Woron potknął się i upadł. Pył uniósł się dookoła jego ciała ze spragnionej ziemi, tworząc czarne kłęby. Momentalnie eksplodowała fala gorąca, rozpalając powietrze i plując ogniem na wszystkie strony. Zahuczało od masy płomieni wyrzucanych w chłodne, nocne powietrze. Ciemny, ciasny zaułek między starym murem a zrujnowaną ścianą budynku gospodarczego rozbłysnął intensywną czerwienią, rażąc niemiłosiernie w oczy. A spośród tego wszystkiego przeraźliwy krzyk Worona i syk palonego kombinezonu.
Tyle czasu spędziliśmy analizując cykliczność z jaką anomalia nasilała i łagodziła swą aktywność. Czekaliśmy aż owe zjawisko wytraci swą moc w nadziei, że uda nam się przejść nie aktywując jej. Kilkukrotnie rozładowywaliśmy ją, by obserwować jej zachowanie. Sprawdzaliśmy jak szybko stabilizowała się i ile czasu było potrzeba do jej ponownego naładowania.
A jednak coś musiało pójść nie tak.
Ja byłem już po drugiej stronie, ale Woron wpadł w sam środek tego piekła. Mój stary, poszarpany Ekolog stanowił tylko namiastkę ochrony, którą pierwotnie zapewniał. Czułem to ciepło. Przez rozszczelnione otwory w kombinezonie wdawał się straszliwy żar, który powoli rozlewał się po całym wnętrzu. Gotowałem się. Pot z twarzy i wydychanego powietrza w okamgnieniu zamienił się w parę, która pokryła cały wizjer. Mrużąc przekrwione oczy widziałem wielkie słupy ognia materializujące się metr nad ziemią, strzelające wysoko w górę niczym sztuczne ognie, a tuż pod nimi niewyraźną sylwetkę Worona, który czołgał się w moją stronę.
Niewiele myśląc rzuciłem się prosto w żywioł, byle tylko dosięgnąć Worona.
Potworny ból.
Znalazłem się w samym centrum anomalii. Panowały tu warunki niczym w sercu pieca hutniczego. Natychmiast poczułem jak moja skóra wysycha, atakowana wrzącym powietrzem. Plecak stanął w płomieniach, podobnie jak inne łatwopalne elementy, jakie miałem na sobie. Doszedł do mnie swąd spalenizny – mojego własnego ciała, które topi się i krzyczy. Czułem się jak kiełbasa, którą ktoś włożył w żar, który wyciska z niej soki, sprawia, że pęka i marszczy się.
Gdzieś wśród blasku płomieni mignęła mi ręka Worona. Potworne gorąco zmusiło mnie do zamknięcia oczu, tak też zdałem się na intuicję. Mimo że byłem praworęczny, to brakowało mi prawej rękawicy, dlatego wyciągnąłem lewą rękę najdalej jak mogłem i dosięgłem dłoni towarzysza. Złapał ją mocno. Widać było, że nie zamierzał się poddać – to dodało mi sił. Szarpnąłem mocno, potem znowu. Prędko wyciągnąłem go spod szalejącej anomalii i oboje padliśmy przy murze. Resztą sił zdjąłem płonący plecak i cisnąłem go daleko od siebie.
Powietrze dookoła nas falowało z gorąca, ale w porównaniu z żarem, z którego uciekliśmy, było niczym powiew bryzy. Sytuacja, w której się znaleźliśmy była wyjątkowo nieciekawa. Zostaliśmy uwięzieni w martwej strefie między ceglanymi ścianami, a rozszalałą anomalią, której przez najbliższe kilka godzin nijak nie dało się już wyłączyć. Gdzieś nad nami unosiły się te grawitacyjne. Widać było jak uniesiony pył faluje nienaturalnie pod ich wpływem. Natomiast na drugim końcu ciasnego przesmyku ukrywał się nasz cel, schowany gdzieś między rozrzuconą w bezładzie stertą cegieł.
Leżałem koło Worona. Cały czas krzyczał. Żal mi było chłopaka. Znałem go ledwo dwa miesiące, ale w Zonie to wystarczy, by nabrać zaufania. Był to najlepszy stalker z jakim dane mi było współpracować. Odważny, pewny siebie młodzieniec o zawadiackim spojrzeniu zdającym się mówić „dalej, na pewno nam się uda”. On namówił mnie, by udać się na poszukiwanie tego artefaktu, mimo że sam byłem przeciwny tak głębokiemu zapuszczaniu się w Strefę. Nazywał go Kryształem i rozchwytywał się nad niezwykłą mocą jaką daje. Jego ambicja stanowiła motor napędowy tej wyprawy, lecz teraz mogła okazać się przyczyną naszej zguby.
