Krwawy Świt by KOSHI

Twórczość nie związana z uniwersum gry S.T.A.L.K.E.R.

Moderator: Realkriss

Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez KOSHI w 12 Maj 2012, 23:10

Mała zmiana. Rozdziały będą się ukazywać w pierwszym poście, co by się całość lepiej czytało.

ROZDZIAŁ I - Kinszasa
:

Zbliżała się godzina 20. Jak prawie każdego dnia Joe Porter włączył telewizor, wkrótce miały się rozpocząć wiadomości. Ponieważ zostało jeszcze parę minut postanowił uprzyjemnić sobie wieczór odrobiną czegoś mocniejszego. Należało mu się po ciężkim dniu pracy i całym tym użeraniu się z szefem idiotą i niezbyt rozgarniętymi współpracownikami. Poszedł do kuchni i napełnił szklankę kostkami lodu z kostkarki. Postawił szklankę na blacie kuchennym i podszedł do lodówki. Otworzył ją i wyciągnął do połowy odpitą flaszkę Jacka Danielsa. Butelka była tak zimna, że od trzymania w ręce aż grabiały palce. Chodź do tatusia, tego mi dzisiaj trzeba – powiedział w myślach i odkręcił korek. Już po chwili szklanka wypełniła się po brzegi złotym płynem burbona, który stopniowo zaczął mieszać się z wodą z rozpuszczających się kostek. Pociągnął łyk drinka i ruszył do salonu, z którego dochodziły odgłosy zwiastujące, że wiadomości się rozpoczęły. Zasiadł wygodnie w fotelu i odstawił szklankę na stolik znajdujący się obok. Oglądanie wieczornych wiadomości było dla Joe swoistym rytuałem. Takim samym, jak co sobotni grill ze znajomymi, czy co miesięczne wypady na ryby i wędkowanie z pokładu swojego nowo zakupionego jachtu. Minuta po minucie reporterzy i prezenterzy telewizyjni przekazywali wiadomości ze świata. Konflikt w strefie Gazy, demonstracje na ulicach Paryża, podejrzenie o ataku bombowym w londyńskim metrze. Kolejne wiadomości przewijały się jak slajdy, którymi Joe nie był zbytnio zainteresowany. Dzień jak co dzień, świat zbliża się ku końcowi – pomyślał, pokręcił głową i pociągnął sążnisty łyk ze szklanki. Po jakiś 15 minutach od rozpoczęcia programu na ekranie telewizora ukazało się coś, co zwróciło uwagę Joe. Reporter CNN pokazywał materiał filmowy z Kinszasy. Film był krótki, ale treściwy. Wynikało z niego jasno, że na przedmieściach stolicy Demokratycznej Republiki Konga rozpoczęły się walki. Pokazano kilka płonących aut, uciekającą ludność przy akompaniamencie chaotycznych wystrzałów oraz człowieka w białej koszuli. Mężczyzna leżał martwy na chodniku z dziurą w głowie i potwierdzał to, co Joe już wiedział od miesiąca, odkąd począł pilniej przypatrywać się sytuacji w Kongo – kolejna wojna domowa, kolejne setki tysięcy zabitych i rannych, zniszczone miasta i infrastruktura. W imię czego? – zaklął i trzasnął pięścią w stolik. Dla ukojenia nerwów wypił jednym haustem resztę drinka i poszedł przygotować sobie następny. Gdy wrócił, materiał filmowy zniknął, zastąpił go przylizany dziennikarzyna, który opowiadał o konflikcie. To, o czym słyszał od miesiąca: partia KPP, partia FWA, niestabilna sytuacja gospodarcza kraju, zastraszanie opozycji i represje. Prezenter podał następnie, że prawdopodobną przyczyną powstania konfliktu jest to, iż Kongijska Partia Pracy sfałszowała wybory prezydenckie, co potwierdzają obserwatorzy ONZ. Wygrał popierany przez nich Patrick Akimba, który w swojej poprzedniej kadencji promował rozwój zachodniej części Demokratycznej Republiki Konga, robiąc ze wschodniej części kraju zaplecze towarowo – surowcowe i miejsce pozyskiwania taniej siły roboczej. W rezultacie siły Frontu Wyzwolenia Afryki zajęły kopalnie koltanu i innych surowców we wschodniej części kraju. Pod siedzibą rządu przetoczyła się fala protestów obywateli żądających równych praw i równego traktowania wszystkich prowincji oraz wolnych wyborów. Dotychczasowe manifestacje były pokojowe, aż do dziś, kiedy rozgoryczony tłum po miesiącu bezowocnych negocjacji zaczął szturmować siedzibę rządu podburzony przez bojówkarzy FWA. Padły pierwsze strzały, pierwsi zabici i ranni. Na ulicach miasta rozpoczęły się zamieszki. Dziennikarz zakończył prezentację, puszczono ponownie materiał filmowy. Joe poszedł po 3 drinka. Kiedy wrócił, film praktycznie dobiegał końca. Znów pokazano martwego mężczyznę. Materiał zatrzymał się tym razem na dłużej, aby widz mógł dłużej skupić na nim wzrok. Porter spojrzał w kierunku telewizora i rzucił pod nosem:

- Kur*a, ale gówno. Znowu będzie tam masakra jak ostatnio.

Siadł na fotelu i zmienił pilotem kanał. W TV leciał jakiś serial. Obejrzał 20 minut, ale trudy minionego dnia dały o sobie znać. Powieki zaczęły mu opadać jakby były z ołowiu. Próbował walczyć z sennością, ale alkohol i zmęczenie robiły swoje. Przed oczami miał jednak ciągle obraz tego zabitego mężczyzny. Leżał martwy na chodniku a z jego głowy sączyła się krew. Najpierw wyciekała kroplami, potem zaczęła się sączyć strużką, coraz to większą i większa, aż cała koszula i spodnie nasiąknęły od kałuży, która utworzyła się wokół jego martwego ciała. Wreszcie powieki opadły i zasnął w fotelu. Morfeusz zabrał go do krainy snu.

ROZDZIAŁ II – Człowiek w białej koszuli
:

Joe Porter obudził się zlany potem. Codziennie, od dwóch tygodni, śnił mu się mężczyzna z reportażu. Z dziury w czole zabitego wypływała krew, którą nasiąkały ubrania denata. Obok martwego stał Porter i przyglądał mu się. Stał tak w milczeniu a kałuża z wyciekającej krwi robiła się coraz większa. Kiedy miała już osiągnąć czubki jego butów, Porter odwracał się i odchodził. Dzisiejszy sen był jednak inny. Gdy Porter miał już odejść, martwy mężczyzna poruszył się. Najpierw nieznacznie, potem jego kończyny zaczęły lekko drgać. Po kilku chwilach ciałem martwego wstrząsały konwulsje jakby umierał, a przecież był martwy. Porter stał zafascynowany i oglądał to niecodzienne widowisko, nie zważając, że znajduje się w centrum kałuży, a jego lniane spodnie nasiąkają krwią. Mężczyzna jęczał a z jego ust wydobywała się piana, która ściekała mu po twarzy. Próbował coś powiedzieć, ale z jego krtani dolatywał tylko bulgot i rzężenie jakby mężczyzna dusił się. Porter starał się zrozumieć, co Afrykanin ma do powiedzenia, ale z odległości w której się znajdował nie mógł zbyt wiele usłyszeć. Podszedł bliżej i nachylił się nad konającym mężczyzną, którego ciałem miotały drgawki. W tym momencie człowiek w białej koszuli chwycił go za poły marynarki i niemal ściągnął do parteru. Ich twarze spotkały się. Porter z przerażeniem stwierdził, że mężczyzna nie posiada dolnej wargi a skóra na jego lewym policzku ledwie się trzymała. Oczy denata były przekrwione, mętne. Było w nich coś szalonego, jakby popadł w jakiś obłęd czy żądze mordu. Mierzyli się tak wzrokiem aż wreszcie z ust martwego dobiegło charczenie:

- Joe, czytujesz Biblię? Ja czytałem, modliłem się, chodziłem do kościoła, ale Bóg o mnie zapomniał. Leżę tu cholernie martwy, życie się dla mnie skończyło. Teraz mam nowego Pana. Jego imię to Abbadon.

Skończywszy te słowa mężczyzna rzekł podniesionym głosem jakby wygłaszał kazanie:

- Piąty anioł zatrąbił: ujrzałem gwiazdę, która spadła z nieba na ziemię, i dano jej klucz od studni Przepaści. Otworzyła studnię Przepaści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze. A z dymu wyszła na ziemię szarańcza, której dano moc, jaką mają ziemskie skorpiony – po tych słowach czarnoskóry mężczyzna puścił Portera i skonał.

Joe pochylał się nad nim jeszcze przez chwilę, ale mężczyzna nie powiedział już nic. Leżał martwy tak jak w pierwszych snach, które nawiedzały Portera. Sen skończył się i nigdy już nie wrócił. Dwa tygodnie później wiadomości podały, że w ogarniętej wojną domową Demokratycznej Republice Konga wybuchła epidemia gorączki krwotocznej. Po miesiącu bezskutecznej walki miejscowego rządu z chorobą, Stany Zjednoczone Ameryki w porozumieniu z ONZ i WHO w trybie nadzwyczajnym uchwaliły, że w rejon epidemii zostanie wysłany korpus medyczny oraz dwustu osobowy kontyngent wojskowy do ochrony placówki. Jednocześnie, na skutek negocjacji, doprowadzono do wstrzymania walk pomiędzy KPP a FWA do momentu ustabilizowania się sytuacji i rozpoczęto rozmowy pokojowe przy pomocy zagranicznych mediatorów.

ROZDZIAŁ III – Ewakuacja
:

27 maja 2020 roku
Demokratyczna Republika Konga
Okolice lotniska w Kikwit
Obóz międzynarodowych sił ONUC II

- Szefie, możemy porozmawiać? – powiedział dr Fowler wchodząc do gabinetu dra. Church`a.
- Jasne, nie ma problemu – odparł Church. - A o co chodzi?
- Trzy tygodnie temu na blok C przyjęliśmy nowych chorych. Umarli wszyscy oprócz czterech mężczyzn przywiezionych z okolic Kipuka. Chociaż ich stan jest ciężki, zaobserwowaliśmy u nich nagły przypływ energii. Musieliśmy ich przypiąć pasami do łóżek, bo sanitariusze nie dawali sobie z nimi rady. Co mam z nimi zrobić? – zapytał dr Fowler swojego zwierzchnika.
- Nigdy się nie spotkałem z czymś takim – odrzekł zdziwiony Church. – Może to jakieś cięższe przypadki. Konwulsje to rzecz normalna w stadium agonalnym. Myślę, że za parę dni będzie po wszystkim. Po prostu ci biedacy muszą przechodzić chorobę gorzej niż inni. Nie daję im żadnych szans, ale na wszelki wypadek poddajcie ich kwarantannie – odpowiedział doktor, po czym dodał po chwili: - Przed ich namiotem ustawcie wartę, niech się tam nie pląta nikt nie powołany. To wszystko, możecie odejść.

