Opowiadanie "Kościej"

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

Re: Opowiadanie "Kościej"

Postprzez MCaleb w 29 Mar 2011, 01:52

Skleroza nie boli. Oto i napisane dawno temu przeze mnie kolejne cztery rozdziały Kościeja. Kolejny w drodze już od roku - kiedyś nadejdzie, spokojnie.



Rozdział IV: Zguba.
Trzy lufy plunęły ogniem. Stary teraz mógł dokładnie rozpoznać napastników. Wszyscy trzej byli najemnikami, z czego dwaj mieli na sobie przepisowe, niebieskie kombinezony z czarnymi kapturami i zarzucone na to wszystko szare kamizelki. Obaj stali tak, że nie mieli szansy spostrzec go. Trzeci natomiast był owym kablem z falsetem. Ubrany był w zwykły, zgniłozielony, nakrapiany strój stalkera. Stał trochę za kolegami, ustawiony profilem do szarżującego starca. Nie strzelał, lecz swoją MP5 miał przygotowaną i odbezpieczoną. Kościej nie patrzył jak radzi sobie Tomasz, za to przebiegł kilka kroków z kryjówki, przystanął by wymierzyć, lecz zachwiał natrafiając nogą na gęstą kępę trawy. W tym samym czasie szpieg go zauważył. Nie było czasu na dokładne celowanie i kościsty paluch pociągnął za cyngiel. Kula nie trafiła w głowę przeciwnika, jak chciał chudzielec, lecz pomknęła prosto w jego szyję. Sądząc po ilości krwi, jaka pokazała się moment po trafieniu, pocisk musiał trafić w aortę i teraz posoka tryskała fontanną w powietrze w równomiernych odstępach czasu. Trafiony natychmiast złapał się za ranę, upuszczając broń. Jego jęk oraz odgłos upadku utonął w klekaniu kałaszy. Kościej zaryzykował spojrzenie na Popaprańca. Wrogie kule go omijały. „Głupi ma zawsze szczęście” pomyślał chuchro. Drugi najemnik padł na ziemię, a po chwili trzeci, któremu dopomógł wytłumiony FN HP-S.A., a dokładnie kula z niego wpakowana w głowę z bliskiej odległości. Cisza, która pojawiła się po zakończeniu potyczki byłaby wprost ogłuszająca, gdyby nie ten uparty wiatr.
- Kopę lat, staruszku. – wydało z siebie przepite hektolitrami spirytusu gardło Tomasza.
- Czołem, psycholu. – Kościej mimowolnie się uśmiechnął. Zawsze bawiła go opowieść skąd przyjaciel dostał takie przezwisko. Co więcej, był przy tym. Jednak nie było czasu na wspominki, trzeba było się przygotować do wyprawy, dlatego od razu podjął, idąc w kierunku zwłok – Jest wyprawa, trzeba najechać nasze najukochańsze tereny Jeziora Grozy i wydobyć skarb jego najprzecudniejszy.
- Nie wygłupiaj się, wciąż tylko wypominasz mi przeszłość, a ja zmieniłem się. – odrzekł tylko Tomasz, przygładzając krótką grzywkę przerzedzonych, siwych włosów.
- A co, teraz pijesz dwa litry wódy, zamiast trzech na pobudkę? – odciął się chuchro, zabezpieczając i chowając do kabury pistolet. – i zabezpiecz broń, pamiętasz co się stało z Przylepą? – spytał, po czym usiadł na większym najemniku. Krew wypłynęła z ran na nogach „siedziska”. – i jeszcze jedno, jak już ich zabijasz, to bądź pewien, że są martwi. – szybkim i zwinnym ruchem wyjął bagien z cholewy lewego buta i wbił go leżącemu prosto w serce. Ręka w czarnej rękawiczce bez palców zadrgała konwulsyjnie przy kaburze pistoletu na nodze i zamarła. Popapraniec tylko wzruszył ramionami:
- Wiesz, oko już nie te...
- Wiem dokładnie, że twoje oko jest lepsze, niż któregokolwiek kota w całej tej zasranej Strefie. Dlatego się nie wykręcaj. – Kościej wstał, otrzepał się po leżeniu w rowie i popatrzył na martwych – chcesz coś z nich?
- Nie maja dla mnie wartości, choć tobie może się przydać kałasz na części.
”Wiesz dobrze, cholero, ile ja mam części do AK w magazynie” pomyślał tylko chudzielec, lecz nie odezwał się słowem i ruszył w kierunku Baru, nie patrząc na towarzysza. Z poległych zniknęła tylko MP5.
Kościeja w Barze nie było łącznie dwie godziny. Przez ten czas Adam siedział jak na szpilkach i wyraźnie ucieszył się na widok kościstego oblicza znajomego. Jego radość przygasła, gdy zobaczył fanatyczne oblicze Tomasza, który wszedł za wyżej wymienionym.