Klęknąłem przed Woronem i zacząłem go badać. Jego kombinezon był w fatalnym stanie jeszcze przed wyprawą, a ogień jedynie dopełnił zniszczeń. Zewnętrzna warstwa była cała osmolona i pełna dziur, z których wydobywał się chemiczny swąd spalenizny.
- Ojciec! Ojciec! – wołał mnie. Tak mnie tu zwali, choć nie byłem księdzem, ani też nie miałem dzieci.
- Dasz radę? – spytałem. Nie odpowiadał. Nie jęczał już, tylko leżał spokojnie, zupełnie bezwładny. – Nie poddawaj się. Jesteśmy już blisko.
Obróciłem go na plecy. Z szokiem stwierdziłem, iż czarna od ognia szybka hełmu była pęknięta.
- Jasna cholera, nie umieraj mi tu tylko!
Chwyciłem za zaczepy jego hełmu. Nie było syknięcia, ani niczego – zupełnie się rozhermetyzował. Zdjąłem go powoli, uważając na głowę towarzysza. Widok przyprawił mnie o mdłości. Twarz była cała we krwi, wydzierającej się spod czarnej, popękanej skóry. Woron trząsł się; z trudem otwierał usta. Czułem okropny swąd palonych włosów, które zupełnie zniknęły z jego głowy. Jego oczy były czerwone, ale reagowały na bodźce, a wiec jeszcze mnie widział. Coś jednak było nie tak. Znikł gdzieś blask w jego oczach; patrzył na mnie żałośnie, a każde mrugnięcie musiało sprawiać mu ból.
- Nie uda się nam… - wybełkotał, dławiąc się i plując krwią.
- Weź, nie pier*ol. Jesteśmy na miejscu. To był w końcu twój pomysł. je*ane ruble. je*any Kryształ! Spodobały ci się bajki o jego mocy, to teraz masz!
- spie*doliłem. Wybacz.
Byłem wściekły na towarzysza, ale nie umiałem wyrazić tej złości. Utknęliśmy tu w wyniku wypadku. Działaliśmy w stresie. Równie dobrze to ja mogłem się przewrócić. Strefa nie wybacza błędów i wymierzyła nam surową karę za niezdarność Worona. Wyżywając się nad nim tylko pogorszyłbym sprawę.
- ku*wa. - Westchnąłem. - No to jesteśmy w dupie. I jak się teraz stąd wydostaniemy?
- Nie ww… Nie wiem.
Woron odchylił głowę w bok, spoglądając na płomienie. Niekończąca się fontanna ognia wznosiła się wysoko, rozświetlając okolicę niczym latarnia.
- Nie zgaśnie – wymamrotał.
- Za kilka godzin zgaśnie.
- Nie. Spłoniemy tu. ku*wa... spie*doliłem.
Chciałem go pokrzepić, ale wiedziałem, że ma rację. Uruchomił anomalię, w dodatku wyjątkowo silną. Spalacz będzie płonął godzinami, tak jak wtedy, gdy ostatnim razem aktywowaliśmy go dla testów. Nie dostrzegałem żadnego innego wyjścia z zaułka. Zanim zdecydowaliśmy się wejść frontalnie, zbadaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu bezpieczniejszego przejścia, ale ze względu duże zgrupowanie anomalii dookoła zabudowań uznaliśmy, że to była najlepsza droga.
- Nie łam się, wyciągnę nas stąd jakoś. Tylko mi tu, ku*wa, nie umieraj.
Złapałem go i posadziłem prosto, by nie krztusił się własną krwią. Drżącą ręką wytarł usta. „Może jednak nie jest z nim tak źle”, pomyślałem z nadzieją.
Przez głowę przeszłą mi myśl, by zostawić tu towarzysza i szukać pomocy. Ale nie, ja nie z tych. Nie bez powodu noszę ten pseudonim. Żaden Kryształ nie jest wart więcej niż prawdziwy stalker. Weszliśmy tu we dwóch i we dwóch stąd wyjdziemy. Zawsze jest jakaś nadzieja - tego mnie nauczyłeś, Woron. Musi być stąd wyjście.
