przez Jo_Mason w 02 Cze 2012, 00:05
Pomysł na napisanie tego opowiadania chodził za mną od dłuższego czasu. Dzisiaj poukładałem wszystko w całość. Opowiadanie to jest na pewno inne od pozostałych. Stalkera w nim nie uświadczysz. Jest natomiast śmierć, kolejna śmierć i pytanie :dlaczego". W założeniu będzie to większy cykl opowiadań, których wspólną częścią będzie bohater główny i miasto, w którym pracuje. Zapraszam do lektury. Liczę na konstruktywne komentarze. Za konkrety daję flaszki a skąpy nie jestem.
"Śmierć kliniczna jest pierwszą fazą umierania. Pozbawiony tlenu organizm w normalnych warunkach ma około trzy do pięciu minut na przywrócenie akcji serca. Po tym czasie centralny ośrodek nerwowy obumiera. Przez cały czas do momentu zgonu ciało odbiera i przetwarza bodźce otoczenia...."
- Nie powinieneś tu przychodzić. Jemu się to nie podoba.
- Zrozum, musiałem.
- Wiem... To nie zostało stworzone w tym celu.
- Musiałem zobaczyć się z tobą raz jeszcze.
- Idź już, twój czas się kończy. Proszę - nie wracaj już w ten sposób...
________________________
Zaczęło się skromnie. Listopadowy wieczór, zimny i wilgotny od łez wielkiego miasta. Aż chce się żyć. Po drodze minąłem coś, co przypominało prostytutkę. Wytapetowana facjata, strój zdecydowanie nie późnojesienny. Trzęsła się z zimna przestając z nogi na nogę. Minąłem ją spoglądając nań kontem oka. "Ma chyba ze czterdzieści lat" - pomyślałem. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. "Pokornych dwadzieścia cztery. Oby to nie był jakiś tani żart".
Trzypiętrowa kamienica doskonale pamiętała czasy Eisenhowera. Gdyby mogła mówić... eh może lepiej aby milczała. Budynek z całą swoją nie-świętą otoczką zrobił na minie wrażenie tak ogromne, że aż ziewnąłem z zachwytu. Stanąłem przed bramą i spojrzałem w górę. Jakaś tłusta kropla bezkarnie naruszyła moją przestrzeń na wysokości oka. Przetarłem zabrudzone spuścizną miejską źrenice i pewnym krokiem przekroczyłem drzwi kamienicy. Przez chwilę szukałem po omacku na ścianie jakiegoś kontaktu, który rzuciłby na sprawę trochę światła. Przypominało to zabawę w statki, z tą różnicą, że nie było statków oraz że nie miało to nic wspólnego z zabawą.
- To chyba tutaj - powiedziałem sam do siebie cichym głosem. Zapukałem w drewniane i (wnioskując po cieniutkich kanalikach wyżłobionych przez termity) przepyszne drzwi z nadzieją, że stanie się "nic". "Nic" z tych rzeczy. Te, pod wpływem mojego stukotu, uchyliły się nieco.
- Tu podkomisarz Karski - zawołałem ściskając oburącz P-64 - Czy ktoś tam jest?
Odniosłem wrażenie, że słyszę muchę w sąsiednim mieszkaniu. Innych dźwięków wskazujących na inteligentną formę życia nie odnotowałem. Delikatnym ruchem lewej dłoni odepchnąłem nadgryzione skrzydło. Zawiasy niezadowolone z tej czynności, zaskrzypiały złowrogo. Wszedłem do niedużego korytarzyka. Mieszkanie było ciasne i przytulne z naciskiem na "ciasne". Hall zakręcał za wejściem do "obszernej inaczej" kuchni. Sprawdzając każde pomieszczenie, zajrzałem i tam. "To rozumiem, nie ma to jak gościnność" - pomyślałem, spoglądając na talerz zupy na blacie. Poszedłem dalej, powoli skradając się do ostatniego zamkniętego pomieszczenia. Dobiegało z niego nikłe światło. Podszedłem do drzwi przykładając do nich ucho. "Hmm - nic nie słychać". Nacisnąłem czystą jak fartuch kucharza klamkę i wszedłem do środka. Przez chwilę przyglądałem się osobie leżącej bez ruchu na starannie pościelonym łóżku.
- Andrzej? Słuchaj. Przyślij mi chłopaków od denaturatu na Pokornych dwadzieścia cztery. Drugie piętro - powiedziałem do słuchawki telefonu - Aha i niech wezmą ze sobą patomorfologa znającego się na swojej robocie a nie sanitariusza z pogotowia.
Podszedłem do łóżka ofiary. Starannie ubrana postać z nienaganną fryzurą. Zegarek chyba ze srebra. Przez chwilę przyglądałem się mimice jej twarzy. Można było zauważyć nikły uśmiech, a nawet błysk w oczach, o ile miałby je otwarte. Sięgnąłem do kieszeni płaszcza po gumowe rękawice. Rozglądając się po pomieszczeniu nie zauważyłem niczego podejrzanego. Może dlatego, że w pokoju oprócz łóżka i denata nic nie było. "Ale zaraz - czemu tu jest tyle wody na podłodze?" - zawołałem w myśli. Dopiero teraz spostrzegłem, że garnitur ofiary jest mokry. Puste ściany jak na złość i tym razem nie chciały mi nic powiedzieć.
Skierowałem się do okna zakrytego czarną zasłoną. Odchyliłem ją nieco, wcześniej gasząc lampę w pomieszczeniu. Weteranka rzemiosła ssanego nadal tam stała. "Może ona coś widziała" - pomyślałem. Nie wyglądała mi na taką co by miała dzisiaj, ba - kiedykolwiek przez ostatnie dziesięć lat, jakiś większy ruch w interesie. Tak - "w interesie" to dobre słowo. Usłyszałem narastający dźwięk syreny. To ekipa porządkowa zjawiła się na miejscu zbrodni. Ale czy aby na pewno było to miejsce, w którym popełniono przestępstwo? Patolog na pewno znajdzie na ciele denata wskazówkę, która zaprowadzi mnie do szybkiego zamknięcia sprawy. Musiałem jeszcze odnaleźć osobę, która podrzuciła mi tą kartkę z adresem.
Wyszedłem z kamienicy w kierunku cienia kobiety, którą kiedyś zapewne ta ku*wa była. Ona spojrzała na mnie i, siląc się na kokieteryjny uśmiech (a nawiasem mówiąc wyszło jej tylko "siląc się") powiedziała:
- Masz ochotę na coś szybkiego?
- Może i tak. Mam pytanie i liczę na szybką odpowiedź...
- Czy ja wyglądam, jakbym wyszła z psem na spacer? - barwa jej głosu wyrównała się w końcu z poziomem jej ubioru.
- Spokojnie. Nie chodzi mi o ciebie - mówiłem wyciągając świeżutki banknot z dwudziestką na czole. - Chcę tylko wiedzieć czy nie widziałaś kogoś podejrzanego, wychodzącego z tej kamienicy?
Chciwość na wylot przebiła tynk na jej powiekach. Wahała się jeszcze...
- To jak? widziałaś coś? - pokazałem jej kolejny banknot.
- Trzy godziny temu podjechał tu samochód, niebieski . Wyszło z niego dwóch kolesi, kasiastych chyba. Spytałam czy chcą wesoło spędzić popołudnie. Nawet na mnie nie spojrzeli. Potem na drugim piętrze zapaliło się światło i przez chwilę widziałam jakieś cienie zza zasłony. Po dwudziestu minutach wrócili do samochodu i odjechali.
- Jesteś pewna, że to byli ci sami goście?
- A bo to ja wiem? Ciemno się robiło.
Dałem prostytutce obiecaną zapłatę i poszedłem na górę. Patolog kończył właśnie wstępne oględziny denata. Jeden z krawężników przyglądał się ciekawie talerzowi z zupą. Podszedłem do doktora i zapytałem:
- Wyszło coś ciekawego?
- Niewiele. Na ciele nie ma śladów po jakichkolwiek nakłuciach, walce czy duszeniu. Na ustach i nosie nie znalazłem żadnego śladu po narkotykach czy środkach usypiających. Treść żołądka sprawdzę dopiero na bazie.
- Czyli co, nic nie wiemy?
- Jest jedna rzecz. Denat miał nienaturalnie niską temperaturę. Sądząc po wodzie dookoła łóżka, ktoś mógł specjalnie dać na niego worki z lodem aby tą temperaturę obniżyć.
- Hmm - tylko gdzie są te worki? - zapytałem z nadzieją że cokolwiek w tym mieszkaniu mi odpowie - i gdzie jest ten ktoś?