- Dobra panowie, wchodzimy tam we trzech i we trzech mamy wyjść. – odezwał się Kościej, gdy tylko Barman zamknął za sobą drzwi od tylnego pomieszczenia 100 Radów. Wszyscy trzej siedzieli za masywnym stołem, na którym najwidoczniej rżnięto mutanty i to nie w celach badawczych – Dlatego macie mnie bezwzględnie słuchać, niezależnie od wydanych przeze mnie rozkazów. Ty Tomaszu wiesz już to od dawna, ale muszę to jasno teraz powiedzieć, żebym nie musiał wygłaszać takich przemów pod gradem świszczących kul, czy też przed hordą Zombiech lub Chimer, zależnie na co trafimy jako pierwsze. – dodał lekko znudzony, przy czym potarł prawym nadgarstkiem nos, wraz z częścią policzka – Jakieś pytania?
Popapraniec nachylił się konspirancyjnie nad stołem i szepnął:
- A po co dokładnie tam idziemy, szefunciu?
- Po utraconą cnotę i niewinność, a specjalnie dla ciebie wybierzemy się tam też po rozum! – nie wytrzymał Stary i podniósł się z krzesła, które swoim skrzypieniem zaprotestowało przed tak nagłymi ruchami.
- Spokojnie, Tomasz tylko żartował, prawda? – wtrącił dość nieśmiało Andrzej. Do tej pory nie śmiał się odezwać, lecz poczuł, że trzeba rozładować atmosferę.
Kościej dyszał z tłumionej wściekłości, nachylony nad Popaprańcem, który właśnie w tym momencie, nic sobie z tego nie robiąc, grzebał sobie małym palcem w lewym uchu.
- Przypomnij mi jeszcze raz czemu to akurat ciebie zdecydowałem się zabrać, kolego? – rzekł spokojniej Stary i opadł powoli na stołek, który skrzypnął lekko, jakby aprobując taki delikatny sposób jego używania – Zresztą nieważne, jesteśmy spakowani i gotowi do drogi. Wyruszamy natychmiast tylnym wyjściem. Jeszcze tego brakowało, by najemnicy, tudzież bandyci mieli nam sterczeć na ogonie przez całą wędrówkę.
Cała trójka wstała niemal równocześnie ze swoich siedzeń i poczęli zakładać plecaki. Bez szemrania, bez zbędnych słów, każdy wiedział co ma robić. Kościej zapukał dwa razy w drzwi i po chwili pojawił się Barman, który poprowadził ich głęboko w trzewia 100 Radów. Drzwi do pomieszczenia ponownie zostały zamknięte i krzesła wreszcie mogły odpocząć. Po chwili w oddali niewyraźnie słychać było Tomasza:
- To po co dokładnie tam idziemy?
Oraz zaraz po tym dźwięk przypominający worek kości uderzający w pustaka, gdy kułak jego przyjaciela uderzył go w czerep.