Tylko gdzie?
Wstałem. Z każdym ruchem czułem ból poparzonej skóry, a przecież byłem w anomalii zaledwie przez kilka sekund. Mogłem sobie tylko wyobrażać jakie katusze przezywał Woron.
- Robi się go… gorąco.
Miał rację. Anomalia bez przerwy nagrzewała powietrze niczym we wielkim piecu. Szybko odciągnąłem przyjaciela kilka metrów dalej; bałem się jednak zapuszczać głębiej. Znajdowaliśmy się w swego rodzaj symbiontcie. Bóg jeden wie jakie anomalie składają się na ten potworny kocioł śmierci.
- Ojciec, ja nie chcę umierać – jęczał Woron, dysząc ciężko.
- Spokojnie, nie umrzesz.
Kogo ja próbowałem okłamać? Gdziekolwiek byśmy się nie ruszyli czekały na nas anomalie. Jedno było pewne - jeśli nie uciekniemy stąd w ciągu kilkunastu minut, ugotujemy się żywcem. Trzeba było działać szybko.
Ostrożnie zrobiłem kilka kroków w stronę stery cegieł. Poczułem jeszcze większe ciepło. Gdzieś tam w ukryciu czaiła się kolejna anomalia ogniowa. Stanąłem jak wryty w obawie, by i jej nie aktywować. Sięgnąłem po Echo, ale najwyraźniej aparatura została uszkodzona. Widać jak już ma się coś spie*dolić, to najlepiej wszystko na raz.
Wróciłem do Worona. Było z nim coraz marniej. Długo nie pociągnie bez opieki i odpowiednich medykamentów, to pewne.
- Nie dam rady… - zakasłał. - Ojciec. Mój kombinezon to wióry. Pył i… i wióry. Ty… Twój chyba jest ok?
- To już żadna ochrona. Na wiele się nie przyda.
- Ojciec… Ojciec…
Twarz mu drżała, z całych sił mrużył oczy. Przerażało mnie to. Czułem, że sam zaczynam panikować. O co mu chodziło? „Ojciec, ojciec”. Czego ode mnie oczekiwał? Przecież nie teleportuje go stamtąd. Niech się w końcu zamknie!
- Nie pozwolisz mi umrzeć? Nie zostawisz mnie tu?
Co się z nim działo? Widziałem go już postrzelonego i poparzonego kwasem. Żartował wtedy w najlepsze, podczas gdy ja wychodziłem z siebie próbując mu pomóc. Woron zawsze drwił śmierci w twarz; wiedział że mu pomogę. Teraz jego słowa brzmiały inaczej. Mówił powoli, poważnie i bez emocji. Nigdy wcześniej nie czułem tego w jego głosie. Ten brak nadziei; to było straszne.
- Nie zostawię. Czemu w ogóle męczysz mnie o to?
- Ty masz sprawny kombinezon. Nie chcę tu umrzeć. Nie… chcę.
Czemu on to ciągle powtarzał? Kim on był, ten poparzony człowiek? Czy ja go znałem? Czy to nadal był ten sam Woron?
- ku*wa, no! – Nie wytrzymałem. - Czy ja się stad gdzieś ruszam? Na litość Boską, zamknij się wreszcie i pozwól mi myśleć.
Obrócił głowę w bok. Chyba zrozumiał. I dobrze! Nie miałem zamiaru słuchać tego dalej. A lamentuj sobie do woli! Jęcz, płacz. Tylko pozwól mi działać albo za chwilę z nas obu zostaną tylko prochy!
Sięgnąłem po swego Mossberga 590 i strzeliłem w mur przede mną. Śrut rozbił się o twardą cegłę, wyrzucając w powietrze masę odłamków i pyłu. Strzeliłem ponownie. I jeszcze raz.
Nieoczekiwanie wielki płomień buchnął mi prosto w twarz. Upadłem na plecy, broń wypadła mi z rąk. Zobaczyłem jak zza muru wystrzeliwuje w górę kolejny słup ognia, wyzierając czerwone języki przez dziurę. Szybko odczołgałem się do tyłu, z obawy iż w każdej chwili ściana może się rozpaść.
Usłyszałem za sobą dźwięk repetowanej broni. Odwróciłem się gwałtownie. To Woron celował ze swego Walthera prosto w moją głowę. W drugiej ręce trzymał w gotowości nóż.
Obleciał mnie zimny pot. Zastygłem w bezruchu. To Woron? To naprawdę on?
- Co ty, ku*wa, wyprawiasz?! Nie celuj we mnie, kretynie!
- Oddaj mi kombinezon – mówił przez zaciśnięte zęby. Policzki mu się trzęsły, ręka drżała, ale lata wyszkolenia bojowego sprawiły, że broń trzymał pewnie.
- Oszalałeś?!
- Oddaj mi kombinezon. Tylko je… jeden stąd wyjdzie. Rozumiesz… Ja albo ty. Wybacz, stary.
- Woron…
- Dawaj kombinezon!
- Nie! - krzyknąłem z determinacją, jakby to miało być ostatnie słowo w moim życiu. - Przecież ty już jesteś nogą po drugiej stronie! Jak się stąd wywleczesz beze mnie? Jak założysz na siebie ten zasrany strój? Spójrz na siebie. Wiesz gdzie jest najbliższy obóz? Trafisz tam po ciemku? Ominiesz anomalie i mutanty? Co? Zdechniesz tu beze mnie.
Woron nie odpowiedział. Patrzył się na mnie przekrwionymi oczyma. Pistolet ani drgnął w jego ręce.
- Oddaj, mi broń, Woron.
Wyciągnąłem do niego rękę. Powoli zacząłem kroczyć ku niemu.
- Daj mi pistolet, a wyciągnę nas stąd.
Woron delikatnie podniósł głowę. Nagle zdecydowanym ruchem przystawił sobie lufę do skroni.
- Woron, nie!
Strzał.
Kula przeszła na wylot rozbryzgując krew na ceglanej ścianie. Huk wystrzału odbił się echem w zaułku. Stalker powoli osunął się na bok.
Upadłem na kolana tuż przed jego ciałem. Długo patrzyłem jeszcze na zwłoki przyjaciela. Zapomniałem o anomaliach, o ogniu buchającym dookoła i niesprawnym kombinezonie. To wszystko nagle przestało mieć znaczenie. „Woron, czemu to zrobiłeś?”, powtarzałem sobie w myślach.
W końcu zrozumiałem.
- Wiedziałeś, że tylko jedna osoba jest stanie się stąd wydostać. Po prostu wiedziałeś. Ale czemu tak?
Ze wszystkich sił starałem się zaprzeczyć tej myśli. Było w niej coś nieetycznego, niesprawiedliwego. A jednak im bardziej próbowałem wyrzucić ją z siebie, tym z większą siłą wracała do mnie i rozbrzmiewała mi w głowie słowami: „czy on właśnie ocalił mi życie?”.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak bardzo nie znałem Worona. „Tylko jeden stąd wyjdzie”. To jego słowa. Rozumiał, że byłby dla mnie tylko ciężarem. Tylko on zdolny był dostrzec to, co ja próbowałem zatuszować.
„Nadzieja. Czy tchórzostwem jest trwanie w nadziei w obliczu zagłady? A może głupotą? Czy byłbym w stanie zachować się jak on? Poświęcić, życie swoje albo jego. Ileż odmian ma chęć przetrwania. Ileż ścieżek można w niej obrać. Jakże wybrać właściwą?”.
Zachowałem się jak tchórz. Chciałem ocalić nas obu, on tylko jednego z nas. Mimo to czułem, że postąpił właściwie.
Wtedy, właśnie wtedy zrozumiałem, że miałem jeszcze szansę.
Wstałem. Spojrzałem na stertę cegieł, w których czaiła się ostateczna nagroda. Rzecz, za którą wielu stalkerów oddało życie, a teraz dołączył do nich Woron. Przedmiot wielkiej mocy, którego pochodzenia nikt nie jest w stanie wyjaśnić. Musiał tam być. Inaczej nie miałoby to sensu.
Wziąłem głęboki wdech. „Teraz albo nigdy”. Wbiegłem na cegły. Zrobiło się cieplej. Poparzona skóra protestowała, namawiała mnie do ucieczki przed czającą się tu anomalią, ale nie zważałem na to. Szybko wdrapałem się na szczyt i spojrzałem w dół.
Był tam. Przezroczysty kryształowy twór, migocący blaskiem szalejącego dookoła żywiołu. Nigdy wcześniej nie widziałem tak dużego. Był gigantyczny, wielkości pudełka na buty. Leżał swobodnie niczym porzucona zabawka. A jednak czułem jego moc, wiedziałem, że oto mam przed sobą przedmiot nie z tej ziemi.
Złapałem za jedną z cegieł i rzuciłem nią w stronę artefaktu. Nagle wielki słup ognia wystrzelił w niebo. Potworny gorąc owiał moje ciało. Zasłoniłem ramieniem oczy, cofnąłem się o krok. Fontanna ognia była wyższa niż wszystkie inne. Strzelając w górę po jakichś pięciu metrach, wyginała się w przedziwne kształty pod wpływem znajdującej się tam anomalii grawitacyjnej. Rozlewała się na wszystkie strony, tworząc w powietrzu spirale i serpentyny żywego ognia. A na dole, wśród szalejących płomieni tańczył muskany płomieniami Kryształ.
Musiałem to zrobić teraz. Skuliłem się i zacząłem zsuwać się po skruszonych cegłach. Przez porysowaną szybkę hełmu widziałem wśród płomieni swój skarb.
Nagle jedna z cegłówek obsunęła się spod mych stóp. Upadłem na plecy i poczułem, że staczam się prosto w szalejące płomienie. Rozpaczliwie próbowałem się czegoś złapać, ale wzbijałem tylko pył i strącałem kolejne cegły. Ogień był coraz bliżej. Huk płomieni był tak intensywny, że nie słyszałem nawet własnego krzyku.
I znowu przerażający żar.
Stoczyłem się na sam dół. Uderzyłem o twardą ziemię, lewą rękę przygniatając ciałem. Przede mną rodziło się piekło. Nie mogłem patrzeć. Paliłem się, gotowałem. Czułem jak kombinezon kurczy się na mnie. Rozgrzane powietrze wniknęło do środka, owiało mi ciało, parząc i wysuszając je. Byłem pewien, że umrę.
I wtedy mrugnął mi przed oczyma delikatny blask Kryształu. Nie mając sił, by uwolnić lewą rękę, odruchowo wyciągnąłem prawą, gołą dłoń w stronę ognia i poczułem to.
Był chłodny. Trzymałem rękę na Krysztale w samym sercu płomieni, a mimo to czułem chłód. To uczucie rozlało się po moim ciele. Znikł gdzieś ból oparzeń, przestałem odczuwać żar. Języki ognia prześlizgiwały mi się między palcami, muskając je swym ciepłym dotykiem.
Powoli wyciągnąłem artefakt spod anomalii. Kryształ tlił się wewnętrznym ogniem. A więc, to było to? Ta moc, o której mówił Woron? To uczucie było zbyt nierealne. Niesamowite niczym sen, tyle że materialne i prawdziwe.
Oniemiały z wrażenia wstałem i wgramoliłem się na górę, trzymając przed sobą artefakt. Powoli zacząłem iść w stronę ściany ognia, która uprzednio o mały włos nie zabiła mojego towarzysza. Zatrzymałem się nad jego zwłokami na chwile, by podziękować mu, po czym ruszyłem dalej. Cały czas patrzyłem się w Kryształ. Byłem jak w transie. Wiedziałem, że z każdą chwilą artefakt wydziela kolejne dawki zabójczego promieniowania. Mimo to nie śpieszyłem się.
Powoli wszedłem w pilnujący wejścia do zaułka wir ognia, który był teraz dla mnie niczym powiew ciepłego wiatru. Choć na tę chwilę posiadłem moc, o jakiej wcześniej mogłem marzyć, to wiedziałem, że uczucie to jest ulotne. Ale nie to było najgorsze, a świadomość, że na zewnątrz nie czeka na mnie nikt, tylko mroźna pustka Zony. Lasy pełne mutantów, bandyci i anomalie, a gdzieś dalej na wschód Bar, a w nim nagroda.
Piętnaście tysięcy rubli.
Właśnie tyle dostanę za dostarczenie tego artefaktu do Barmana. Taka była cena życia Worona. Tyle zapłacą mi za ów boską moc, jaką im dostarczę. Starczy to ledwo na wyleczenie oparzeń i nowy kombinezon. I tyle, nic więcej. Nie ma sprawiedliwości w Zonie.
Proszę, nie pytajcie mnie, czy było warto. Nigdy nie pytajcie, żadnego stalkera czy było warto, bo nie ma ceny rublach czy innej walucie, która zrekompensuje straty jakie każdego dnia ponosimy. Dzień za dniem. I tak w kółko.
Takie to już życie w Zonie.