Minęło kilkanaście dni od chwili rozmowy obu doktorów. Do obozu wciąż trafiali zarażeni, ale nie w takiej ilości jak w pierwszych dniach od przybycia sił ONUC II do Kikwit. Zdawało się, że epidemia słabnie i zebrała należne już sobie żniwo. Większość pacjentów, którzy trafili do obozu na początku maja, zmarła. Nie można było im pomóc, choroba osiągnęła zbyt zaawansowane stadium. Ci, którzy trafili w połowie miesiąca, otrzymali pomoc. Część z nich udało się uratować, chociaż śmiertelność wciąż wynosiła około osiemdziesiąt procent. Z dnia na dzień sytuacja stabilizowała się, przewidywano, że w ciągu dwóch miesięcy połączone siły medyczne będą w stanie opanować sytuację i przejąć kontrolę nad rozprzestrzenianiem się choroby. Wszystko szło w dobrym kierunku. Jedyne, co spędzało sen z oczu doktora Church`a to cztery osobliwe przypadki zarażonych mężczyzn. Mijało pięć tygodni od czasu, kiedy trafili do szpitala lecz ich stan się nie zmienił. Zaobserwowano za to u mężczyzn dalszy przyrost agresji w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Choć zarażeni byli przypięci do łóżek pasami, wykazywali ciągłą chęć uwolnienia się lub zrobienia komuś krzywdy. Wierzgali rękami i nogami, a gdy ktoś podchodził do łóżka próbowali go także ugryźć. Aby rozwiać swoje wątpliwości postanowił spotkać się z doktorem Fowlerem by o tym ponownie porozmawiać. Jako szef korpusu medycznego doskonale zdawał sobie sprawę co należy robić. Nie chciał jednak wprowadzać wśród personelu paniki, że być może mają do czynienia z jakąś nową odmianą wirusa Ebola, a może nawet z zupełnie innym zagrożeniem. Rozmowa ze swoim najbardziej doświadczonym podwładnym wydała mu się najlepszym wyjściem. Ruszył w stronę kwatery doktora Fowlera.

- Skąd w chorym organizmie tyle energii? – spytał doktor Church, gdy znalazł się sam na sam z podwładnym. - Minęło 35 dni, powinni być już dawno martwi – powiedział Church. - Nikt nie jest w stanie przeżyć tak długo zarażony wirusem. Nie wydaje Ci się to dziwne?
- Oczywiście, że powinni być martwi – stwierdził dr Fowler. – Objawy typowe dla zarażonych wirusem Ebola. Ale ta wzmożona agresja … - zamyślił się. - Nie daje mi to spokoju. Mam wrażenie, że wirus dodaje im w jakiś dziwny sposób sił zamiast wykańczać ich organizm – oznajmił po chwili, po czym dodał: - O ile to jest wirus Ebola a nie coś innego …
- W takim razie wyjście jest tylko jedno - powiedział Church. – Nie dysponujemy tu aż tak zaawansowanym sprzętem, żeby móc prowadzić badania nad wirusami. To tylko szpital polowy. Musimy poinformować WHO. Niech przyślą tu kogoś, pobiorą próbki, zrobią badania, obejrzą pacjentów. I najważniejsze …

Doktorowi Church`owi nie było jednak dane dokończyć zdania. Do baraku wkroczył kapitan Barret, szef kontyngentu, w asyście dwóch żołnierzy. Z jego miny wywnioskować można było, że nie przynosi dobrych wieści.

- Panowie mam dla was dwie wiadomości. Jedną dobrą a drugą złą – rzucił przekraczając drzwi. - Pierwsza jest taka, że przed chwilą kwatera główna przysłała komunikat. Godzinę temu w zamachu bombowym w Kinszasie zginął prezydent Kongo. Rozmowy pokojowe zostały zerwane. Nie muszę tłumaczyć co to oznacza, jesteście inteligentnymi ludźmi. Front jest jakieś sześćdziesiąt kilometrów stąd. Daje nam to około trzy godziny na ewakuacje. Samoloty transportowe są już w drodze – powiedział Barret. - Panowie zwijajcie ten pieprznik, wynosimy się stąd. To jest ta druga wiadomość. Ta dobra – dodał kapitan. – Mam dosyć całego tego syfu.
- A co z chorymi? Chyba ich tak nie zostawimy? – spytał Church.
- Gówno mnie obchodzą wasi chorzy – warknął kapitan. - Mam jasne instrukcje. Brzmią w skrócie tak: zebrać cały personel i sprzęt medyczny, zapakować ich dupska do samolotów i opuścić to zapomniane przez Boga miejsce - ryknął Barret. A epidemią to już zajmą się siły KPP – dodał po chwili. - Praktycznie wszyscy chorzy, którzy leżą tutaj to opozycja prezydenta. Wojska rządowe ich wyleczą z wszystkich chorób, kiedy tu dotrą – zachichotał kapitan i puścił oko do towarzyszących mu żołnierzy. Czy wszystko jest jasne?! – spytał Barret i spojrzał na lekarzy.
- Tak, oczywiście – odpowiedzieli zgodnie.
- W takim razie widzimy się na lądowisku za półtorej godziny. Macie być punktualnie. Nie będę na nikogo czekał ani minuty dłużej. Nawet gdyby był pie*dolonym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki – oznajmił kapitan. - Rozkaz to rzecz święta – powiedział podniesionym głosem, po czym dodał: - I żeby nikomu z was nie wpadło do głowy zabierać ze sobą tych umarlaków. Oni są już praktycznie martwi. Wypowiedziawszy te słowa kapitan Barret opuścił budynek.
- Skur*iel bez serca – rzucił za nim na odchodne Church. – Doktorze Fowler, nie pozostaje nam nic innego jak poinformować personel i zacząć zbierać graty. Nasza misja w Kongo dobiegła chyba końca. Niech Bóg ma w opiece tych nieszczęsnych ludzi – powiedziawszy to doktor przeżegnał się i poszedł do swojej rezydencji.

ROZDZIAŁ IV – Depesza
:

Od wizyty kapitana upłynęła godzina. Obowiązki koordynatora ds. ewakuacji personelu medycznego objął dr Fowler. Pod jego kierunkiem pakowano na ciężarówki przywieziony z kraju sprzęt medyczny po czym obsługujący ciężarówkę kierowca zawoził go pod stojące na płycie lotniska Herkulesy 130-C, gdzie żołnierze przepakowywali sprzęt do maszyn. Większą część przywiezionych lekarstw postanowiono zostawić jednak w placówce licząc na to, że nadciągające wojska rządowe ominą szpital. Częściowo przeszkolony tutejszy personel medyczny mógłby w ten sposób kontynuować leczenie chorych i zakończyć rozprzestrzenianie się epidemii. Wraz ze sprzętem na teren lotniska przetransportowano też sporą ilość lekarzy i sanitariuszy.

Na piętnaście minut przed planowanym terminem ewakuacji, kiedy wszystko było już praktycznie spakowane, a większość osób ulokowano w Herkulesach, kapitan Barret stał na środku dziedzińca obozu i asystował doktorowi Fowler`owi przy liczeniu personelu. W obozie, oprócz ich dwóch i dr Church`a, który podziewał się nie wiadomo gdzie, pozostało jeszcze dwudziestu żołnierzy. Ich zadaniem było osłanianie ciężarówek. Jako ostatni mieli zająć miejsca w samolocie wraz z Hummerami, którymi się poruszali. Kapitan zakończył liczenie, stan osobowy jednostki medycznej zgadzał się. Nie było jedynie dr Church`a i radiotelegrafisty. Większość lokalnego personelu, na którego pozostanie w szpitalu obaj lekarze tak bardzo liczyli, ulotniło się, kiedy dwie trzecie obozu ewakuowano. Uciekli, zabierając przy okazji część pozostawionych lekarstw i wyposażenia, które udało im się wynieść w zamieszaniu. Kapitan nie reagował, lekarze zresztą też. Były ważniejsze sprawy na głowie niż pilnowanie mienia, które i tak postanowiono pozostawić w Kikwit. Na pięć minut przed odlotem, kiedy kapitan Barret prawie wychodził już z siebie i klął na czym świat stoi, na dziedzińcu pojawił się doktor Church – sprawca doprowadzenia Barret`a do szewskiej pasji. Zziajany, sapiąc jak lokomotywa, biegł ku kapitanowi i dr. Fowler`owi machając szaleńczo jakąś kartką, a za nim biegł łącznościowiec, który darł się nie wiele mniej niż on sam.

- M-mam d-depesze kapitanie. Od d-dowództwa – wycharczał łapiąc oddech. - Właśnie przyszła – powiedział, po czym wyciągnął rękę z wiadomością w stronę kapitana. – Nastąpiła zmiana planów.
- Jak to ku*wa zmiana planów? – wrzasnął wściekły Barret, który był już purpurowy na twarzy ze wściekłości. – Teraz?! Ochujeli czy co?! Za pięć minut odlatujemy!
- Panie kapitanie – wtrącił radiotelegrafista. – To przyszło z samej góry… To chyba bardzo ważne …
- Jasne. Z samej góry rozkazy są zawsze najważniejsze – burknął Barret. – Szkoda, że zawsze przychodzą w najmniej odpowiednim momencie i zazwyczaj zwiastują same kłopoty. – Daj mi pan to – rzucił do Church`a i wyciągnął rękę po kartkę.

Po krótkiej chwili, kiedy przeczytał depeszę półgłosem, jego twarz spurpurowiała do reszty. Siląc się na największy wysiłek, odczytał treść depeszy. Wynikało z niej, że doktorzy Church i Fowler mają zabrać ciężarówką czterech podejrzanych o zarażenie się nowym szczepem wirusa Ebola i przewieźć ich do Tshikapa, skąd miał ich zabrać specjalny samolot do kraju, który był przystosowany do przewozu zakażonych osób. Eskortować ich miało czternastu żołnierzy sił ONUC II przy pomocy dwóch Hummerów i jednego pojazdu MRAP typu Cougar. Notatkę podpisał głównodowodzący operacją sił pokojowych – Mark Benton oraz jakiś typ z organizacji WHO, którego nazwiska Barret nawet nie doczytał. Po minucie ciszy, kiedy depesza została odczytana, kapitan odezwał się lodowatym głosem:

- To zapewne pański pomysł doktorze Church. Nie było was całą ewakuację a teraz przylatujecie mi z radiotelegrafistą i jakąś zasraną notatką, która pierzy mi cały misterny plan. Brawo! – rzucił chłodno kapitan. Mogę się założyć, że wydzwaniał pan gdzie się tylko dało i oto mamy efekt pana uporu. Zamiast grzecznie odlecieć do domu będziemy sobie urządzać safari po Kongo, bo pan chce ratować tyłki komuś, kto już praktycznie jest martwy.
- Jako lekarz miałem obowiązek poinformować o tym organizację. Depesza jest tylko tego następstwem - odpowiedział hardo Church.
- Gdyby nie dzwonił pan gdzie popadnie już siedzielibyśmy w czwartym samolocie i odlatywali stąd. Tamci by umarli i byłoby po problemie. A tak muszę panu przygotować konwój, a tym samym opóźnić odlot maszyny narażając przy tym więcej osób i sprzęt – skwitował kapitan. – Jedźcie poinformować pilotów – rzucił do stojących obok żołnierzy – aby odlatywali. - Niech pilot czwartego Herkulesa czeka na nas z włączonym silnikiem. Chłopcy przygotujcie się. Czeka was przejażdżka po zoo jakim jest ten kraj i taszczenie dupy doktora ze świtą umarlaków – rzucił do pozostałej dwunastki żołnierzy. – Same atrakcje, buahaha – zaśmiał się wojskowy.
- Ależ pan dowcipny – rzucił doktor i spojrzał na kapitana z kwaśną miną.
- Dziękuję. To jedna z moich zalet.
- A co, jeśli powiedzmy, zostaniemy zaatakowani? Co wtedy będzie? – powiedział z posępną miną Fowler, ponieważ pomysł podróży przez ogarnięte wojną Kongo niezbyt mu się podobał.
- Moi chłopcy zabiją wszystkich skurwys*nów, którzy się ośmielą zaatakować konwój. A co ma być? – stwierdził sarkastycznie kapitan.

Pół godziny później po Herkulesach na lotnisku nie pozostał ślad. Odleciały, unosząc na swych pokładach dwadzieścia osób z personelu, sprzęt medyczny, prawie cały kontyngent oraz sprzęt wojskowy. Kiedy żołnierze przygotowywali swój sprzęt i pojazdy, doktorzy i radiotelegrafista, który został w „nagrodę” za pomoc Church`owi, przetransportowali chorych do ciężarówki. Nie było to łatwe zadanie. „Nerwowi”, jak ich ochrzcił personel, byli wyjątkowo agresywni. Udało się ich załadować dopiero, kiedy doktorzy zarzucili im na twarze koce. Inny sposób nie wchodził w grę. Próba załadowania łóżka z przypiętym do niego chorym, który jeszcze na dodatek wierzgał i próbował gryźć, była niezwykle trudna, toteż doktorzy uciekli się do podstępu. Na żadną pomoc nie mogli liczyć. Przed odjazdem Barret uprzedził żołnierzy, żeby nie zbliżali się do chorych co ci wykorzystywali skrupulatnie, udając, że ciągle sprawdzają pojazdy czy czyszczą broń. Kiedy chorych załadowano na ciężarówkę dr Church polecił radiotelegrafiście - Billowi Cayn`a poinformować żołnierzy, którzy rezydowali na dziedzińcu, że konwój może ruszać. Nie dane mu było jednak dostarczyć tej informacji. Zanim dobiegł na dziedziniec, ciszę w obozie przerwał świst. Pocisk z moździerza eksplodował wewnątrz obozu zabijając radiotelegrafistę.

ROZDZIAŁ V – Ucieczka
:

Dr. Church i Fowler znajdowali się w ciężarówce, kiedy w środku obozu wybuchł pocisk. Siedząc na przednich siedzeniach pojazdu i obserwując dziedziniec przez przednią szybę, stali się mimowolnymi świadkami śmierci człowieka, z którym od kilkunastu tygodni rozmawiali, jedli i robili sobie żarty z kapitana, i z którym bądź co bądź po części się zżyli. Teraz ten człowiek nie żył, leżał bezwładnie na ścianie jednego z budynków poszarpany odłamkami i już nigdy nie opowie im żadnej śmiesznej anegdoty na temat Barret`a.

- Taki młody był … Po powrocie z misji miał się żenić … - powiedział smętnym głosem Fowler, patrząc na leżącego pięćdziesiąt metrów dalej martwego Bill`a. – Taka bezsensowna śmierć …
- Mogłem nie angażować go w całe to zamieszanie … Dałbym sobie sam radę z radiostacją … Nie podpadłby Barret`owi i leciałby teraz do Stanów – powiedział smutnym głosem Church.
- Rozmawiałem z nim ostatnio. Mówił mi nawet … - nie zdążył dokończyć Fowler. Kolejny pocisk rozerwał na strzępy rosnącą nieopodal kępę bananowca, przerywając dywagacje doktorów na temat Bill`a.
- Jedź! – wrzasnął Church do siedzącego za kierownicą kolegi. - Wynośmy się stąd zanim zrobią z nas mielonkę.

Fowler odpalił pojazd i ruszył ostro w stronę dziedzińca przy akompaniamencie kolejnych eksplozji, które z mniejszym lub większym sukcesem trafiały celu, jakim był obóz. Obsługa moździerza strzelała widocznie na chybił – trafił, ponieważ na kilkanaście kolejnych strzałów tylko dwa były celne. Zniszczeniu uległa latryna obozowa, która trafiona pociskiem zamieniła się w stertę połamanych desek i bali. Drugi celny strzał zerwał dach z bloku A i wepchnął elewację frontową oraz część elewacji bocznej do środka zabijając znajdujących się na łóżkach chorych, którzy zostali przysypani gruzem z walących się ścian. Reszta pocisków eksplodowała poza obrębem obozu, wyrzucając do góry fontanny ziemi lub wybuchła w pobliskich zaroślach szatkując tropikalną florę na kawałki.
Kiedy Fowler dotarł na dziedziniec żołnierze czekali już z włączonymi silnikami samochodów gotowi do odjazdu. Jako pierwsze w konwoju stały dwa Hummery. Pojazd MRAP stał z boku. Żołnierze czekali, aż ciężarówka zajmie odpowiednie miejsce w szyku. Doktor Fowler podjechał pod pojazd MRAP i krzyknął przez otwarte okno do kierowcy Cougar`a:

- Jesteśmy gotowi! Chorzy są w ciężarówce!
- Zajmijcie miejsce za samochodami! Będziemy jechać jako ostatni i was osłaniać! – odkrzyknął żołnierz. – Jedziemy do miasta a potem skręcamy na drogę N1. Jedziecie cały czas za nami. Nie zatrzymujecie się dopóki konwój nie stanie. Nie robicie nic, czego wam nie każemy. W ciężarówce jest sprzęt do komunikowania się. Róbcie wszystko jak należy a nie będzie problemów. Wszystko jasne?!
- Tak! - odkrzyknął Fowler, próbując przekrzyczeć huk eksplozji, która właśnie zniszczyła wrota do obozu, robiąc ze stalowej bramy kilkadziesiąt kilo pogiętych kształtowników i blach. – Jedziemy za wami. Do miasta, potem na N1! Wszystko jasne!
- Odjazd – krzykną kierowca i zatoczył ręką w powietrzu koło.

Dr Fowler wjechał w pozostawioną lukę pomiędzy pojazdami i konwój ruszył. Kiedy transport mijał resztki wrót, doktor Church spojrzał ostatni raz w stronę lotniska. Po pasie startowym pędziło w ich kierunku kilkanaście pojazdów. Z tyłu, za nimi, biegła piechota. Kiedy wojska rządowe zauważyły, że konwój opuszcza obóz, jeepy przyśpieszyły, próbując dogonić uciekinierów, i otworzyły ogień. Idioci – pomyślał Alonzo Salvatore, żołnierz obsługujący zamontowany na pojeździe M240 w systemie CROWS. Z tej odległości nikogo nie trafią … Podczas, gdy pasem startowym w stronę transportu gnały samochody sił rządowych, pojazdy sił ONUC II dotarły do utwardzonej drogi i wjechały pomiędzy pierwsze zabudowania.

- Kur*a!!! – krzyknął kierowca pierwszego Hummera. – Nie przejedziemy, droga zablokowana! Przed nami przewrócony autobus, je**ny zatarasował całą drogę. Walimy w boczną uliczkę, trzymajcie się blisko nas – ryknął do radia.
- Zrozumiałem – odpowiedział kierowca drugiego hummera skręcając za pierwszym wozem.

Kiedy ciężarówka dotarła do przewróconego autobusu, drugi hummer skręcał w prawo pomiędzy zabudowania. Doktor Fowler miał już skręcać w prawo, zobaczył dwóch uzbrojonych żołnierzy, którzy wybiegli spomiędzy budynków, zagradzając im drogę. Odbił więc gwałtownie w lewo, wjeżdżając w boczną uliczkę i zanim zatrzymał wóz, zdążył ujechać jakieś sto metrów. Spojrzał do tyłu przez ramię, ale mężczyzn już nie było. Stał pomiędzy rozpadającymi się chatkami z drewna zupełnie sam. Tymczasem ktoś darł się w radiu:

- Gdzie oni są do cholery?! Straciłem ich z oczu! – krzyczał ktoś z pierwszego pojazdu.
- Skręcili w lewo! – odpowiedział głos, który Fowler rozpoznał jako głos kierowcy MRAP`A.
- Mieli jechać za nami! Pojechaliśmy w prawo, bo drogę blokował autobus. Po co pojechali w drugą stronę?!
– A skąd mam do ch*ja wiedzieć.
- Pojechaliśmy w lewo, bo przed maskę wyskoczyli mi jacyś żołnierze z karabinami. Co miałem zrobić. Stoję jakieś sto metrów dalej. Gdzie są tamci dwaj nie wiem, widzę tylko uciekającą ludność.
- Dobra. Wracajcie. Czekamy przed busem – odezwał się ktoś z Cougar`a. – Będziemy was osłaniać. Mińcie nas i jedźcie prosto, jakieś trzysta metrów dalej czekają na was hummery. Jest czysto. Pora stąd spieprzać!
- Ok. Przyjęliśmy, wracamy.

Kiedy dr Fowler jechał na wstecznym, Cougar otworzył ogień. Doktorzy nie wiedzieli do czego strzela, ale M240 co chwilę wypluwał serię pocisków w stronę, z której przyjechali. Kiedy byli na wysokości pojazdu opancerzonego, Church spojrzał w lewo. Ogień z transportera był skuteczny, załoga unieszkodliwiła dwa jeepy. Jeden leżał do góry nogami. Siedzący w nim żołnierze zostali zmiażdżeni. Drugi rozbił się o narożnik budynku, kiedy seria z karabinu roztrzaskała przednią szybę i zabiła osoby na przednich siedzeniach. Dwaj pozostali żołnierze leżeli obok zabici zapewne kolejną serią. Minąwszy transporter doktorzy pognali w stronę hummerów. Za nimi podążył MRAP, który nie przestawał strzelać. Goniły go trzy jeepy również plując ogniem ze swoich karabinów. Na domiar złego z bocznych uliczek na odcinku pomiędzy ciężarówką a wozem bojowym zaczęli pojawiać się żołnierze uzbrojeni w AK-47, którzy przybywali zwabieni odgłosami wystrzałów. W skutek tego obsługa CROWS`a musiała skupić się również na zagrożeniach czyhających z ich stron. M204 „tańczył” na górze pojazdu robiąc istną demolkę. Trafieni w głowę, brzuch, nogi żołnierze padali martwi, pozostawiając krwawe ślady na ulicach i murach. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, zostali przecięci na pół serią pocisków 7.62 mm. Dewastacja trwała w najlepsze. Konwój był już w połowie drogi do mostu na Kwilu, kiedy dowódca Cougar`a odezwał się:

- Mamy problem. Chyba przestrzelili nam opony z jednej strony. Możemy jechać, ale będziemy wolniejsi. Wjebaliśmy się w niezłe gówno. Wali na nas chyba cała armia Demokratycznej Republiki Konga. Coraz więcej żołnierzy się pojawia. Rozwaliliśmy goniące nas trzy jeepy, ale pojawiły się nowe. Kończy się nam też amunicja. Jak nie wydostaniemy się z miasta to nie mamy żadnych szans na ucieczkę. Jeśli będziemy was zwalniać, jedźcie dalej, jakoś was dogonimy.
- Nie ma mowy! Dowódco, nie zostawimy was! Wracamy! – powiedział kierowca pierwszego hummera.
- Róbcie, co mówię. To rozkaz! Jeśli zawrócicie, nikt nie przeżyje. Odetną nam drogę i wybiją. Musimy cały czas jechać do przodu. Jak miniemy most będziemy bezpieczni. Nie będą mogli nas okrążyć, bo zablokuje i zwolni ich rzeka.
- Przyjąłem. Jedziemy dalej.

Konwój posuwał się do przodu, lecz jego tempo zmalało. Uciekająca ludność blokowała drogę skutecznie obniżając prędkość ucieczki. Wojskowi z omijaniem grup ludzi radzili sobie znacznie lepiej. Pojedynczych cywili rozjeżdżali jeepami, większe grupy skutecznie rozpędzała seria z karabinów, po której na ulicy pozostawało paru, parunastu zabitych. Mężczyzn, kobiet lub dzieci. Dystans pomiędzy uciekającymi a wojskiem zmniejszał się. Pojazdy ONUC II dotarły w okolice katedry. Hummery i ciężarówka minęły ją bez większych problemów. Do mostu zostało zaledwie pięć kilometrów. Kiedy Cougar mijał kościół, z bocznej ulicy wybiegła grupa uciekinierów. Czterdzieści, może pięćdziesiąt osób. Kierowca pojazdu, aby nie wjechać w tłum, wcisnął odruchowo pedał hamulca. Gwałtowna zmiana prędkości spowodowała, że samochód stracił przyczepność i wpadł na niski murek przy jednej z kamienic, zawieszając się na nim. Pojazd warczał, wył i wyrzucał z rury wydechowej kłęby spalin, ale nie był w stanie jechać dalej. Koła po lewej stronie pojazdu kręciły się nie mogąc złapać podłoża. Koła po prawej też były bezużyteczne. W trakcie uderzenia o ścianę musiało się coś zepsuć w systemie, który był odpowiedzialny za ich pompowanie.

- Dowódco! Chyba utknęliśmy! – wrzasną Alonzo. – Pod nami jest jakiś murek. Ale tak niefortunnie na niego wpadliśmy, że chyba się zawiesiliśmy. W piz*u!
- Jest jakaś opcja, żeby to bydle ruszyło? – spytał trzeźwo dowódca.
- Obawiam się, że nie. Poza tym radio też się rozwaliło. Nie mamy jak poinformować reszty, że mieliśmy wypadek. Moglibyśmy spróbować go zepchnąć murku, ale i tak nie będziemy w stanie nim jechać. Chyba nie pozostaje nam nic innego niż opuścić wóz i ewakuować się pieszo.
- Ok chłopcy! Wysiadamy! – krzyknął dowódca. - Wynośmy się stąd!

Alonzo otwarł drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Pościg był jakieś cztery kilometry za nimi. Na jego czele pędziły dwa uzbrojone jeepy. Jeszcze mamy czas – pomyślał. Uciekniemy bocznymi alejkami – stwierdził po krótkich oględzinach miejsca. Chwilę później z wozu wygramolił się dowódca. Miał rozbite czoło i podrapany policzek. Również zlustrował okolice po czym rzucił w głąb wozu:

- Teren czysty! Wychodźcie!

W drzwiach ukazał się kolejny żołnierz, który próbował wydostać się z pojazdu. Dowódca konwoju nie wiedział jednak, że cały czas byli obserwowani, od kiedy Cougar wpadł na przeszkodę. Przyglądał się im mężczyzna ukryty na balkonie budynku, na którego elemencie rozbił się wóz. Był dla nich niewidoczny, ponieważ znajdował się bezpośrednio nad nimi. Kiedy żołnierze próbowali wyjechać z rumowiska, poszedł spokojnie do pokoju, wziął ze sobą stary RPG-7 i przeszedł po dachach do sąsiedniego domu. W chwili, kiedy kolejny żołnierz opuszczał MRAP`A, przyklęknął na dachu, za okalającym go murkiem.

- Jezu!!! – krzyknął Alonzo, kiedy spostrzegł zagrożenie. – Tam!!! – wydarł się pokazując ręką mężczyznę na dachu. Kapitan spojrzał w miejsce, które wskazał podwładny i zbladł. Na dachu stał zamaskowany na czarno mężczyzna celując w nich z wyrzutni rakiet.

KLIK! Broń wystrzeliła wyrzucając pocisk. Po chwili kamienicą wstrząsnął potężny wybuch. Cougar, trafiony pociskiem , eksplodował, zabijając stojących przed nim czterech żołnierzy oraz dwóch kolejnych, którzy nie zdążyli go opuścić. Mężczyzna uśmiechnął się. Chyba sowicie mnie za to nagrodzą – pomyślał licząc w pamięci pieniądze. Kolejne, które zarobi w swojej nowej pracy – pracy zdrajcy i kolaboranta. Zdjął z ramienia broń i poszedł na dół przywitać swoich nowych pracodawców.

Konwój zjeżdżał na drogę N1 kiedy terkot broni maszynowej wypełniający miasto rozdarła eksplozja. Fowler ze zdziwieniem stwierdził, że już nikt ich nie goni. Nie było też wozu bojowego, który ich osłaniał. Ponieważ coś go tknęło sięgnął po radio i spróbował wywołać kogoś z MRAP`A. Cisza. Kolejna próba, to samo. Dopiero po chwili radio zatrzeszczało:

- Doktorze. Widzi pan ostatni wóz? Nie mamy z nim kontaktu … Jest za wami?
- Nie. Zniknęli mi z oczu w okolicach katedry. Od tej pory ich nie widziałem. Gnałem za wami, żeby się znów nie zgubić. Nie patrzałem zbytnio w lusterka …
- Próbujemy ich wywołać od dłuższej chwili, ale bezskutecznie. Chyba coś się stało … Jeden hummer zawróci sprawdzić, co się dzieje. My jedziemy dalej, musimy się wydostać z miasta.

Chwilę później jeden z pojazdów zatrzymał się, nakręcił i ruszył w stronę centrum. Ciężarówka i jeden humvee ruszyły dalej, i po pięciu minutach dotarły do mostu. Minęło dziesięć minut. Wysłany na zwiad pojazd nie wrócił. Kierowca ostatniego ocalałego Hummera spróbował wywołać go przez radio, ale nikt się nie odezwał się. Dwadzieścia minut później, dwa pojazdy gnały przez bezdroża Kongo, pozostawiając za sobą echa wystrzałów, dramat pacyfikowanego miasta i tysiące uchodźców, którzy ratowali swoje życie salwując się ucieczką w stronę granicy z Angolą.

ROZDZIAŁ VI – Puszka Pandory
:

Upłynęło dwadzieścia minut od momentu, kiedy konwój opuścił miasto, mijając ostatnie zabudowania. Echa wystrzałów milkły stopniowo, aż stały się niesłyszalne. Zastąpiły je odgłosy sawanny - szum falujących traw, śpiew egzotycznych ptaków i dolatujące zewsząd dźwięki żyjących tam zwierząt. W oddali przechadzały się majestatycznie żyrafy, a pod jednym, z wielu porastających sawannę drzew, wylegiwała się lwica karmiąca małe lwiątka. Zwierzęta nie zwracały uwagi na jadące samochody. Widok ten nie był im obcy - tabuny turystów często nawiedzały te strony słono płacą za organizowane przez biura podróży safari. Lwica leniwie spojrzała na pędzące pojazdy i opuściła głowę na trawę. Dziwnie warczące i śmierdzące „stalowe zwierzęta” nie były dla niej i dla młodych jakimkolwiek zagrożeniem. Rozciągnęła się wygodnie pod chroniącą ją przed żarem afrykańskiego słońca akacją, pozwalając małym ssać dalej swe sutki. Hipopotamy okazały się jeszcze mniej zainteresowane konwojem. Nie raczyły obdarzyć przyjezdnych spojrzeniem. Tarzały się w najlepsze w bajorze błocka kompletnie ignorując gości. Jedynym elementem, który psuł krajobraz sawanny była rzecz, której nigdy nie można było spotkać na pocztówkach z Afryki. Słup czarnego dymu wyrastał w oddali i górował nad okolicą niczym grzyb atomowy. Z minuty na minutę rozrastał się coraz bardziej przypominając członkom konwoju wydarzenia sprzed kilkudziesięciu minut. Kikwit płonęło, podpalone przez siły rządowe, które postanowiły zrównać miasto z ziemią. Od czasu, kiedy konwój przekroczył most na Kwilu, w kabinie ciężarówki zapadła cisza. Doktorzy jechali w milczeniu apatycznie wpatrując się w tył jadącego przed nimi Hummera. Z radia, po mimo, iż było włączone, nie dolatywały żadne dźwięki. Podobny nastrój panował również pośród czterech mężczyzn jadących Hummvee. Nikt się do nikogo nie odzywał, a jedynymi odgłosami, które mąciły złowrogą ciszę było bzyczenie much, które towarzyszyły im od momentu wyjazdu z miasta. Wraz z powiększającą się chmurą dymu nad miastem, do żołnierzy docierało, że mogą nie zobaczą już swoich towarzyszy. Siedzieli osowiali w milczeniu i biernie obserwowali życie sawanny, które toczyło się dalej, nieświadome wydarzeń, jakich doświadczyli żołnierze.

Coś, co nazywało się drogą N1, i było w miarę utwardzonym gruntem, skończyło się kilkadziesiąt kilometrów poza miastem. Zastąpił ją kamienisty trak pełen dziur i wybojów, przy którym jazda wcześniejszym odcinkiem drogi N1 wydawała się jazdą autostradą. Stan nawierzchni drogi był tak fatalny, że pojazdy musiały zwolnić do dwudziestu kilometrów na godzinę. Hummer pokonywał przeszkody w miarę sprawnie, czego nie można było powiedzieć o wysokiej ciężarówce, którą bujało na wszystkie strony, kiedy koła wpadały w dziury wielkości Rowu Marjańskiego. Doktor Fowler klął na czym świat stoi, ale swoimi obelgami nie mógł uleczyć stanu infrastruktury drogowej afrykańskich państw. Tam, gdzie drogi nie były potrzebne z ekonomicznego lub wojskowego punktu widzenia, dróg nie remontowano. Ba, nie budowano ich nawet. Drogami były wyjeżdżone od kilkudziesięciu lat trakty, którym nadano oznaczenia celem ich lepszej identyfikacji na mapach. Jedynymi robotnikami, którzy pracowali przy drogach najniższej kategorii, byli sami mieszkańcy wiosek, przez która taka droga przebiegała. Mieszkańcy pozbawieni ciężkiego sprzętu i materiałów próbowali je naprawiać, ale skutek tych prac był mizernym. Cóż bowiem mogło dać zasypanie kilkudziesięciu dziur kamieniami, czy wzmocnienie lokalnego mostka paroma drewnianymi belkami, wobec potęgi pory deszczowej i zabójczego słońca. Po kilku miesiącach opadów i upałów droga wracała do swojego pierwotnego stanu, czyli mniej więcej czegoś, co można po prostu nazwać wertepami. Załoga konsekwentnie brnęła przez bezdroża prowincji Kwilu, zmierzając do punktu pośredniego, jakim miała być wioska Kilembe, w której to konwój miał się zatrzymać na krótką przerwę. Ciężarówka, którą doktorzy przewozili chorych, zbuntowała się jednak już po półgodzinnych zmaganiach z wybojami Kongo. Na skutek wstrząsów urwało się lewe, przednie koło, w efekcie czego ciężarówka straciła równowagę i przewróciła się na bok.

- Chyba rozbiłem czoło – powiedział dr. Church dotykają guza wielkości śliwki. - Co się stało?
- Nie wiem. Chyba urwało się nam koło, bo w pewnym momencie straciłem kontrolę nad pojazdem i efekt jest, jaki jest. Przewróciliśmy się na bok. Dobrze, że nie jechaliśmy szybko, bo było by teraz nie ciekawie … Niech pan ze mnie zejdzie - powiedział Fowler do kolegi próbując go zepchnąć z siebie.
- Ale niby jak? Drzwi z lewej strony pan sam przygniata. Zresztą, i tak się nie otworzą, bo na nich leży ciężarówka. A drzwi z prawej strony chyba są nade mną, bo ich nie widzę …
- To niech pan coś wymyśli, bo leżymy tu jak jakieś sardynki w puszce, a na dodatek przed oczami mam pana krocze. To nie jest komfortowa sytuacja … - odpowiedział zdegustowany całą to sytuacją Fowler.

Kiedy doktor Church szamotał się z pasami i próbował wyzwolić się z pułapki, jaką była kabina przewróconej ciężarówki, kierowca Hummera zauważył wypadek i zawrócił. Chwilę później jeden z żołnierzy stłukł przednią szybę pojazdu kolbą karabinu i rzuci do wnętrza kabiny:

- Niech pan poczeka doktorze – powiedział żołnierz przecinając pasy bezpieczeństwa, po czym dodał: - Zaraz będzie pan wolny.

Chwilę później jakieś silne ręce chwyciły go i wyciągnęły z samochodu. Doktor wstał z ziemi i obejrzał się dookoła. Obok niego stał kierowca Hummera, który przed sekundą wyciągnął go z rozbitej ciężarówki. Dwóch żołnierzy próbowało wyciągnąć dr. Fowlera z kabiny, a jeden stał z boku pojazdu i pokazywał dowódcy coś, co parę minut temu było kołem ciężarówki. Dowódca skierował swój wzrok w tamtą stronę po czym spojrzał wymownie na doktora i powiedział zdenerwowany:

- Ciężarówkę szlak trafił! Z urwanym kołem nigdzie nie pojedziemy, a ja nie jestem jakimś pieprzonym MacGyver`em, żebym naprawił ją na środku zadupia przy pomocy śrubokręta i gumy balonowej. Mam pan pomysł, jak przewieźć pacjentów dalej? – spytał dowódca nie licząc na jakąś sensowną odpowiedź ze strony medyka.
- Hmm, ehmm … - chrząkał dr. Church próbując coś wymyśleć, choć i jemu, po wszystkich tych wydarzeniach, przestawała podobać się ta cała misja z transportowaniem pacjentów.
- Tak też myślałem. Mam pewien plan, ale najpierw niech pan pójdzie sprawdzić, co z chorymi, bo może się okazać, że umarli podczas transportu i problem sam nam się rozwiąże.
- Dobrze – przytaknął zgodnie Church. - Już idę zobaczyć, co z nimi.

Minutę później żołnierzom udało się wyciągnąć dr. Fowler`a z ciężarówki. Nie ucierpiał zbytnio podczas wypadku. Stał z dowódcą masując rozbity łokieć i bark, którym uderzył o drzwi samochodu. Podczas, gdy obaj panowie omawiali nowy plan przewiezienia chorych, dr. Church udał się obejrzeć swoich pacjentów. Dotarł na tył ciężarówki, podniósł brezentową plandekę osłaniającą pakę ciężarówki i spojrzał do wnętrza pojazdu. Tak jak przewidywał, na skutek kolizji, łóżka powywracały się. Jeden z pacjentów leżał na brzuchu przygnieciony żelastwem i jęczał cichutko. Kolejne łóżko leżało na boku z przypiętym do nim pacjentem, który wykazywał jednak więcej życia i bełkotał coś niezrozumiale. Rozglądając się w półmroku panującym wewnątrz ciężarówki, doktor postanowił poszukać kolejnych łóżek i ich pacjentów. Leżały powywracane w głębi pojazdu, ale doktor nie dostrzegł przypiętych do nich chorych. Gdzie oni są? – pomyślał, kiedy usłyszał sapanie z boku. Obrócił się, a jego twarz zetknęła się z twarzą jednego z zarażonych. Z ust mężczyzny wydobywała się ślina pomieszana z krwią. Oczy miał przekrwione i mętne, a wzrok błędny, typowy dla szaleńców i opętanych. Mężczyzna warczał, próbował coś mówić, ale z jego krtani dobiegał tylko bezsensowny bulgot. Doktor Church chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Stał za ciężarówką z głową wsuniętą pod plandekę i trząsł się jak galareta. Chwilę później dotarło do niego, że z boku stoi drugi zarażony mężczyzna. Doktor odwrócił się w jego stronę, ale to co zobaczyły, zmroziło krew w jego żyłach i sprawiło, że dotychczas suche spodnie, które nosił, stały się mokre w okolicy przyrodzenia. Mężczyzna stał nad nim z ogromnym kluczem francuskim, gotowy do zadania ciosu. Church spojrzał w jego pełne mordu i nienawiści oczy, kiedy kawał żelastwa trafił go w głowę, która eksplodowała niczym owoc melona trafiony pociskiem.

ROZDZIAŁ VII – Propozycja
:

Deszcz bębnił o szyby miarowo i jednostajnie. Gdyby wsłuchać się w niego byłoby to lepsze lekarstwo na sen niż liczenie owiec. Plusk, plusk, plusk … Niekończąca się monotonna melodia, którą przerywał jedynie dobiegający z oddali grzmot pioruna. Na tyle senna, aby uśpić przemęczonego pracą Joe`go. Porter spał w swoim ulubionym fotelu podczas, gdy Stalone demolował zastępy wrogów w Rambo 4. Pospałby zapewne do rana, gdyby nie jeden drobny szczegół. Gdzieś około godziny jedenastej w nocy ktoś postanowił przerwać mu drzemkę natarczywym dzwonieniem do drzwi. Być może jeden sygnał nie zbudziłby Joe`go, ale ktoś nie miał zamiaru poprzestać na jednym dzwonku. Najwidoczniej mu zależało, aby go solidnie wku*wić, bo dzwonił już czwarty raz.

- Kuu*wwaaa! – rzucił zaspany Joe wstając z fotela. - Jedenasta jest … Kogo do cholery niesie o tej godzinie? – mruczał do siebie. - Moment, ubiorę się – rzucił w stronę drzwi zakładając szlafrok. Nie chciał bowiem usłyszeć kolejnego dzwonka, który rozchodził się po jego zaspanej głowie niczym odgłos gongu. Człapiąc do drzwi spojrzał na ekran telewizora. Pokręcił głową i rzucił w jego kierunku: - Sylwek, nie za stary jesteś na takie wygłupy?

Gość za drzwi musiał widocznie usłyszeć jego słowa, ponieważ dzwonienie ustało. Porter ubrany w szlafrok frotte poszedł otworzyć drzwi zabierając z półki M9, z którym się nie rozstawał od czasu zakończenia służby. Zerknął w wizjer. Jedyne co zobaczył, to sylwetkę postawnego, łysego mężczyzny. Więcej nie udało mu się dostrzec, bowiem żarówka na werandzie jego domu musiała się wcześniej spalić. Otworzył drzwi, wycofał się do korytarza, po czym rzucił: Wejść.

Drzwi uchyliły się wprawione w ruch ręką gościa. W drzwiach stał Murzyn ogromnej postury i trzymał coś w ręce. Coś, czego Porter nie mógł rozpoznać. Podniósł przedmiot do góry, kiedy Joe wyciągnął zza siebie pistolet, tak, aby gość mógł go zobaczyć i odezwał się w stronę drzwi:

- Jeśli masz złe zamiary, odejdź. Już taki jeden szwendał mi się tu ostatnio po trawniku. O mało nie skończył z odstrzelonym zadkiem.
- Jak zawsze w formie – odpowiedział mężczyzna znajomym głosem.
- Vince??? – rzucił w stronę werandy Joe.
- We własnej osobie – doleciało z dworu.
- Nie możliwe … Tyle lat …
- Możliwe, możliwe. Ile to już lat minęło? Siedem?
- Chyba – potwierdził Joe poczym poświecił latarką w stronę drzwi. W drzwiach stał Vince Road, który trzymał owiniętą w papier flaszkę.
- Wejdź – rzucił Joe do gościa po tym, jak w świetle latarki stwierdził, że w drzwiach nie stoi nikt inny, jak jego dawny kumpel z wojska.
- Masz. Wiem, że lubisz. To na odnowienie znajomości. – Vince przekroczył próg podając mu butelkę Jacka Danielsa.

Kiedy obaj panowie znaleźli się już w salonie, Vince zasiadł na stojącej w kącie, skórzanej kanapie, a Joe wyciągał właśnie z kredensu dwie szklanice barmańskie. Pobrawszy szkło podszedł do stolika, postawił szklanki i począł napełniać jedną z nich. Kiedy dotarł do drugiej, Vince nakrył swoją ręką.

- Dzięki, ale ja się dziś się nie napiję. Wozem jestem. Jak tam idzie ci handel bronią? – zagaił po chwili.
- Nieźle, chociaż nie ma z tego jakiś kokosów. Gdybym miał swoją firmę, to może i bym do czegoś doszedł … A tak muszę się męczyć z Malon`em i jego bandą nieudaczników. Mogłem nie kończyć tak szybko służby. W biurze czuję się jak stary pryk … Krawat, spodnie w kant, teczka, spotkania biznesowe … Powoli dobija mnie to.
- No widzę, że praca za biurkiem ci nie służy. Zaczynasz robić się stary ramol. Kapcie, szlafrok, piwny brzuszek. To chyba nie twoje klimaty ... Nie masz ochoty na trochę akcji? – spytał po chwili Vince.
- Zaraz, zaraz… Chyba nie przychodzisz zaproponować mi jakiejś misji? Wiesz, że wycofałem się. Nie piszę się na to. Wolę jednak zgrywać biznesmena, niż ganiać się po dżungli z gnatem w ręku. Jestem na to już za stary.
- Wiem, ale to bardzo dobra oferta... Poza tym świetnie się składa, bo potrzeba mi kogoś właśnie spoza wojska.
- A nie możesz wziąć kogoś z tych swoich siepaczy? Kogoś z Blackwater, czy innych tego typu organizacji. Najemnicy są zawsze chętni do takich zadań.
- I tu pojawia się pewien problem… Wysłaliśmy pewien oddział. To byli bardzo dobrzy ludzie. Połowę celów misji wypełnili bez problemu, zostało tylko jedno zadanie. Do tego momentu wszystko szło świetnie. A potem kontakt się urwał … Cisza. Nie wiadomo co się stało. Zero informacji. Przepadli jak kamień w wodzie.
- Fiuuu – gwizdnął Joe. - I niby ja, emerytowany komandos, wraz z bandą innych, wynajętych przez ciebie popaprańców, mam zrobić coś, z czym sobie nie dali rady najemnicy??? Chyba ocipiałeś Vince. Nigdzie nie jadę, zapomnij.
- Nie spytasz chociaż ile proponuję? – rzucił zdesperowany Vince.
- Jak mi powiesz co to za zadanie, to sam ci powiem za ile mogę pojechać.
- Oglądasz wiadomości? – spytał retorycznie Vince.
- Jasne. Ale co to ma do tego?
- To pewnie wiesz, że w Kongo wybuchła epidemia i wysłaliśmy tam służby medyczne – ciągnął gość. - Potem zastrzelili prezydenta, a kontyngent został ewakuowany. Tyle pewnie się dowiedziałeś z wiadomości.
- Tak – potwierdził Joe. – Ale dalej nie rozumiem o co chodzi…
- Wyjaśnię ci w skrócie, bo zostało mało czasu. Ewakuacja nie poszła tak dobrze, jak pokazali w telewizji. Z placówki wyruszył konwój, który nigdy nie dotarł do miejsca przeznaczenia. Prawdopodobnie został w całości zniszczony, co częściowo potwierdziły służby Blackwater. Nie wiemy tylko co się stało z czteroma żołnierzami, dwoma lekarzami i chorymi przewożonymi ciężarówką, bo najemnicy ich nie odnaleźli. Też zaginęli. Kontakt z nimi urwał się w okolicach wioski Kilembe, która leży na trasie konwoju i przez którą musiał przejeżdżać transport.
- Rozumiem, że misja polega na odnalezieniu jednych i drugich? – spytał Joe.
- Dokładnie. Z tym, że priorytetem jest odnalezienie naukowców i chorych oraz zabezpieczenie krwi zarażonych. Jeśli nie uda się wam odnaleźć wcześniej żołnierzy lub najemników, a szybciej znajdziecie cel, wracacie.
- Vince, szczerze powiedziawszy to chcesz mnie wysłać w niezłe gówno. – stwierdził Porter. - Wojna domowa, gorączka krwotoczna, jacyś naukowcy zagubieni w dżungli … Śmierdzi mi ta cała misja na kilometr …
- Może cię przekonam. Vince wziął długopis ze stołu i narysował coś na leżącej obok kartce a następnie obrócił ją w stronę Joe.
- Suma jest odpowiednia. Szczerze nie liczyłem nawet, że będzie tak wielka. Brzmi atrakcyjnie, ale nadal nie jestem pewny, czy chcę jechać. Choć z drugiej strony … Może bym założył coś swojego … Uwolniłbym się od Malon`a … - rozważał Joe. – Kto miałby jeszcze jechać? – spytał po chwili.
- Chambers, Szalony Eddi, Reznik, Crocket, Hertzberg. No i ty ...
- Ho ho. Widzę, że zbierasz starą gwardię na nową wojenkę – podsumował Joe.
- Muszę mieć najlepszych ludzi. Nie mogę dać znowu dupy jak z Blackwater – skomentował Vince. -Chłopaki się już zgodzili. Czekamy tylko na ciebie. Przemyśl to. To dobra propozycja, można naprawdę sporo zarobić …
- Do kiedy mam czas?
- Jutro, do dwunastej w południe. Wojna w Kongo nie czeka. Wymyśl coś. Weź urlop, chorobowe, ściemnij coś Malon`owi. Cokolwiek.
- Dobra, zastanowię się. Na razie mam mętlik w głowie. Odezwę się jutro.
- To na razie. Liczę, że się skusisz. Innej odpowiedzi nie przyjmuje. – Uśmiechnął się Vince. – To do jutra. Czekam na telefon i nie nawal. Powiedziałem chłopakom, że jedziesz.
- Drań jesteś. Zastanowię się jeszcze. Trzymaj się.

Postawny mężczyzna wstał a razem z nim uniósł się z fotela Joe. Odprowadził go do drzwi i pożegnał uściskiem dłoni. Zdjął szlafrok i powędrował do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Rozważał w myślach propozycję, kiedy o pierwszej w nocy zmorzył go wreszcie sen. Sen, który nie pojawiał się już dawno i o którym Joe już dawno zapomniał. Sen o martwy mężczyźnie w białej koszuli. Ten sam, który dręczył go kilkadziesiąt dni wcześniej.

ROZDZIAŁ VIII – Pierwszy kontakt
:

Dochodziła godzina dwudziesta druga, kiedy oddział dowodzony przez Portera dotarł do miejsca, w którym ciężarówka uległa awarii. Stała ostro przekrzywiona na bok opierając się drzwiami o wystającą z ziemi skałę. Obok ciężarówki stał rozbity Hummer oraz jeep z logiem „BLACK WATER”. Kiedy pojazdy misji poszukiwawczej podjechały bliżej, reflektory oświetliły dokładnie teren ukazując więcej szczegółów. Za ciężarówką leżały zwłoki mężczyzny w zakrwawionym fartuchu, nad którymi unosiła się chmara much. Jeep organizacji Blackwater miał solidnie rozbity przód, widocznie musiał uderzyć w Hummer`a z dużą prędkością, co potwierdzały mocno wgniecione prawe drzwi drugiego pojazdu. Wokół samochodów było pełno zaschniętych plam i krwawych śladów, jakby ktoś kogoś ciągnął. Mazy rozchodziły się w różnych kierunkach i urywały się raz po kilku, a innym razem po kilkunastu metrach. Po chwili konsternacji wywołanej niecodziennym obrazem Joe oprzytomniał i rzucił do towarzyszy:

- Panowie, mamy tu niezłą rozpierduchę. Wygląda na to, że to miejsce odwiedzili chyba fani „Teksańskiej Masakry” albo był tu zlot dzikich zwierząt z całego Konga. Chambers, Reznik, Hertz, Edi - obstawić teren! – rzucił krótko Joe. –Sprawdzimy z Crocket`em, co tu się stało. Jeśli zobaczycie coś, lub kogoś podejrzanego, strzelać bez ostrzeżenia. Pamiętajcie, że to nie misja wojskowa i możemy darować sobie niektóre procedury. Po pierwsze, chronimy nasze dupy. Po drugie, realizujemy cel.

Parę minut później teren został zabezpieczony. Kiedy było już bezpiecznie Joe przystąpił to oględzin miejsca. Martwym mężczyzna koło ciężarówki okazał się jednym z poszukiwanych lekarzy. Leżał w kałuży zaschniętej krwi i gnił dość intensywnie, o czym świadczył niemiłosierny fetor bijący z jego ciała i stado much kłębiących się nad denatem. Wewnątrz ciężarówki żołnierze nie znaleźli nikogo, walały się tam jedynie cztery pogięte łóżka. Chwilę później Porter zlustrował oba rozbite samochody. Siedzenia i podłogę jeepa pokrywała zaschnięta krew, którą uwalany był również bok samochodu. Na masce samochodu widniał krwawy ślad po odciśniętych dłoniach. Zupełnie tak, jakby ktoś próbował wpełznąć po masce na auto, ale został z niego gwałtownie ściągnięty za nogi. Obok auta leżała sina, opuchnięta ludzka dłoń. Stan drugiego jeepa najemników nie był lepszy. Jego wnętrze było również przesiąknięte krwią, jakby ktoś się w nim kompletnie wykrwawił. Parę metrów dalej żołnierze znaleźli coś, co przypominało, sądząc po wojskowym bucie, ludzką nogę oraz jednego z najemników. Leżał martwy, z przestrzeloną kilkakrotnie klatką piersiową.

- I co dowódca myśli o tym wszystkim? – spytał Crocket parę minut później, kiedy inspekcja dobiegła końca. – Kto to mógł zrobić? Rebelianci, wojsko czy dzikie zwierzęta?
- Szczerze powiedziawszy to nie wiem co o tym sądzić … Zwierzęta na pewno nie wykończyłyby dwóch uzbrojonych ekip. Zresztą po co miałyby je atakować? Mają tu pod dostatkiem pożywienia. Natomiast jeśli natrafiliby na wojsko czy partyzantów, to powinniśmy mieć tutaj ślady walki typu dziury po kulach na samochodach, łuski, i co najważniejsze, trupy. Łusek znalazłem tylko parę, mamy tylko dwóch zabitych a, co najśmieszniej, chorzy też zniknęli z ciężarówki.
- Nie ludzie, nie zwierzęta, to co ich załatwiło? Chyba ku*wa nie zniknęli od tak … Kosmici ich do ch*ja nie porwali …
- Nie wiem, to jest jakieś poje*ane. Od początku mi się ta misja nie podobała, ale za dużo kabony dawał Vince, żeby od tak z tego rezygnować. Łącz z tym chu*kiem, coś tu śmierdzi, może Vince nam coś wyjaśni.

Chwilę później z głośnika telefonu satelitarnego, po podaniu hasła, wydobył się głos Vince`a:

- Część Joe. Jak sprawy idą?
- Ch**owo Vince, chu**wo ... Znaleźliśmy ciężarówkę, jednego z Hummerów i jeepy organizacji Blackwater. Church leży obok ciężarówki z rozwalonym łbem, a jego pacjenci wyparowali. Załogi konwoju i najemników również nie ma. Znalazł się tylko jeden gościu od nich, Abruso. Leży martwy z paroma dziurami po kulach w klacie. Wszystko jest uje*ane w krwi, a dookoła walają się kawałki ciał. Sam znalazłem zgnitą ludzką rękę. Możesz powiedzieć co jest grane Vince?
- Hmmm, najwidoczniej trafili na partyzantów albo wojsko. Skąd mam wiedzieć. Dlatego wam tyle płace, żebyście to sprawdzili. Musicie znaleźć drugiego doktora i chorych
- Vince, nie wydaje ci się logiczne, że jakby napotkali opór to byłoby tu więcej trupów? Jakieś ślady walki i tym podobne gówno … A tu nikogo nie ma, krajobraz jak po jakiejś masakrze, a ty twierdzisz, że obie ekipy zginęły w walce. Coś tu ku*wa nie gra i to bardzo …
- Może zginęli w walce, a może nie, nic nie twierdzę. Może ich lwy zjadły, nie wiem. ch*j mnie to obchodzi! W dupie mam, co się dzieje w tym zasranym kraju. Nie płacę ci za myślenie Porter tylko za działanie. Znajdź doktora, chorych, pobierz od nich krew i spierda*aj stamtąd. Czeki dla was leżą już wypisane tylko wystarczy wypełnić zadanie. To takie trudne???
- Nie – odparł zrezygnowany Porter. – Jedziemy dalej w stronę Tshikapy, może się coś wyjaśni …
- I o to chodzi Joe. Zaczynasz myśleć jak trzeba. Za dwanaście godziny następny kontakt. Cześć
- I co się dowódca dowiedział, jakie rozkazy? – spytał Crocket, który do tej pory stał na uboczu i nie chciał podsłuchiwać rozmowy.
- Vince ma nas w dupie Liczy się tylko dla niego to, aby wypełnić cel misji. Myślę, że wie o co chodzi z całym tym gównem, ale za ch*ja mi tego nie powie. Coś jest nie tak z tą misją skoro nawet Blackwater nie dało sobie z tym rady. Rozejrzyjmy się tu jeszcze chwilę, może znajdziemy coś, co chociaż częściowo wytłumaczy nam, o co tu chodzi i jedziemy dalej, do Kilembe. Tam zanocujemy.

Brakkka!!!!! – odgłos broni maszynowej przerwał panującą ciszę. Po chwili ten sam odgłos wypełnił powietrze i sprawił, iż obaj panowie pognali w kierunku wystrzałów. Strzelał Hertzberg, który stał i mierzył w kierunku majaczących się nieopodal akacji.

- Co jest grane??? – spytał Joe.
- Ktoś wybiegł z tych drzew i pędził na mnie co sił wykrzykując jakieś nieartykułowane dźwięki. – Wskazał Hertz lufą kępę akacji. – Dostał jedną serię w pierś, potknął się i upadł. Ale za chwilę podniósł się i zaczął biec dalej w moim kierunku. Wtedy dostał drugą serię i padł.

Joe poszedł ostrożnie w stronę, gdzie upadł osobnik. Zabitym okazał się Murzyn, zapewne mieszkaniec jednej z okolicznych wiosek. Leżał na wznak pośród traw, w kałuży krwi, a z ust ściekała mu piana.

- Brawo Hertz! Zabiłeś właśnie jakiegoś rolnika – odezwał się do krótkofalówki Joe.
- Leciał na mnie i wył jak poje*any – bronił się Hertz. – Krzyknąłem dwa razy : „Zatrzymaj się, bo będę strzelał”, ale kompletnie zignorował ostrzeżenia. Co miałem robić???
- Grrhhh, bhheee!!! – zaczął mamrotać leżący na ziemi mężczyzna.
- Crocket, do mnie!!! Dawaj tu ze strzelbą!!! Ten je*aniec zaczyna coś bełkotać!!! Ożył czy co??? ku*wa ale szajs … - powiedział Joe i wycelował w mężczyznę swojego HK G26.