Rozdział V: Zagadka
Kościej. Kościej, Kościej-Kościej. Kości-Kości-Kościiii! Cóż ci po głowie chodzi, stary druhu? – myślał Tomasz, gdy przeciskali się starymi tunelami pod Barem. Popapraniec nie rozglądał się na boki, jak Adam z tyłu, ale też nie szedł spokojnie jak Chuchro czy Barman na przedzie, którzy setki razy łazili po tych podziemiach. Zamiast tego popatrywał co chwila na to pojawiających się, to znikających w świetle słabych żarówek towarzyszy lub po prostu grzebał we wspomnieniach. Niewiele tego było. Kiedyś te podziemia nazwałby katakumbami, lecz teraz nie wiedział nawet co to znaczy. Nie, nie do końca - Tomasz wiedział co to znaczy, to Popapraniec nie miał najmniejszego pojęcia na ten temat. Wódka, szkodliwe działanie Zony i kilka upadków na głowę dopełniły swego – Tomasz nie wiedział kim jest, a raczej kim był. Obecnie uważał się za stalkera do wynajęcia. Do wynajęcia za określoną ilość pewnego przeźroczystego trunku, zwanego przez wielu „lekarstwem na całe zło”. Chodziła nawet fama, że Świr za trzy skrzynki wódki pójdzie nawet do piekła i wróci stamtąd trzymając w zębach widły Lucyfera. Nikt jak dotąd jeszcze tego nie sprawdził, gdyż pokusa obalenia choć jednej skrzynki stawała się niemożliwa do odparcia dla większości stalkerów. Ponadto powiedzenie „głupi ma zawsze szczęście” w stosunku do niego nigdy nie było tak prawdziwe. Oczywiście pomógł temu wyżej wymieniony „szkodliwy” wpływ Zony, a także inne czynniki, mniej lub bardziej przyjemne, o których lepiej nie wspominać w dobrym towarzystwie.
Szuranie butów po usłanym gruzem i kurzem podłożu zwężającego się tunelu zaczęło wprawiać Wiedźmina w klaustrofobię. Tomasz zauważył to w jego oczach, gdy odwrócił się sprawdzić czemu tak sapie. To rosnące przerażenie, rzucanie wzrokiem w poszukiwaniu choć większej przestrzeni i krótki, urywany, dość ciężki oddech. Tym bardziej w uspokojeniu się nie pomógł mu odgłos wyjącego Snorka, który rozległ się nagle w którymś z korytarzy. Tomaszowi przeleciało przez myśl, że wkrótce powinni się napatoczyć na syna Minosa z Krety, ale nie wiedział co oznacza ten dziwny zlepek niezrozumiałych wyrazów. „Skąd u mnie znowu takie myśli?” zapytał sam siebie w duchu i zrobił dość zafrasowaną minę, typową dla wiejskiego przygłupa podczas niemożliwego do wyobrażenia sobie wysiłku intelektualnego. W tym momencie Kościej odwrócił się, gdyż najwidoczniej rzężenie Adama zaczęło mu działać na nerwy. Zanim jednak zwrócił się do coraz to bardziej chorego Adama, napotkał wzrokiem Tomasza. Przez krótki okres czasu, mniej więcej tyle, ile zajmuje powiece mrugnięcie, Popapraniec zobaczył w kaprawych oczkach Chudzielca coś, o co nigdy nie posądziłby kolegę... Nie mógł jednak tego jednoznacznie określić. Czy to było poczucie winy, czy mu się tylko przywidziało? Nie, nie pił dzisiaj, więc musiała być to prawda. Lecz zanim zdążył to przemyśleć, czy choćby zanalizować, wyraz twarzy towarzysza zmienił się, gdy jej właściciela ogarnął gniew. Zapewne ma już dość tego cieniasa – pomyślał w duchu Tomasz – nie może znieść myśli o tym, że ma takiego kota niańczyć po całej Zonie. Już nawet kiedyś... kiedy to było? Młodszy Kościej i tak na mnie patrzył, ubrany był w zielony kombinezon, a wokół niego zieleń... Co on wtedy powiedział? Co to było? Czemu nic z tego nie pamiętam? Nieważne, przypomni mi się kiedyś.
Gdy Popapraniec doznawał nikłego przebłysku pamięci, Stary trzepnął kilka razy otwartą dłonią Adama po twarzy, pomagając mu choć trochę wziąć się w garść. Co ciekawe to skutkowało, lecz nie tak, by kolega się całkiem uspokoił, więc razy ustały. Barman tylko westchnął, oparł się o ścianę i zapatrzył w farbę odłażącą od sufitu, starając się policzyć pęknięcia. Nie zwracał uwagi na to, że ściana ta, była przeraźliwie brudna.
Wiedźmin natomiast skulił się w sobie i zaczął drżeć. Gdyby kościste dłonie nie trzymały go za kołnierz, niechybnie padłby na ziemię. Chudzielec już miał się wściec i posłać Barmana z panikarzem z powrotem, gdy za nim odezwał się spokojny i opanowany głos:
- Musisz zastosować sedację. Podaj mu anksjolityk, najlepiej któryś z rodziny alprazolamów. Jeżeli mnie pamięć nie myli, masz lekko przeterminowany Xanax w plecaku. Podaj mu od razu 0,75 mg preparatu i pod żadnym pozorem nie pozwól mu się napić po nim alkoholu. No i oczywiście żadnej nikotyny, dopóki stąd nie wyjdziemy.
Kościej od razu odwrócił głowę w kierunku źródła głosu, puszczając przy tym Adama, który prócz niezbyt przyjemnych przypadłości dopisać mógłby sobie osłupienie. Odgłos padającego ciała głucho odbił się od ścian i pognał w przetykany nielicznymi żarówkami mrok.
Barman zrobił karpia, gdyż nie od dziś znał Tomasza, lecz nie wiedział nic o jego przeszłości. Kościej natomiast wiedział aż za nadto.

Rozdział VI: Spotkanie
Kamil przysiadł na wzgórzu i zaczął obserwować okolicę Rostoku przez lornetkę. Jego zielony kombinezon idealnie wtapiał się w trawę na szczycie, jak też nie wyróżniał się na tle drzew znajdujących się za nim (które to były dość wysokie na przeciwległym zboczu). Jedyne, co mogło go zdradzić, to krótkie, jasne włosy, którymi leniwie rzucał wiatr. Zbierało się na deszcz i wieczór nie zapowiadał się zbyt przyjemnie, tym bardziej na pograniczu Dziczy z Jantarem, choć na razie słońce przebijało się przez gdzieniegdzie gęste, skłębione chmury. Gdzieś za nim słychać było odległą walkę dzika ze Snorkiem. Co chwilę któryś z adwersarzy wydzierał się, przerywając ciszę i działając tym samym Kamilowi na nerwy. W końcu nie wytrzymał, odwrócił się z gniewem w jasnych oczach, odnalazł walczących wciąż trzymaną lornetką (odległość określił na ok. 700 metrów), po czym wyciągnął swój wysłużony M89-AR zza pleców i przymierzył się. Szybko odnalazł swoje cele, lecz nie mógł się zdecydować w którego wystrzelić jako pierwszego, tym bardziej, że nie miałby teraz czystego strzału. Celownik lunety przesuwał się z jednego kształtu na drugi, kiwając się lekko w górę i w dół, jak też na boki, zależnie od oddechu i pulsu snajpera. Zmierzchało się, należało działać. Nagle oboje walczący wypadli z nierównych, drgających na wietrze, cieni drzew, na polanę i Sokole Oko mógł wreszcie im się przyjrzeć. Snork, odwrócony do strzelca tyłem, krwawił z wielu otarć i ran na ciele, gdzie ciosy dzika natrafiły na tkankę pod postrzępionym mundurem. Jego przeciwnik natomiast, ustawiony na wprost lunety, miał kilka śladów po ugryzieniu na pysku i grzbiecie, a także kulał na przednią nogę. Ponadto krew sączyła się mu z małych, niezidentyfikowanych ranek na całym ciele. Nagle, w tej samej chwili, mutant zerwał się do skoku, a zwierze zaszarżowało, przez co zamienili się miejscami. Powietrze przedarł zirytowany ryk Snorka. W tym też momencie Kamil zobaczył twarz byłego żołnierza, gdy spadła z niej maska przeciwgazowa, najwidoczniej nadwątlona przedłużająca się walką. Dzik musiał o nią zaczepić wcześniej, więc się nie trzymała zbyt dobrze i wystarczyło niewiele, by pożegnała się ze swym właścicielem. Ale nie tym martwił się snajper, gdyż rozpoznał pokiereszowaną twarz mutanta i poczuł nagły przypływ mdłości. Ręka drgnęła. Palec kurczowo zacisnął się na spuście. Świsnęło u wylotu tłumika. Kilka milisekund później lewa część czoła mutanta roztrzaskała się jak przegniły melon trafiony stalowym młotem. Kawałki mózgu, okruchy czaszki i resztki skóry głowy, wraz z rzadkimi kępkami ciemnych włosów poleciały w górę i na boki, po czym opadły na ziemię, zroszoną chwile wcześniej krwią i płynem mózgowym. Snork przewalił się bez czucia na lewy bok, tworząc pod roztrzaskaną głową powiększająca się powoli kałużę krwi, do której jeszcze wolniej dołączała wypływająca resztka mózgu. Dzik nie przestraszył się świstu kuli i najwidoczniej to swoim umiejętnościom przypisał pokonanie przeciwnika. Uprzednio sprawdzając, czy wróg nie udaje, chrząknął cicho z zadowolenia i rozpoczął ucztę na cuchnących zwłokach.
Skurcz ręki zniknął tak szybko, jak się pojawił i ze zdrętwiałych palców strzelca wypadła snajperka, cicho uderzając o ściółkę. Kamil zgiął się w pół i zaczął nierówną walkę z własnym żołądkiem, gdy przed oczyma wciąż widział zmaltretowaną twarz. Twarz niedawno zaginionego przyjaciela.
W końcu, gdy już przetarł usta po posmaku porażki, wziął się w garść. Był co prawda już od wielu lat w Zonie i widział równie wiele, lecz pierwszy raz spotkał się z czymś takim. Jego towarzysze, a nawet cała jednostka, ginęli mu na oczach, ale nigdy – przenigdy – żaden z nich nie został skazany na taki los! Los iście gorszy od śmierci.

Rozdział VII: Karma
Słońce już dawno zaszło. Wiatr szumiał zgodnie ze swoim własnym rytmem, próbując zagłuszyć padający deszcz. Wysoko na niebie księżyc usiłował promieniami przebić się przez chmury. Pomimo pełni, wychodziło mu tak sobie. Światła było na tyle, by rozpoznać poszczególne kształty majaczące w mroku. Nie na tyle jednak, by uważnie się im przyjrzeć. