby szczerzysz durniu?! W tył zwrot i wracać mi na obrzeża albo do „Przyczółka”! Bez odpowiedniego sprzętu odwalisz kichę, a ja nie będę ci za każdym razem ratował tyłka! Walik zamiera, opuszcza ręce.
-A nie mogę z panem pójść, Grigorij…?
Krzywię się z niezadowolenia. Niby schowek już niedaleko, zostawię tego przygłupa na warcie żeby nic mnie od tyłu nie zaatakowało, a sam zabiorę co mi potrzebne i ulotnię się drugim wyjściem. -Dobra, ale jak zaczniesz robić jakieś głupoty to cię własnoręcznie ukatrupię, kapujesz? Kiwa gorliwie głową. Znalazłem sobie kompana, kurna jego mać. Idziemy, ja przodem, Walik pilnuje tyłów. Zatrzymuję się koło sterty desek niedaleko fabryki.
- Po co..- usiłuje wydukać Młody.
Gestem wskazuję żeby siedział cicho, machnięciem karabinu pokazuję na fabrykę. Chyba zajarzył. W końcu. Rozgarniam zbutwiałe deski i inne śmieci, widzę już właz. Kopię dalej, odsłaniam cały. Walik przygląda się z ciekawością moim wyczynom.
-Okej, ja wchodzę ty pilnujesz wejścia. To bardzo odpowiedzialne zadanie, ale poradziłeś sobie z pieskami więc w ciebie wierzę.
Młody kiwa mi z poważną miną, wyjmuje swojego Colta Defendera. Połechtać trochę jego dumę i urośnie ze dwa metry, myślę z krzywym uśmiechem na twarzy. Wchodzę do piwniczki, ciemno jak w…szafie.
Cholera, nie mam latarki. Schodzę po drabince w mrok, wyjmuję z kieszeni kombinezonu odrapane zippo. Pocieram, płomień delikatnie rozprasza ciemności. Słyszę oddech. Podnoszę wzrok. Prosto w gębę wymierzonego mam Nosoroga. Dałem się zrobić jak dziecko.
- Siemka Kataryniarz! Co tak długo, bydlaku?- z mroku wyłania się uśmiechnięta, brodata fizjonomia Rybaka. -Weź tę swoją pukawkę bo jeszcze mnie postrzelisz.- krzywię się. -Hmm, przepraszam, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Podaję mu rękę uśmiecham się szeroko. Stary skurczybyk, ale w zasadzie w porządku. Razem szukaliśmy pierwszych artefaktów i razem uciekaliśmy z pierwszych tarapatów. Rybak podchodzi do stolika, odpala lampę naftową. Z mroku wyłaniają się szafki, skrzynki i dwa łóżka. Wszystko dokładnie tak, jak zostawiliśmy.
- Co tam brachu, opow…- głos zamiera mi w gardle. W miejscu lewej ręki stalkera sterczy ohydny kikut. - Taa…kiwa głową. Niezręczna sytuacja, co?- Rybak wybucha okropnym śmiechem, jakby jego czerstwy żart był niesamowicie dobry.
- I co teraz? – pytam ponuro. W końcu stalker bez ręki jest już w połowie martwy. - Jajco. Znajdziemy Heliosa, sprzedamy, ja osiądę w jakimś miejscu i zostanę barmanem. W końcu nie będę szlajał się po Strefie bez łapy, co? Ale na tą ostatni spacer muszę iść, muszę, rozumiesz?
Kiwam głową. Ostatni spacer. No nic, damy radę. Mam nadzieję.
- A czy ja mogę z wami…
Odwracamy się jednocześnie. Ten bydlak Walik podsłuchiwał wszystko co mówiliśmy. Nawet nie słyszałem jak schodzi po drabinie skurczybyk.
Rybak spogląda na mnie pytająco. Później mu wytłumaczę co to za gość. -Nic z tego młody, to będzie niebezpieczne jak cholera, a nie chcę mieć na sumieniu twojego marnego żywota. Walik nie odpowiada. Rozsuwa plecak, kładzie na stół jakiś przedmiot. Podchodzę bliżej, patrzę. To co widzę zapiera mi dech w piersi.
-Niech cię cholera, młody! – wrzeszczę.
Rybak podnosi na mnie wzrok, uśmiecha się i mówi:
-Chyba wygrał, prawda?
Na stole leży najnowszej generacji wojskowy termowizor.
VI.
:
-Skąd ty w ogóle masz taką maszynkę dzieciaku? – z zainteresowaniem pyta Rybak. -No, jakoś przed wejściem do Strefy…pożyczyłem sobie. -Gwizdnąłeś wojskowym termowizor?!
Przykładam sobie dłoń do czoła. Cholera jasna, to się nacieszyłem samotnością. Ale mi drużyna stalkerów - kaleka i dzieciak. Szlag.
-Dobra, koniec. Walik idzie z nami. A teraz gadaj, gdzie możemy znaleźć Heliosa, bydlaku.
Rybak odkasłuje, wbija wzrok w ziemię. O nie, zaraz powie coś, co na pewno nie będzie miłe…
- Pod fabryką „Barsuk”.
Otwieram oczy ze zdumienia. Toś dowalił, stary, myślę.
Z tym kompleksem zawsze było coś nie tak. Już przed pierwszą katastrofą zdarzały się tam dziwne incydenty, a to znikali ludzie, a to sprzęt dowożono wojskowymi konwojami… Z założenia miała być to fabryka maszyn rolniczych – prawie na sto procent była to tylko przykrywka. No bo po co w zwykłym kompleksie produkcyjnym wojsko… Wiadomo było, że coś ukrywają.
Oczywiście pracownikom nic nie mówiono, ale każdy coś podejrzewał. A najdziwniejsze było wyposażenie, jakie dostarczano do fabryki – masa sprzętu elektronicznego, jakieś cewki, przewodniki, szklane tuby, beczki bez oznaczeń…I wszystko szło na dół, niby do piwnicy na „magazyn”. Tyle, że do piwnicy mogło wchodzić tylko parę osób ze specjalnymi kluczami.
