przez MCaleb w 28 Sie 2007, 22:53
Cóż, nie miałem czasu robić zdjęć zabudowaniom X-12, ale za to napisałem kolejne opowiadanie Bezimiennego. Jest mniej szalone niż poprzednie, a może to tylko ja się przyzwyczaiłem?
Wookie... znaczy się Kosmiczna Stopa, zaprowadził mnie do przedsionka, gdzie stado zmutowanych wiewiórek (czy wspominałem już jak bardzo nienawidzę mutantów? A anomalii?) odkaziło (a może zaczadziło) mnie jakimiś wonnymi kadzidłami. Gdy tylko drzwi się otworzyły (poznałem to po światełku wśród wszechogarniającego dymu) ruszyłem. No, może ruszyłem to złe słowo, gdyż wybiegłem, potknąłem się o coś, co wydało głośne i wysokie "Fuck!", po czym resztę wędzarni przebyłem tocząc się. Coś długo leciałem, a zatrzymałem się dopiero na przeciwległej ścianie. Cały byłem obolały, oczy mi łzawiły. Szczególnie bolały miejsca, gdzie wbiły mi się części GP-37 oraz luneta mojego Kałacha, nie mówiąc o każdym stopniu tamtych schodów. Podniosłem się powoli, obracając się w lewo, gdy zobaczyłem znów tego pingwina. Gdy ten spostrzegł, że się na niego gapię z nienawiścią w załzawionych oczach, czmychnął gdzie popadnie. Już miałem za nim ruszyć, gdy ciężka, włochata łapa spoczęła na moim ramieniu.
-Panie szanowny, nie ma co się denerwować, toż to ino posłaniec, na nich nie poluje się.
Chciało mi się śmiać. Zapomniałem o zdenerwowaniu. Wielka, zmutowana małpa, o aparycji orangutana i manierach XVIII wiecznego służącego tylko mogła śmieszyć. Przynajmniej mnie. Jednak musiałem nad sobą panować, by głupim śmiechem przypadkiem nie rozsierdzić mojego gospodarza. Wpakowałem się w ten kał powyżej uszu, a nawet na dwa piętra - tyle miały wysokości te schody, po których spadłem. Wtem jednak do mnie dotarło - posłańca?
-Wybaczcie moje maniery, -zwróciłem się do małpiszona najuprzejmiej jak potrafiłem- lecz czy wy po mnie posłaliście?
Na porośniętej gęstym futrem twarzy, a może bardziej mordzie? Nieważne - na przodzie jego głowy, gdzie naczelne mają zwykle twarzoczaszkę, wykwitł dość specyficzny grymas, którzy zakwalifikowałbym jako szczery, słowiański uśmiech.
-Wiedziałem, że jest pan właściwym człowiekiem. -czy tu wyczułem zwątpienie?- Widzi szanowny pan, potrzebujemy pana w dość newralgicznej kwestii, -tu zawiesił na chwilę głos, nie przerywałem- powiedziałbym nawet - misji, gdzie nasi agenci zawiedli.
Paprotka razem z doniczką wstała i ukłoniła się, to samo zrobił pojemnik na gwoździe obok - zaraz za wookim. Nawet nie wiedziałem kiedy się tam zjawili! Ze schodów nie zeszli, a za mną nie słyszałem niczego, prócz cichnącego, chrapliwego sapania grubego purpurata. Znów zachciało mi się śmiać. Jestem w absurdalnej sytuacji - jakimś podziemnym laboratorium, iks-ileśtam, a jego mieszkańcy - niewątpliwie mutanty, których tak nienawidzę, chcą ode mnie jakiejś przysługi.
Z tych zabawnych rozmyślań wyrwał mnie spokojny i, jak zawsze, uprzejmy głos małpoluda:
-Pozwoli pan, że zaprowadzę do pokoju pańskiego. Zapewne podróż męczącą była, a trochę ciepłej wody i świeżego jadła przywrócą panu dobry humor. Choć pozwolę sobie zaznaczyć, że już pan osiągnął go.
Nie zauważyłem w jego głosie drwiny, ani zażenowania, lecz czym prędzej zamaskowałem głupi uśmieszek, który sam wyrósł mi na twarzy. Mimo wszystko nie protestowałem.
Mój pokój znajdował się niedaleko schodów, bo wejście do niego było zaraz pod nimi. Musze powiedzieć, że nie spodziewałem się takich luksusów. Nie cuchnęło świeżością - niegdyś biała farba tu i uwadzie odłaziła, ale nie było tak strasznie, jak w tym burdelu w Prypeci. Przynajmniej nie było gumek. Wyro ze świeżą, bo tylko dziesięcioletnią, pościelą (niezakurzona, bez dziur i moli!). Na szafce kolorowy telewizor marki Unitra, obok radio Szarotka - lecz oba szumiały, tudzież szroniły, mimo to działały. Zapewne goryle nie podłączyły wszystkich kabli. Lub też nie opłaciły rachunku za kablówkę. Poza tym za drzwiami łazienka, cała w niebieskich kafelkach, do której skierowałem się zaraz po skończeniu oglądania cudów techniki. Prysznic, zlew i kibel - takiego luksusu nawet nie mają oficery w Strefie! Odkręciłem kurek w kranie - leci woda! I ciepła, i zimna! Nie zastanawiając się więcej przygotowałem mydło, ręcznik i Deserta, tak na wszelki wypadek, po czym zamknąłem drzwi i zażyłem kąpieli.
Gdy wyszedłem na wyrku leżały jakieś ciuchy z karteczką:
"Kosmiczny wojownik prosi pana do swego apartamentu w celu omówienia ważnych spraw. Wedle naszego zwyczaju przed rozmową proszę założyć to kimono, albo i inny ubiór, w zależności co te cholerne wiewióry wybebeszyły z szafy.". Podpis nieczytelny, a już myślałem, że wreszcie poznam imię włochacza.
Naciągnąłem na siebie dołączony strój. Dziwnie się w nim czułem, lecz nie przyglądałem mu się uważnie. Przypasałem kaburę Deserta do pasa, schowałem w cholewie buta nóż i wyszedłem na korytarz. Ciekawe co to za wojak i czemu Chewee był taki zły na wiewióry, czyżby nie lubił być okadzanym? Cóż, ja też.
Może kiedyś napiszę i kolejną część, a na razie mam nadzieję, że się podobie. ;)
There is nothing in this world worth believing in...