Po chwili obaj mężczyźni mierzyli ze swoich broni w rzucające się po ziemi ciało. Zastrzelony mężczyzna wył próbując się podnieść, ale marnie mu to wychodziło. Joe i Crocket w zdumieniu oglądali ten szaleńczy taniec po ziemi, nie wiedząc co o tym myśleć.

- Crocket, widziałeś ty kiedyś coś takiego? – spytał stojącego obok żołnierza Joe.
- Nigdy. Dostał dwie serię w pierś i żyje? Niemożliwe … Widziałeś trafienia?
- Tak, cała klata podziurawiona. Jedno wielkie sito …
- Patrz! Wstaje – powiedział do Joe`go Crocket. – Ja pier*olę, Robocop … Popatrz jaki ma dziwny wyraz twarzy, jakby odjechał po prochach albo go sparaliżowało. I te oczy, czerwone jakieś takie … Co robimy???
- Strzel mu w łeb jak wstanie. Jak przeżył dwa magazynki to i to przeżyje. Zresztą co możemy z nim zrobić? W takim stanie go nie zabierzemy.
- Ghaaa, hrrrr!!! – zaczął ryczeć mężczyzna podnosząc się z ziemi. Z jego ust wydobywała się pomieszana z krwią ślina. Stał chwilę oszołomiony wpatrując się tępo w Porter`a po czym rzucił się w jego kierunku wyjąc.

KABOOOM!!! Strzał z Mossberga 590 zmiótł głowę czarnoskórego mężczyzny, który poleciał w tył trafiony impetem wystrzelonej kuli i padł na pobliski kamień. Joe wyjął krótkofalówkę i zameldował:

- Właśnie zabiliśmy jakiegoś tutejszego rolnika. Mężczyzna dostał dwie serię od Hertz`a w klatkę piersiową, kiedy na niego szarżował. Podszedłem obejrzeć ciało. Mężczyzna leżał nieruchomo, lecz po chwili wstał i rzucił się w moim kierunku, choć po takiej dawce ołowiu nie powinien przeżyć. Crocket zastrzelił go, kiedy usiłował mnie ugryźć. Nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Zbieramy się chłopaki, jedziemy do Kilembe, gdzie zanocujemy. Może tam znajdziemy odpowiedź, co się tutaj stało.
Ostatnio edytowany przez KOSHI 24 Sie 2012, 19:18, edytowano w sumie 14 razy
Image

Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Jo_Mason, Pijawol, DJ[Zone], Stalkier_100, M3Fis70, Dommy.
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Reklamy Google

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez Gizbarus w 13 Maj 2012, 07:22

KOSHI napisał(a):Oglądanie wieczornych wiadomości było dla Joe swoistym rytuałem.


Dla Joe'go :wink:

KOSHI napisał(a): Takim samym jak co sobotni grill ze znajomymi, czy co miesięczne wypadY na ryby i wędkowanie z pokładu swojego nowo zakupionego jachtu.


Poza literówką, lepiej gdyby zdanie brzmiało "Takim samym jak grill ze znajomymi co sobotę, czy comiesięczne..."

Poza tym nie dopatrzyłem się jakichś większych i rażących błędów :) Tylko tyle, że na razie nie za bardzo wiadomo o co chodzi w opowiadaniu - jest trochę zbyt statyczne. Mimo wszystko, zobaczymy co dalej napiszesz :)
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 27 Sie 2024, 20:51
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez KOSHI w 13 Maj 2012, 09:17

Dzięki za opinię. Rozdział pierwszy to właściwie wstęp do wydarzeń, które później spowodują przyśpieszenie tempa akcji. W zamierzeniu jeszcze ze 2, 3 odcinki będą utrzymane raczej w spokojnej tonacji, ale zobaczymy jak to wyjdzie w praniu.
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez KOSHI w 14 Maj 2012, 12:09

Może trochę niejasności wyjaśni wam rozdział 2. Krótki, ale jak pisałem, czasu mam mało.

ROZDZIAŁ II – Człowiek w białej koszuli

Joe Porter obudził się zlany potem. Codziennie, od dwóch tygodni, śnił mu się mężczyzna z reportażu. Z dziury w czole zabitego wypływała krew, którą nasiąkały ubrania denata. Obok martwego stał Porter i przyglądał mu się. Stał tak w milczeniu a kałuża z wyciekającej krwi robiła się coraz większa. Kiedy miała już osiągnąć czubki jego butów, Porter odwracał się i odchodził. Dzisiejszy sen był jednak inny. Gdy Porter miał już odejść, martwy mężczyzna poruszył się. Najpierw nieznacznie, potem jego kończyny zaczęły lekko drgać. Po kilku chwilach ciałem martwego wstrząsały konwulsje jakby umierał, a przecież był martwy. Porter stał zafascynowany i oglądał to niecodzienne widowisko, nie zważając, że znajduje się w centrum kałuży, a jego lniane spodnie nasiąkają krwią. Mężczyzna jęczał a z jego ust wydobywała się piana, która ściekała mu po twarzy. Próbował coś powiedzieć, ale z jego krtani dolatywał tylko bulgot i rzężenie jakby mężczyzna dusił się. Porter starał się zrozumieć, co Afrykanin ma do powiedzenia, ale z odległości w której się znajdował nie mógł zbyt wiele usłyszeć. Podszedł bliżej i nachylił się nad konającym mężczyzną, którego ciałem miotały drgawki. W tym momencie człowiek w białej koszuli chwycił go za poły marynarki i niemal ściągnął do parteru. Ich twarze spotkały się. Porter z przerażeniem stwierdził, że mężczyzna nie posiada dolnej wargi a skóra na jego lewym policzku ledwie się trzymała. Oczy denata były przekrwione, mętne. Było w nich coś szalonego, jakby popadł w jakiś obłęd czy żądze mordu. Mierzyli się tak wzrokiem aż wreszcie z ust martwego dobiegło charczenie:

- Joe, czytujesz Biblię? Ja czytałem, modliłem się, chodziłem do kościoła, ale Bóg o mnie zapomniał. Leżę tu cholernie martwy, życie się dla mnie skończyło. Teraz mam nowego Pana. Jego imię to Abbadon.

Skończywszy te słowa mężczyzna rzekł podniesionym głosem jakby wygłaszał kazanie:

- Piąty anioł zatrąbił: ujrzałem gwiazdę, która spadła z nieba na ziemię, i dano jej klucz od studni Przepaści. Otworzyła studnię Przepaści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze. A z dymu wyszła na ziemię szarańcza, której dano moc, jaką mają ziemskie skorpiony – po tych słowach czarnoskóry mężczyzna puścił Portera i skonał.

Joe pochylał się nad nim jeszcze przez chwilę, ale mężczyzna nie powiedział już nic. Leżał martwy tak jak w pierwszych snach, które nawiedzały Portera. Sen skończył się i nigdy już nie wrócił. Dwa tygodnie później wiadomości podały, że w ogarniętej wojną domową Demokratycznej Republice Konga wybuchła epidemia gorączki krwotocznej. Po miesiącu bezskutecznej walki miejscowego rządu z chorobą, Stany Zjednoczone Ameryki w porozumieniu z ONZ i WHO w trybie nadzwyczajnym uchwaliły, że w rejon epidemii zostanie wysłany korpus medyczny oraz dwustu osobowy kontyngent wojskowy do ochrony placówki. Jednocześnie, na skutek negocjacji, doprowadzono do wstrzymania walk pomiędzy KPP a FWA do momentu ustabilizowania się sytuacji i rozpoczęto rozmowy pokojowe przy pomocy zagranicznych mediatorów.
Ostatnio edytowany przez KOSHI 07 Lip 2012, 07:45, edytowano w sumie 6 razy
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez Jo_Mason w 14 Maj 2012, 12:36

Treść interesująca (czuć taki swoisty realizm). Nie wiadomo o co chodzi (ale liczę, że za niedługo się rozkręci:D) - zaciekawiło mnie i szlus. Jedyna prośba o to aby były częstsze akapity bo ciężko się czyta linijka pod linijką na dłuższą metę (mowa o pierwszym rozdziale - w drugim już jest lepiej).
Ulubiony Mod: CoP - AtmosFear 3, CS - The Faction War

Człowiek - gotowe 4 rozdziały
Terapia - kryminał - NOWOŚĆ
Pingwiny z Madagaskaru - Operacja "MONOLIT" - Opowiadanie ukończone
Awatar użytkownika
Jo_Mason
Stalker

Posty: 51
Dołączenie: 27 Lut 2012, 09:47
Ostatnio był: 11 Kwi 2022, 22:50
Miejscowość: Brzesko
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 39

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez qcyk0015 w 14 Maj 2012, 13:16

nie zważając, że znajduje się w centrum kałuży, a jego lniane spodnie nasiąknęły krwią praktycznie do połowy.


Dziwne zdanie, mogłeś je ułożyc inaczej.

„ (…) ujrzałem gwiazdę, która spadła z nieba na ziemię, i dano jej klucz od studni Przepaści. Otworzyła studnię Przepaści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze. A z dymu wyszła na ziemię szarańcza, której dano moc, jaką mają ziemskie skorpiony.


Powtórzenia aż rażą w oczy, cztery razy wyraz studnia w dwóch zdaniach. Poza tym cytatów w opowiadaniach się nie używa w toku akcji, chyba, że jest to zaznaczone przez bohatera.

Gdzieniegdzie brak przecinków.

2 tygodnie


1 tysięczny


W powieściach nie piszemy cyfr, wszystko słownie.


Ogólnie jest dobrze, spoko się czyta. Faktycznie narazie nie wiadomo o co chodzi, lecz mam nadzieję, że to się zmieni. Tak samo zupełny brak fabuły, oraz jakiejkolwiek akcji. Pisz dalej, pozdro.
Awatar użytkownika
qcyk0015
Stalker

Posty: 70
Dołączenie: 16 Kwi 2010, 20:57
Ostatnio był: 22 Kwi 2016, 19:00
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Fast-shooting Akm 74/2
Kozaki: 18

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez KOSHI w 14 Maj 2012, 13:48

Błędy poprawione, co do cytatu to on z Biblii jest. I tam ta cholerna studnia się tyle razy powtarza :facepalm: . Nie mam pojęcia jak to wstawić, żeby tego tekstu nie ruszać, a musi zostać, bo łączy się z fabułą. Jakieś propozycje?
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez Jo_Mason w 14 Maj 2012, 15:37

może coś takiego:

- Ujrzałem gwiazdę, która spadła z nieba na ziemię, i dano jej klucz od studni Przepaści. Otworzyła studnię Przepaści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze. A z dymu wyszła na ziemię szarańcza, której dano moc, jaką mają ziemskie skorpiony... ” – czarnoskóry mężczyzna przemówił słowami Abbadona - anioła zagłady a następnie puścił Portera i skonał.
Ulubiony Mod: CoP - AtmosFear 3, CS - The Faction War

Człowiek - gotowe 4 rozdziały
Terapia - kryminał - NOWOŚĆ
Pingwiny z Madagaskaru - Operacja "MONOLIT" - Opowiadanie ukończone
Awatar użytkownika
Jo_Mason
Stalker

Posty: 51
Dołączenie: 27 Lut 2012, 09:47
Ostatnio był: 11 Kwi 2022, 22:50
Miejscowość: Brzesko
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 39

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez KOSHI w 14 Maj 2012, 21:48

Kolejny rozdział, chyba ostatni na razie. Dalsza część prawdopodobnie w okolicach 25 maja. Życzę przyjemnej lektury, macie trochę więcej akcji :E .

ROZDZIAŁ III – Ewakuacja

27 maja 2020 roku
Demokratyczna Republika Konga
Okolice lotniska w Kikwit
Obóz międzynarodowych sił ONUC II

- Szefie, możemy porozmawiać? – powiedział dr Fowler wchodząc do gabinetu dra. Church`a.
- Jasne, nie ma problemu – odparł Church. - A o co chodzi?
- Trzy tygodnie temu na blok C przyjęliśmy nowych chorych. Umarli wszyscy oprócz czterech mężczyzn przywiezionych z okolic Kipuka. Chociaż ich stan jest ciężki, zaobserwowaliśmy u nich nagły przypływ energii. Musieliśmy ich przypiąć pasami do łóżek, bo sanitariusze nie dawali sobie z nimi rady. Co mam z nimi zrobić? – zapytał dr Fowler swojego zwierzchnika.
- Nigdy się nie spotkałem z czymś takim – odrzekł zdziwiony Church. – Może to jakieś cięższe przypadki. Konwulsje to rzecz normalna w stadium agonalnym. Myślę, że za parę dni będzie po wszystkim. Po prostu ci biedacy muszą przechodzić chorobę gorzej niż inni. Nie daję im żadnych szans, ale na wszelki wypadek poddajcie ich kwarantannie – odpowiedział doktor, po czym dodał po chwili: - Przed ich namiotem ustawcie wartę, niech się tam nie pląta nikt nie powołany. To wszystko, możecie odejść.

Minęło kilkanaście dni od chwili rozmowy obu doktorów. Do obozu wciąż trafiali zarażeni, ale nie w takiej ilości jak w pierwszych dniach od przybycia sił ONUC II do Kikwit. Zdawało się, że epidemia słabnie i zebrała należne już sobie żniwo. Większość pacjentów, którzy trafili do obozu na początku maja, zmarła. Nie można było im pomóc, choroba osiągnęła zbyt zaawansowane stadium. Ci, którzy trafili w połowie miesiąca, otrzymali pomoc. Część z nich udało się uratować, chociaż śmiertelność wciąż wynosiła około osiemdziesiąt procent. Z dnia na dzień sytuacja stabilizowała się, przewidywano, że w ciągu dwóch miesięcy połączone siły medyczne będą w stanie opanować sytuację i przejąć kontrolę nad rozprzestrzenianiem się choroby. Wszystko szło w dobrym kierunku. Jedyne, co spędzało sen z oczu doktora Church`a to cztery osobliwe przypadki zarażonych mężczyzn. Mijało pięć tygodni od czasu, kiedy trafili do szpitala lecz ich stan się nie zmienił. Zaobserwowano za to u mężczyzn dalszy przyrost agresji w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Choć zarażeni byli przypięci do łóżek pasami, wykazywali ciągłą chęć uwolnienia się lub zrobienia komuś krzywdy. Wierzgali rękami i nogami, a gdy ktoś podchodził do łóżka próbowali go także ugryźć. Aby rozwiać swoje wątpliwości postanowił spotkać się z doktorem Fowlerem by o tym ponownie porozmawiać. Jako szef korpusu medycznego doskonale zdawał sobie sprawę co należy robić. Nie chciał jednak wprowadzać wśród personelu paniki, że być może mają do czynienia z jakąś nową odmianą wirusa Ebola, a może nawet z zupełnie innym zagrożeniem. Rozmowa ze swoim najbardziej doświadczonym podwładnym wydała mu się najlepszym wyjściem. Ruszył w stronę kwatery doktora Fowlera.

- Skąd w chorym organizmie tyle energii? – spytał doktor Church, gdy znalazł się sam na sam z podwładnym. - Minęło 35 dni, powinni być już dawno martwi – powiedział Church. - Nikt nie jest w stanie przeżyć tak długo zarażony wirusem. Nie wydaje Ci się to dziwne?
- Oczywiście, że powinni być martwi – stwierdził dr Fowler. – Objawy typowe dla zarażonych wirusem Ebola. Ale ta wzmożona agresja … - zamyślił się. - Nie daje mi to spokoju. Mam wrażenie, że wirus dodaje im w jakiś dziwny sposób sił zamiast wykańczać ich organizm – oznajmił po chwili, po czym dodał: - O ile to jest wirus Ebola a nie coś innego …
- W takim razie wyjście jest tylko jedno - powiedział Church. – Nie dysponujemy tu aż tak zaawansowanym sprzętem, żeby móc prowadzić badania nad wirusami. To tylko szpital polowy. Musimy poinformować WHO. Niech przyślą tu kogoś, pobiorą próbki, zrobią badania, obejrzą pacjentów. I najważniejsze …

Doktorowi Church`owi nie było jednak dane dokończyć zdania. Do baraku wkroczył kapitan Barret, szef kontyngentu, w asyście dwóch żołnierzy. Z jego miny wywnioskować można było, że nie przynosi dobrych wieści.

- Panowie mam dla was dwie wiadomości. Jedną dobrą a drugą złą – rzucił przekraczając drzwi. - Pierwsza jest taka, że przed chwilą kwatera główna przysłała komunikat. Godzinę temu w zamachu bombowym w Kinszasie zginął prezydent Kongo. Rozmowy pokojowe zostały zerwane. Nie muszę tłumaczyć co to oznacza, jesteście inteligentnymi ludźmi. Front jest jakieś sześćdziesiąt kilometrów stąd. Daje nam to około trzy godziny na ewakuacje. Samoloty transportowe są już w drodze – powiedział Barret. - Panowie zwijajcie ten pieprznik, wynosimy się stąd. To jest ta druga wiadomość. Ta dobra – dodał kapitan. – Mam dosyć całego tego syfu.
- A co z chorymi? Chyba ich tak nie zostawimy? – spytał Church.
- Gówno mnie obchodzą wasi chorzy – warknął kapitan. - Mam jasne instrukcje. Brzmią w skrócie tak: zebrać cały personel i sprzęt medyczny, zapakować ich dupska do samolotów i opuścić to zapomniane przez Boga miejsce - ryknął Barret. A epidemią to już zajmą się siły KPP – dodał po chwili. - Praktycznie wszyscy chorzy, którzy leżą tutaj to opozycja prezydenta. Wojska rządowe ich wyleczą z wszystkich chorób, kiedy tu dotrą – zachichotał kapitan i puścił oko do towarzyszących mu żołnierzy. Czy wszystko jest jasne?! – spytał Barret i spojrzał na lekarzy.
- Tak, oczywiście – odpowiedzieli zgodnie.
- W takim razie widzimy się na lądowisku za półtorej godziny. Macie być punktualnie. Nie będę na nikogo czekał ani minuty dłużej. Nawet gdyby był pie*dolonym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki – oznajmił kapitan. - Rozkaz to rzecz święta – powiedział podniesionym głosem, po czym dodał: - I żeby nikomu z was nie wpadło do głowy zabierać ze sobą tych umarlaków. Oni są już praktycznie martwi. Wypowiedziawszy te słowa kapitan Barret opuścił budynek.
- Skur*iel bez serca – rzucił za nim na odchodne Church. – Doktorze Fowler, nie pozostaje nam nic innego jak poinformować personel i zacząć zbierać graty. Nasza misja w Kongo dobiegła chyba końca. Niech Bóg ma w opiece tych nieszczęsnych ludzi – powiedziawszy to doktor przeżegnał się i poszedł do swojej rezydencji.

PS. Popoprawiałem dialogi ale chyba ze mnie nie jest polonista. Wyszło jak wyszło. Mam nadzieje, że w miarę dobrze.
Ostatnio edytowany przez KOSHI 07 Lip 2012, 07:59, edytowano w sumie 4 razy
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez qcyk0015 w 15 Maj 2012, 10:51

Po tych trzech częściach można już co nieco stwierdzić. Zaczyna się tlić jakaś fabuła, intryga wisi w powietrzu, już coś można sobie w głowie poukładać, wyobraźnia zaczyna działać. Jest coraz lepiej. Czego niestety nie można powiedzieć o budowie tekstu.

1. Skandaliczna budowa dialogów. Jest tak tragicznie, że nie ma co wymieniać, generalnie prawie wszystkie dialogi do poprawy. Czeka ciebie dużo pracy.

2. Interpukcja leży i kwiczy. Wiadomo, czasami może się zdarzyć brak przecinka lub za duża ich liczba, lecz braki znaków zapytania lub zbyt dużo kropek to już woła o pomstę do nieba.

3. Nie piszemy cyfr w opowiadaniach. Zamiast np. 3 tygodnie lub tych 4 powinno być trzy tygodnie lub tych czterech. Wszystko piszemy słownie. Prócz określenia miejsca i czasu na początku tekstu, to może być.

4. Radzę się poduczyć pisowni skrótów, które bez kropek, które z kropką.

5. Ciężko się czyta krótkie zdania, jedno po drugim, to psuje klimat.

6. Nie dziel tekstu na takie kawałki, to wygląda dziwnie.


Ocena moja jest taka, że czeka ciebie jeszcze dużo pracy nad składnią i pisownią, lecz co nieco tworzyć potrafisz i czytałoby się nieźle, gdyby nie to, co wymieniłem. Postaraj się bardziej nad nastepną częścią, bo jest interesująco. Pozdrawiam i mam nadzieję, że ciebie nie zraziłem.
Awatar użytkownika
qcyk0015
Stalker

Posty: 70
Dołączenie: 16 Kwi 2010, 20:57
Ostatnio był: 22 Kwi 2016, 19:00
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Fast-shooting Akm 74/2
Kozaki: 18

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez KOSHI w 15 Maj 2012, 18:47

Dzięki za rady. Jak będzie trochę czasu to poprzerabiam, bo szczerze, to po napisaniu niespecjalnie sprawdzałem jak wyszło opowiadanie, przeleciałem pobieżnie tekst. Piszę odc. na szybko. Pewnie sporo baboli poszło, zresztą wczoraj kac mnie męczył po komunii ;) .Tekst będzie zredagowany. Swoją drogą muszę sięgnąć do jakiejś literatury związanej z gramatyką, z 10 lat nic nie pisałem, zapomniało się to i owo :E .

Pozdrawiam.

PS. Oczywiście będę pisał dalej. Piszę dla przyjemności więc nie stresuje się, że nie wszystko jest tip - tip. Polonistą z urodzenia nie jestem, a forum jest od tego, żeby inni pomagali, oceniali. Na tym to polega. Za wszystkie opinie, czy pozytywne, czy negatywne dziękuje. Dzięki temu opowiadanie będzie coraz lepsze.
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1325
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 02:31
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: Krwawy Świt by KOSHI

Postprzez Jo_Mason w 17 Maj 2012, 21:33

Trzeci rozdział przeczytany. - więcej akcji i o to chodzi :) Zakładam, że Joe będzie miał coś wspólnego z wydarzeniami w szpitalu polowym?
Ulubiony Mod: CoP - AtmosFear 3, CS - The Faction War

Człowiek - gotowe 4 rozdziały
Terapia - kryminał - NOWOŚĆ
Pingwiny z Madagaskaru - Operacja "MONOLIT" - Opowiadanie ukończone
Awatar użytkownika
Jo_Mason
Stalker

Posty: 51
Dołączenie: 27 Lut 2012, 09:47
Ostatnio był: 11 Kwi 2022, 22:50
Miejscowość: Brzesko
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 39

Następna

Powróć do Zero z Zony

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 12 gości