-Zrozum, sprawdziłem to dokładnie, każdy ze stalkerów, którzy byli w posiadaniu Heliosów kręcił się koło „Barsuka” ! – przerywa mi rozmyślania Rybak.
Patrzę na niego ciężko, wzdycham. Powoli, jakbym miał czaszkę z ołowiu, kiwam głową.
-Pójdziemy, kurna twoja mać, pójdziemy. -Znakomicie! No, to mamy ustalone. To co, napijemy się za stare czasy, a?
Reszta wieczoru mija spokojnie. Każdy z nas czyści sprzęt, sprawdzamy zapasy w schowku, wyznaczamy najkrótszą drogę do fabryki.
W szafie mieliśmy jeszcze dwururkę, więc młody nie będzie się musiał tłuc z tym swoim Defenderem… Wstajemy wcześnie, zbieramy się w pośpiechu – nie ma co marnować czasu, do „Barsuka” kawał drogi… Maskujemy schowek, ruszamy.
Zona wita. Wychodzimy.
-Dlaczego idziemy do tego kompleksu? Nic z tego nie rozumiem. – zaciekawił się Walik. -Zrozumiesz w swoim czasie, chłopcze. – pozwoliłem mu z nami iść, ale nie mam zamiaru tłumaczyć mu czegokolwiek. Cholera z nim. -Spoko chłopie, znajdziemy artefakt, opchniemy, wrócimy i obalimy po flaszeczce! Żyć nie umierać. – powiedział, klepiąc młodego po ramieniu Rybak. Pieprzony optymista.
Zona to nie miejsce dla takich, i w sumie – został ukarany – pojawia mi się w myślach. Nie da się bujać w obłokach, gdy świat dookoła się zmienia. Zona to wielki, morderczy zegar.
Zagłębiamy się w Strefę, opuszczone, rozpadające się gospodarstwa ustępują miejsca halom fabrycznym i małym domkom. W niektórych miejscach licznik trzeszczy tak, że aż ucho urywa, niektóre omijamy z daleka. Lepiej być przezornym niż martwym.
Szum, szelest, ryk.
Wyrywam się z zamyślenia, widzę błysk, szybki ruch. Podrywam kałacha, wiem, że nie zdążę. Uderzenie, w pierś, upadam.
Otwieram oczy, przed twarzą mam ohydną, pełną ostrych, przegniłych zębów gębę w rozerwanej masce gazowej. Huk wystrzału, twarz rozpada się na miliard małych kawałków. Rzygam na asfalt.
Ktoś łapie mnie za ramiona, podnosi. Wystrzały. Bum, bum bum. To nie wystrzały, to moje własne serce. Coś biegnie w moim kierunku, bezwiednie podnoszę ciężki, pachnący smarem karabin. Widzę wszystko, jakby w zwolnionym tempie. Adrenalina, pojawia mi się samotna myśl. Naciskam spust.
Raz, dwa, trzy. Snork upada, bryzgając krwią. Strzelam serią jeszcze raz, i jeszcze raz. Coś uderza mnie w ramię, odwracam się, mierzę… Przede mną brodata twarz Rybaka. Opuszczam broń.
-Wystarczy, do cholery! Spadajmy stąd, ten jazgot słyszał każdy mutek w okolicy!
Biegniemy, Rybak prowadzi w kierunku kamiennego muru odgradzającego dwa zrujnowane domy od siebie. Padamy za murem. Drżącymi rękami otwieram plecak, wyjmuję puszkę z napojem energetycznym. Z sykiem otwieram, przykładam usta, piję. Już dobrze.
-Cholera, zagapiłem się i… -Nie tłumacz się, ja też ich nie widziałem- odpowiada stalker. -Nie jesteś aby ranny?- pyta po chwili.
Obmacuję miejsce uderzenia, boli ale krwi nie ma. Chwała Bogu.
-Zona nas pokarała – mówię cicho, jakby do siebie. -Zona, Zona i Zona! Przestań się wyrażać tak, jakby to była żywa istota, do cholery!
Podnoszę wzrok, krzywię się paskudnie. Wyrzucam pięść do przodu, mknie na spotkanie zdziwionej twarzy Rybaka. Stary upada, Walik odsuwa się ode mnie.
-Nie lekceważ Jej.- mówię cicho. – A teraz ruszajmy.
Zona nie lubi bezczynności.
VII.
:
-Psiakrew, czego po mordzie bijesz…. Skrzywił się Rybak. -Cicho, kierunek dziadu wyznaczaj! – burknąłem. W sumie głupio zrobiłem, ale nie mam zamiaru go przepraszać. Co to, to nie.
Szybkim marszem docieramy na miejsce. Główna hala produkcyjna „Barsuka” wygląda, jakby porzucono ją przed chwilą. Jedynymi oznakami upływającego czasu są przerdzewiałe podpory i wszędobylska roślinność. Byłoby spokojnie….gdyby nie było strasznie.
-I… co teraz? – Zagaduję od niechcenia, drapiąc się w tył głowy. -Szukajmy przejścia…. – wolno, jakby wypluwając poszczególne słowa odpowiada stary. -Ja w lewo, ty i Walik na prawo. Do budynków nie wchodzić, jak coś znajdziecie to gwizdać. To do dzieła. -Ta jest, panie sierżancie! – żartobliwie salutuje Rybak.
Kręcę głową. Czy on kiedyś będzie poważny,kurna?Ruszam w moją stronę, czujnie rozglądając się po okolicy. Odbezpieczam „motykę”, sprawdzam stan magazynka. Co nieco zostało… Ale w ładownicy mam jeszcze jeden.
Od tej strony główna hala wygląda jak lity, betonowy kloc, poprzecinany stalowymi wspornikami i wysokimi, nieprzeźroczystymi szybkami. Sporo z nich brakuje, ale i tak nie zobaczę co tam jest, za wysoko, kurna. Żadnych przybudówek, drzwi, wyjść ewakuacyjnych, niczego. Dziwne. Dobiega mnie gwizd, więc szybkim krokiem pokonuję resztę drogi wzdłuż hali, nerwowo spoglądając na okna budynków gospodarczych. Cholera wie, co tam może siedzieć.
-To chyba jedyna droga – odzywa się stary stalker, wskazując kikutem na wyrwę w betonowej ścianie. W dziurze wesoło śmiga sobie „Wir”, wciągając małe kamienie i opadające liście. -Przejdziemy pod anomalią. -Ryzykownie…Ale jest dość miejsca. Damy radę. –odpowiadam krótko. -Dobra, lezę pierwszy…. -Nie. – krzywię się. – Jeszcze cię coś zeżre, kaleko. Ja idę przodem, potem ty i młody. -Dobra – spluwa Rybak. – A tak poza tym, to myślisz, że z jedną ręką nie dam rady, bydlaku?! – Patrzy mi wyzywająco w oczy. -Jedną ręką to sobie możesz….sam wiesz co. A ty kaleka jesteś, i się przyzwyczaj. Idę pierwszy. -Dooobra… - Macha kikutem z rezygnacją, wzdychając.
Ciskam kawałkiem złomu w anomalię. Rozkręca się, wydaje gardłowy ryk wciągając wszystko dookoła pod nią i znów zamiera. Trzeba sprawdzić, jakiej odległości sięga, tak w razie czego. Przezorny zawsze ubezpieczony. Powoli wczołguję się pod wirujący żywioł, starając się ze wszystkich sił przylec do podłoża. Czuję, jak paski plecaka zaczynają wirować razem z pędem powietrza, a po karku przechodzi mi chłodny, nieprzyjemny powiew.
No nic, przeszedłem. Szybko podnoszę się na kolano, rozglądam po hali fabrycznej. Stare maszyny stoją jak gdyby nigdy nic, nie widać też niczego przerażającego – ot zwykła fabryka. Z tyłu, postękując, gramoli się Rybak, a za nim młody.
-Aaa!Suka!Cholera! Aaa! - Z pustej, drętwej ciszy wyrywa się potok słów. Wszyscy zamieramy – włos jeży mi się na głowie…. Co to do cholery było?!
Drżącymi rękami podnoszę karabin, kieruję się w stronę pojękiwań – przechodzę obok wielkiej obrabiarki, spięty i przygotowany na wszystko.Przechodzę dookoła starego złomu, i aż łapię się za czoło ze zdumienia.
Oparty o przerdzewiałą maszynę, ściskając się za brzuch leży stalker. Zwykły stalker, nie żaden mutek czy inne ścierwo, ale stalker. Człowiek. Drżącymi rękami próbuje rozerwać plastikową osłonę bandaża. Górna połowa kombinezonu leży obok, a koszulkę ma pechowiec podwiniętą do góry, odsłaniając paskudną, brudną ranę.
-Szybko do mnie! Osłaniać teren! – wołam za siebie, jednocześnie wyrywając mu opakowanie z ręki, wyjmując opatrunek i owijając leżącemu dookoła rany. -Gościu, jak masz na imię?! Odpowiadaj, ej! Otwieraj oczy! – krzyczę. Ważne, żeby nie tracić kontaktu z poszkodowanym – przypominam sobie słowa instruktora ze szkolnego kursu pierwszej pomocy. Cholera, jak to było dawno… -To na nic. Daj mu spać, zobaczymy co będzie potem. Nikt tu nie wejdzie, a z piwnic też nic nie wylezie – zamknięte na głucho – odzywa mi się za ramieniem Rybak. -Dobra, rozpalmy ognisko.Widać po nim, że ma gorączkę - wskazuję na pechowego stalkera, który zdążył już odpłynąć.
Sprawnie uwijamy się z obozowiskiem – stare, spróchniałe szczapy palą się jasnym ogniem – nie ma co wystawiać wart, i tak jesteśmy w zamkniętym pomieszczeniu. No nic, ja też się prześpię.
Wyciągam wojskowy śpiwór z plecaka, rozkładam karimatę, i koc pod siebie - wiadomo, "od ziemi zimno idzie najbardziej, synku", jak mówiła moja babcia, gdy nocowałem u niej w lato, dawno temu. Uśmiecham się. Do wspomnień.
Z sennego otępienia budzi mnie krzyk. Nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem, a w ogóle czuję się tak, jakbym oka nie zmrużył. Nigdy się do wczesnego wstawania nie przyzwyczaję chyba.
E, Katarynka, wstawaj! Już świt. I pomóż mi z tym gościem,chyba odzyskał przytomność!– drze się Rybak. Przecieram oczy, odbieram od Walika kubek z kawą i kawał kiełbasy. Trzeba coś przegryźć, choć osobiście wolałbym wchodzić do piwnic na czczo – cholera wie, jakie paskudztwo tam może siedzieć, a ja mam delikatny żołądek. Bardzo.
Dobra stary – nachylam się nad rannym stalkerem, żując powoli niewyszukane śniadanie – Jak się nazywasz, co tu robisz, i co cię do cholery tak pokiereszowało, a ? -Kosariew…..Kosa Kosariew….po prostu Kosa – odpowiada, ale jakoś tak dziwnie – jakby nie był pewien, tego co mówi. -No i? – Ponaglam. -Snorki... musiałem uciekać.Ale psiakrew, za wolno biegłem. - Spluwa w bok.
Patrzę na gościa z zaciekawieniem – albo był kiedyś wojskowym, albo z armii uciekł do Strefy, przekładając niepewny los trepa na niepewny los stalkera – widać to po nim – mówi krótkimi, wyciosanymi słowami, łeb ogolony na zero, krótka broda, blizny na twarzy i rękach.
-Rana była zszyta – odpowiada Rybak – związałeś ją bandażem, ale ten sukinkot zdążył wcześniej ją zszyć – w zasadzie, to nic strasznego mu się nie stało, o ile nie wda się zakażenie. -I co? Głupio go tu tak zostawiać, a dobrze mu z oczu patrzy. Sam i tak nie da rady. -Kolejny do podziału? – krzywi się stary stalker, prowadząc mnie „na stronę”. - Już mamy młodego na karku, a teraz jeszcze on? -Ale młody to żółtodziób, a my potrzebujemy wsparcia ogniowego. Dodatkowy karabin zawsze się w podziemiach przyda. -A jak to jakiś tajniak, czy inne ścierwo? – z niesmakiem odpowiada Rybak. -Daj spokój, wojskowi raczej nie wysyłają swoich na tajne misje. Poza tym, cholera wie co siedzi w tych piwnicach. Potrzebujemy go. -Dobra… niech ci będzie, ale nie gadaj później, że nie ostrzegałem. -Będzie dobrze stary! Nie takie rzeczy się robiło. – odpowiadam z lekkim uśmiechem. Damy radę, a co!
Wracamy do ogniska, gdzie krząta się Walik, kończąc śniadanie oraz Kosa, sprawdzając stan swojego wyposażenia i klnąc pod nosem.
-Słuchaj, mamy dla ciebie propozycję… nie przyszliśmy tutaj przez przypadek. – Chcemy dostać się do piwnic tego kompleksu, i coś stąd wynieść.Coś ważnego – mówię, nie wchodząc w szczegóły. -Potrzebujemy dodatkowej pary rąk, wchodzisz w to? Uratowaliśmy ci dupę, więc i tak jesteś nam coś winien – kończy Rybak, drapiąc się po kikucie ręki. -Dobra… masz rację.Być może coś jestem wam winien, w końcu nie odstrzeliliście mi łba i nie ukradliście sprzętu. Aż dziwne, patrząc po was. - Uśmiecha się krzywo. Podaję mu rękę, uśmiechając się półgębkiem - żartowniś się trafił, kurna.
-Jak wlazłeś do Strefy? – zagaduję. Skoro to nowy towarzysz, to trzeba być wobec siebie uprzejmym, kurna mać. -Ja… Nie wiem. – podwija rękawy, zaczyna grzebać w plecaku w poszukiwaniu czegoś. Na lewym przedramieniu wytatuowane ma słowo Stalker. Każda litera oddzielona kropką.
Ciekawe.
VIII.
:
-Dobra panowie, sprawdzać ekwipunek. Cholera, jak my otworzymy te drzwi, to ja nie wiem. – Drapie się w głowę stary stalker.
Powoli podchodzę do szerokich schodów, prowadzących bez wątpienia do piwnic. Na ich końcu znajdują się stalowe wrota, których nie ruszylibyśmy pewnie i buldożerem.
-Rozejrzę się dookoła, może znajdę coś przydatnego – wołam w stronę ogniska zdrowo oklepany tekst, rodem z amerykańskich horrorów – zaraz coś wyskoczy i mnie zje, krzywię się.
Podchodzę do jednej ze ścian, pokrytej zielonkawym nalotem. Na ustawionych pod nią stołach rozrzucone są różnorakie narzędzia – śrubokręty, klucze nasadowe i inne badziewie. Trzeba tu będzie kiedyś wrócić i to wszystko zgarnąć, może przyda się jakiejś „złotej rączce”. Opchnę to za nielichą sumkę, myślę. Otwieram szufladę jednej z wiszących szafek – przegniłe drzwi wypadają z zawiasów, ze stukotem uderzając w betonową podłogę.
Macham ręką w stronę stalkerów – spoko, nic się nie stało. Wyciągam z szafki spoiwo lutownicze, które wsuwam do kieszeni spodni – a nuż się przyda?
Idę dalej wzdłuż ścian – blat następnego stołu jest zdrowo przeżarty przez korniki – dziwne, myślałem że w Strefie owadów nie ma, chyba że łakome skurczybyki pokusiły się na drewno tuż przed drugą eksplozją. Za starą maszyną, przypominającą mały traktor bez kół dostrzegam osobliwe biurko – wydaje mi się, że mogło należeć do brygadzisty – walają się po nim jakieś papiery, może potwierdzenia odbioru i wysyłki?
Przeglądam parę z nich, spiętych zardzewiałym jak cholera klipsem – nie pomyliłem się. Na pozlepianych kartkach z trudem odczytuję pochyłe bazgroły nadzorcy – krzywię się z niesmakiem, nad charakterem pisma to on mógłby popracować. O ile jeszcze żyje.
Dzień, miesiąc, rok, imiona pracowników, podanie o zwolnienie chorobowe…. Jest. Wykaz transportowy – przebiegam wzrokiem po dokumentach.
PRZYJĘCIE TOWARU – głoszą koślawe litery. -3x skrzynki narzędziowe zgodne z normami…. Bla bla bla. -12x przydział smaru zgodny z normami…. -12x razy przydział oleju napędowego zgodny z normami…
Przestaję czytać, kartkuję pozostałe papiery. Jakoś nie interesują mnie normy krajowe, bardziej obchodzi mnie to, czy przywozili tu coś nietypowego.
Szarpię za szufladę, ale chyba zamknięta na kluczyk. No nic, potraktuję ją z przysłowiowego „kopa”. Przegniłe drewno odpada pod paroma uderzeniami ciężkiego, wojskowego buciora – opłacało się kurna inwestować w doby ubiór, a nie w „adidaskach” po Zonie biegać.
Wyjmuję gruby zeszyt ewidencyjny, z obrazka na okładce uśmiecha się do mnie pies na rowerze. Otwieram notatnik, poszczególne kartki na szczęście się za bardzo nie posklejały – tym lepiej dla mnie. Zagłębiam się w lekturę.
TRANSPORT CHRONIONY DNIA XXXXX – tu pismo zamazane jest kleksem z atramentu. -8x część numer 4 -15x część numer 9 -1x część numer 5
I znów nic – kurna, że też kazali im szyfrem pisać – gówno się dowiedziałem. Kontynuuję moją wędrówkę wzdłuż brudnych, betonowych ścian – przeglądam pozostałe szafki i robocze stoły, ale nie znajduję w nich nic godnego uwagi.
Nieśpiesznie wracam do dogasającego już ogniska, przy którym „drużyna” zajmuje się swoimi sprawami. Drużyna, kurna – stary kaleka i alkoholik Rybak, młody i głupi Walik oraz barczysty Kosa z zanikami pamięci. A, no i ja – Kataryniarz. Cholerna ksywa, wolałbym jakiś Conan czy inny Rambo – ale cóż, taką mi nadali jak byłem kotem, i z taką pewnie zostanę do końca życia. Pieprzony Los Kataryniarza.
-I co Katarynka, znalazłeś jakieś przydatne śmieci? – Zagaduje mnie stary stalker. -Jajco znalazłem. A wy co, przygotowani? -Prawie – odpowiada Rybak, z niesmakiem odrzucając w kąt spleśniałe wojskowe żarcie i pustą butelkę po piwie, wygrzebaną z dna przepastnego, płóciennego plecaka. -Jak my to cholera otworzymy? - Pyta Kosariew, patrząc z zaciekawieniem w stronę piwnic. -Coś się wymyśli… Na razie przyjrzyjmy się bliżej tym cholernym drzwiom, mówi Rybak, wyjmując paczkę śmierdzących ruskich fajek.
Częstuje mnie jedną, ale ja kręcę przecząco głową – nigdy nie paliłem, i nie mam zamiaru zaczynać – drogie toto, cuchnie i jeszcze raka można dostać. Co to, to nie.
-Młody, muszę cię pochwalić – kieruję słowa w stronę Walika. -Mnie? A czemu? I za co? – odpowiada zdziwiony. -W końcu zacząłeś się mnie słuchać, i nie otwierasz niepotrzebnie jadaczki – mówię, z krzywym uśmiechem. Kosa i Rybak zgodnie wybuchają śmiechem, podczas gdy policzki młodego pokrywają się czerwienią.
-Nie pękaj, żartowałem – klepię go przyjaźnie po ramieniu. – Damy radę? – pytam z przesadnym entuzjazmem. -Jasne, panie Kataryniarz! – drze się Walik. No, to się nazywa podbudowanie aktywności bojowej w drużynie – czytałem o tym kiedyś w internecie. -Ej, a tędy? – krzyczy Kosa. -Jak niby? – Pyta niechętnie Rybak. – Winda transportowa do podziemnych magazynów też zamknięta na głucho. Hmm, nie pomyślałem – w sumie czymś musieli te „towary” w dół przenosić, a winda to idealna opcja.
-A tak – odpowiada Kosariew, łapiąc za wajchę z boku panelu kontrolnego.
No tak, klepię się w czoło – w takich fabrykach musiało być ręczne zabezpieczenie, w razie gdyby winda uległa uszkodzeniu, a ktoś znajdowałby się w środku. Stary mechanizm niechętnie skrzypi, ale po chwili puszcza – stalowe drzwi otwierają się z trzaskiem. Świetnie, winda jest na opuszczona na dole – nie będziemy musieli przełazić przez właz.
-Dobra, idę pierwszy – mówię do „oddziału”. -Jak zawsze – prycha Rybak, odrzucając w bok resztki papierosa.
Pokazuję mu „gest przyjaźni”, czyli środkowy palec, i łapię się za mocno przerdzewiałe szczeble drabiny- byle tylko nie puściły… Włączam małą, przenośną latarkę i zchodzę w dół. Zobaczymy, co kryje się w tych cholernych „magazynach”, myślę. Zobaczymy.
KONIEC
:
Gdy pod nogami widzę już wybetonowany fragment podłogi, puszczam ostatnie szczeble przerdzewiałej drabinki technicznej i z hukiem spadam na dolne piętro, uderzając buciorami o posadzkę. Szybko podnoszę się do pionu i omiatam snopem niebieskawego światła z latarki pobliskie ściany. Winda tutaj nie jest zamknięta, zresztą drzwi w takich „transportówkach” nie są za bardzo potrzebne – taki robotnik przecież dostałby białej gorączki, gdyby miał co chwila bawić się w otwieranie stalowych wrót. Przed sobą widzę tunel, po odrapanych ścianach wiązkami ciągną się kable oraz rzędy świateł. Przydałoby się takie lampy uruchomić – ciekawe, czy mają tutaj zapasowy agregat albo coś w tym stylu. Za plecami słyszę już, jak gramoli się Rybak, po nim młody i Kosa. Teraz jedyny dźwięk to nasze przyśpieszone oddechy.
-Za mną. – rzucam cicho. Co mam więcej powiedzieć? Udzielać im instrukcji, jak się mają zachować w tunelach? Przecież powinni mieć choć trochę instynktu samozachowawczego.
Nie lubię chodzić z takim „ogonem” – ja rozumiem całą tę sprawę z wzajemnym osłanianiem się, pomocą, rozmową czy nawet wspólnym schlaniem się jak świnie, ale mnie to niepotrzebne. Prawda, człowiek gdy jest za długo sam to świruje, ale przecież od tego są w Zonie „Bary” – małe bazy czy też miejsca spotkań, w których można pogadać, pośmiać się, czy kultywować rdzennie słowiańskie tradycje picia wódy. Ale wracając – ja ludzi nie lubię, działają mi na nerwy. W „Starym Świecie” miałem tylko parę osób, z którymi byłem w stanie spędzić więcej niż tydzień ciągłego widywania się – po prostu lubię być sam, dla mnie samotność to nie kara a przywilej, spędzać czas lubiłem właśnie najbardziej samotnie, w swoim towarzystwie – Strefa spełniła moje oczekiwania, ale nawet tutaj trzeba było chodzić czasami w większych grupach – w końcu samemu nie wszystko da się zdziałać.
Ruszamy powoli gęsiego w dość wąskim tunelu. Czasami napotykamy na swoiste „bocznice”, czy też małe wypustki w murze, w których wala się mnóstwo różnego śmiecia – głównie narzędzia i jakieś papierzyska. W jasnym snopie ciepłego światła padającego z latarki pojawia się większe pomieszczenie – czy t główny podziemny hangar, czy magazyn, cholera go tam wie.
Dlaczego poruszamy się tylko przy świetle mojej latarki? A dlatego, że nie ma sensu aby każdy z nas paradował z włączonym reflektorem, przecież jedna lampka nam wystarczy. Zresztą baterie w Strefie to deficyt, drogie są jak cholera, bo trzeba je sprowadzać z „normalnego świata.” Oczywiście, w stanie bezpośredniego zagrożenia każdy odpali swoje źródło światła, ale raczej podpowie mu to jego instynkt samozachowawczy niż jakaś myśl – gdy człowiek się boi, dąży do światła. Kiedyś się nad tym zastanawiałem, i wydaje mi się że chodzi tutaj o czasy najdawniejsze, gdy to noc była dla nas śmiercią, po zmierzchu czekały na nas pazury i zęby drapieżników, chętnych by zrobić sobie kotlet z jaskiniowca. W sosie własnym, kurna.
Tak czy inaczej wchodzimy do magazynu – w założeniu. Pod niskim stropem poustawiane są różnorakie skrzynie, pojemniki i wielkie tuby. Słyszę jak łomocze mi serce, adrenalina karze trzymać palec na spuście i puścić serię w cokolwiek, co mogłoby wyjść zza pojemników lub z sąsiedniego tunelu. Zresztą ciekawy ten tunel, schody pną się do góry – czyli wyjście. Ale dlaczego na górze nie było po nim śladu?
Na środku składowiska kołysze się parę „elektr”, i wesoło podskakuje „bateryjka”. W zasadzie żadnego zagrożenia w tym śmietniku nie widzę, więc daję znak, że można się rozejść. Sam sięgam po opalizujący artefakt i wpycham go do ciężkiego pojemnika – za taki pojemnik płaci się furmankę pieniędzy, i tylko najbogatsi z nas go mają, ale ja swój znalazłem koło trupa jakiegoś jajogłowego. Zresztą jego kombinezon sprzedałem, pendriva z danymi nie udało mi się jeszcze odczytać, a sprzęt sobie zostawiłem – nie mam pojęcia z jakiego powodu umarł, obrzucałem go wcześniej dookoła śrubami, myślałem że wpadł w anomalię czy co… Ale teren był czysty, brak śladów rozdarcia czy przestrzałów na kombinezonie, a nie oddycha, więc trup – co miałem zrobić, zabrałem jego rzeczy – w niebie czy gdzie on tam trafił raczej mu się nie przydadzą, no nie?
-Katarynka, podejdź no. – z zamyślenia wyrywa mnie głos Rybaka.
Stoją razem z Kosą i badają jedną z tych tub. W sumie ciekawa rzecz, ma ze dwa metry, oszklona z przodu, od tyłu wzmocniona metalem, w środku jakieś okablowanie i rodzaj statywu.
-Cholera, kiedyś mi takie elektrody przypinali w szpitalu, myślicie że w tym mogli trzymać ludzi? – zauważalnie wzdryga się stary stalker.
-Raczej nie… To tylko tu stoi, niepodpięte przecież do niczego. Sądzę, że był tu rodzaj magazynu postojowego albo trafiały tutaj do kompletnego złożenia. – drapie się po głowie Kosa.
-Co oni, burżuazyjny szpital dla bogaczy sobie koło elektrowni robili, że taka nowoczesna aparatura? – pada ciężko pytanie.
I zawisa w powietrzu, przerwane głuchym westchnięciem. -Cholera, młody! – drę się, podrzucając kałasza i biegnąc w stronę odgłosów.
Przy wejściu na schody, przeciwlegle do tunelu z którego wyszliśmy widzę Walika. Klęczy na ziemi, trzymając się za głowę. Białe, chude palce, zaciśnięte na czaszce. Odwraca głowę. Widzę jego oczy. Gdzieś pomiędzy paniką, przerażeniem i chęcią ucieczki pojawia się myśl – długo będziesz widział te oczy w koszmarach, bydlaku. Gałki oczne młodego są całkowicie złote. Przed jego kolanami błyszczy się złotawa kula, podrygując lekko. Helios. Dum, dum, dum. Czy to moje serce? Podłoga świeci się na złoto. Widzę, Rybaka, powoli opuszczającego lufę Nosoroga. Zrozumiałem o co chodzi. Biegnę, wpadam w środek morderczej anomalii, matki Heliosa. Anomalii dezaktywowanej martwym ciałem Walika – młodego chłopaka, który być może nie radził sobie ze swoim życiem, być może dlatego przybył do Zony. Teraz się tego nie dowiemy. Chwytam błyszczący artefakt, biegnę w górę po schodach, przeskakując po dwa, trzy stopnie. Za mną równie oszalałe kroki Kosy i Rybaka. Myśli wirują mi jak oszalałe, jak gdybym miał pod czaszką gniazdo os. Widzę tylko ciało młodego, padające na złotawe sklepienie posadzki. Ofiara dla Strefy. Wypycham rękami kawał blachy blokujący wyjście, przysypany ziemią i deskami. Oto dlaczego tego wyjścia wcześniej nie widzieliśmy. Wypadam do wnętrza fabryki, rozświetlonej porannym słońcem wpadającym przez wybite okna. O słońcu nie chcę teraz myśleć. Podnoszę „motykę” i celuję w pierś Rybakowi. -Czemu? – zdołałem wychrypieć. -On i tak był do niczego – spluwa w bok stary. -A żeby przejść przez tą anomalię trzeba było wrzucić w nią coś żywego. Człowieka. -I mieliśmy iść tam tylko we dwóch, ty… - słyszę jakiś głos. Dopiero po brzmieniu uświadamiam sobie, że należy do mnie. Wciskam spust. Raz, dwa, trzy. Bum, bum, bum.
Martwy worek mięsa, który kiedyś był moim kumplem, pada na posadzkę. Mam dość niesprawiedliwości. Mam dość tego, ze takie ścierwo żyłoby, i cieszyło się życiem, kosztem istnienia drugiego człowieka. Na świecie nie ma sprawiedliwości, a w Strefie nie ma jej tym bardziej – ale cząstka mojego umysłu, która nie była Kataryniarzem mówiła mi, że to cholernie nieuczciwe. Ale czy zabijając Rybaka sam nie zabrałem mu życia, czy też duszy? Nie. Bo ten bydlak w swoim bydlęcym żywocie duszy nie posiadał.
Zarzucam karabin na plecy. Przez dziurawy dach fabryki wpadają krople deszczu. Dziękuję Strefo, że tak bardzo potrafisz być ironiczna w takich momentach.
Do Zony uciekłem właśnie z takiego powodu – zkatowałem na śmierć bydlaka, który dla pieniędzy okradł i zabił matkę mojego kumpla. Nieznana mi osoba, nieważna w moim życiu, a ja, pieprzony wojownik sprawiedliwości, musiałem uznać, że jest to cholernie niesprawiedliwe.
Gdzieś w moim mózgu brzmi fragment piosenki Waitsa. "This is how the world will be Everywhere I go it rains on me" Ironia sięgnęła zenitu.Można by ją nożem kroić, kurna. Pieprzony los Kataryniarza.
Ostatnio edytowany przez Grzechu300 02 Paź 2013, 18:49, edytowano w sumie 8 razy
Вознаграждён будет только один.
Za ten post Grzechu300 otrzymał następujące punkty reputacji:
Na razie nie ma co tu oceniać bo opowiadanie krótkie i napisane na kolanie
Więc tak. Masa błędów i dziwnych sformuowań. Składnia leży i kwiczy,a nawet robi pod siebie. Człowieku podstawa - Spacja po przecinkach i kropkach!!! Chaotyczne ten tekst.
-Nie,nie już nie krwawię,zluzuj resory. -Tak naprawdę nie chcę z tobą dzielić niczego,ty zakuta pało,myślę.
Forma opowiadania zdaje się być narracją pierwszosobową(dobrze myślę?) tak więc to zdanie powinno brzmieć tak przykład:
-Nie, już nie krwawię, zluzuj resory Tak naprawdę nie chciałem z nim dzielić niczego - zakuta pała myślałem sobie za każdym razem gdy się do mnie odzywał.
*
*sam nie wiem czy to dobrze przedstawiłem
No i muszę się przyczepić do zdań w cudzysłowie. Po jaką cholerę robić je z przecinków. Nawet ich użycie było nie wymagane, ale mniejsza o to.
Mógłbyś pociągnąć tę fabułę, nakreślić czegoś więcej bo tutaj wiem tylko, że bohater piję napój energetyczny i jest ranny.
Z ciekawości zajrzałem na twój drugi post dotyczący innego opowiadania. Zacząłeś i nie skończyłeś, a zabrałeś się za kolejne w dodatku Realkriss wypisała ci błędy, których nie powinien już robić.
W tym co piszę staram się używać potocznych sformułowań,jakoś wtedy tekst wydaje mi się przystępniejszy. Spoko luzik nie ma zmartwienia,to wersja robocza-wszystko można zmienić. Ten krótki tekst to raczej wprowadzenie postaci.
Błędy już wymieniono, więc ja nie będę ich wymieniał kolejny raz. Natomiast sam tekst, mimo, że krótki, to jest dość ciekawy, więc liczę na to, że wyjdzie z tego coś więcej. Po "Ołowianym Świcie" mam małą awersję do narracji pierwszoosobowej w czasie teraźniejszym, ale i tak chętnie się dowiem jaki poziom będzie to prezentowało w ewentualnych dalszych częściach.
Dlatego - mimo druty, wieże i strażnice Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono; Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice
Otwieram oczy, powoli wstaję na nogi. -Czyli co, czas się zbierać panowie?- Odzywa się Kaczor. I to jego idiotyczne „panowie”. Od momentu, kiedy opuściliśmy Przyczółek ci dwaj działają mi na nerwy jak mało kto. Chodzić samemu jest wygodniej, a przede wszystkim ciszej. No tak, ale cóż. Skoro mam ich przeprowadzić, to przeprowadzę. Rzucam puszkę w martwego dzika, spluwam. Tak, trzeba iść. Gestem pokazuję kierunek, idziemy. Słońce przebija chmury, dzisiaj będzie ciepło. W sumie co to za różnica, w Zonie albo jest znośnie albo do dupy. Jak to w Zonie. Idziemy dalej, Kaczor pilnuje tyłu, Walik trzęsie się przy każdym ruchu trawy na łące. -Zmieniłeś magazynek? – pytam ciężko nie odwracając głowy. -Hm, no nie… -Kurna, znowu mam ochotę strzelić tego idiotę przez łeb. No ale nic, może się nauczy. -Złudne nadzieje..- mruczę do własnych myśli. Cicho, okolica budzi się do życia… a może lepszym określeniem byłoby zamiera. Mutki chowają się do swoich norek itp. Sięgam po lornetkę, rozglądam się- niby spokojnie… -no właśnie, niby. W Strefie spokojnie jest jedynie w grobie. -Jeszcze trochę, i jesteśmy- mówię. Ruszamy. Trawka szumi targana wiatrem, nawet wrony, wredne pasożyty, choć raz się przymknęły… -O kuźwa! Wrony…- Łapię się za tył głowy. Jak mogłem być tak głupi! -Widzicie tamtą chatkę?! Biegiem, kuźwa biegiem! -A ale co…- próbuje coś powiedzieć Walik. -Jajco, debilu, za mną do cholery! Biegniemy. No tak, spokojnie, mutków nie ma, wiaterek się wzmaga…Nie ma żywej duszy. A jak w Strefie nic się nie rusza, to zaraz będzie źle. Zona to cały czas obracający się mechanizm, potrafiący w jednym momencie obdarować cię skarbami, by w następnym wpakować cię w anomalię albo inne ścierwo. Maszyna do zabijania, jednocześnie piękna jak i straszna. Otwieram z buta zmurszałe drzwi do chatynki, miotam się w poszukiwaniu… -Jest!- Wrzeszczę, będziemy żyć, głupio przechodzi mi przez myśl. Tfu tfu, żeby nie zapeszyć. Piwnica. Nakazuję chłopakom wchodzić, sam wskakuję ostatni. Co ciekawe, są tam jeszcze jedne drzwi, wyrwane z framugi i prowadzące w głąb. I po co… Chowamy się za nimi, zaczynam zrzucać w miejsce drzwi co się da- jakieś belki, stary regał, worki, chyba z piachem… Chłopaki w końcu zajarzyli, i zaczęli mi pomagać. Zablokowaliśmy wejście. W głębi starej piwniczki nie było w sumie nic ciekawego- grzyb na ścianach, puste półki i drewniana skrzynka. -Po co to wszystko?- pyta Walik, sapiąc jak miech kowalski. -Zobaczysz- odpowiadam. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z góry słychać uderzenie. Burza? Teraz? – Dopytuje się Kaczor. W sumie z Kaczora dało by radę zrobić stalkera, gdyby tylko nie próbował żartować ze wszystkiego, co napotka. -Sam jesteś burza. Zaczyna się Emisja.- Odpowiadam cierpko. -Emi.. co? -Jajco. Cicho siedź. Zaczna już porządnie walić, zaraz będzie zabawa. Emisja. Gniew lub błogosławieństwo Strefy. Nie da się zapomnieć huku jak po uderzeniach piorunów i pomarańczowych błysków rozświetlających niebo. Cała Zona zamienia się wtedy w piekło. Emisja smaży ludzkie umysły zamieniając zarówno stalkerów jak i bandziorów w swoich podopiecznych. Mówimy na nich w żargonie- Zombi. Trudno nazywać ich inaczej- szlajają się takie bezmózgi i otwierają ogień do wszystkiego co się rusza. Ale nie są to zombiaki jak z jakiś amerykańskich filmów sci-fi. Zombie w Strefie jedzą, piją i czasami zachowują ludzkie odruchy. Rybak opowiadał, że kiedyś widział zombi próbującego odpalić stary sowiecki traktor- normalnie nikt by chłopu nie uwierzył, ale w Strefie wszystko jest możliwe. Zaczyna huczeć coraz mocniej. Wyciągam butelczynę taniej wódy, łykam, podaję chłopakom. Zaraz się zacznie. Zona się gniewa. Pytanie tylko, na kogo.
Вознаграждён будет только один.
Za ten post Grzechu300 otrzymał następujące punkty reputacji:
Hm... Mi się podoba. Fajnie to wygląda, takie podawanie po troszeczkę małych opowiadanek - w sam raz do przeczytania w wolnej chwili (z naciskiem na słowo "chwili"). Nie wiem, czy to jakaś oryginalna metoda nabijania postów, ale fajniej by było, gdybyś dawał nam troszkę więcej do poczytania.
Proszę państwa, sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę w ciągu kilku sekund, wspaniały wynik. Gdyby w ten sposób można było wypie*dolić z polskiej polityki tych wszystkich śmieci z Okrągłego Stołu, Leszka Millera, byłoby… cudownie i każdemu bym ku*wa kupił po takim Ferrari, byleby w piz*u pojechali tym PROSTO do swojego ukochanego… Izraela. SYJONIŚCI Europy, jedźcie do siebie! Pozdrawiam, Zbigniew Stonoga. Nie jestem antysemitą!
Powiem tak - jest to krótkie, wręcz skandalicznie, ale da się to jakoś czytać. Większość opowiadań wrzucanych przez userów (zwłaszcza takie koty) ssie i jest do bani, jednak to mnie w pewnym minimalnym stopniu wciągnęło. Prawda, zawiera masę błędów i byków, ale mogę je wypisać na życzenie - teraz po prostu nie mam na to chęci.
Tak czy siak - pisz, może obudzisz w sobie jakiś talent i wyjdzie ci coś naprawdę dobrego. Na razie jest dostatecznie
Tormentor napisał(a):Na razie nie ma co tu oceniać bo opowiadanie krótkie i napisane na kolanie
Pytanie otwartym tekstem - ile zajęło Ci napisanie jednego i drugiego kawałka?
"Patrząc po forum, to głównym objawem meeshophobii jest ból dupy." - T. "Przybędzie autor wielki na forum wasze i ferment siać będzie wśród userów płochych, prowadząc do upadku domeny Kowuniowej" Whl 6:15 - S.
Tormentor napisał(a):Na razie nie ma co tu oceniać bo opowiadanie krótkie i napisane na kolanie
Pytanie otwartym tekstem - ile zajęło Ci napisanie jednego i drugiego kawałka?
Naprawdę niedużo. Po prostu piszę to, co przychodzi mi do głowy. Przepraszam za byki, ale jakoś wolę pisać na papierze. Może rzeczywiście napiszę parę stron, i dopiero tu wrzucę, zamiast męczyć was takimi króciutkimi tekstami.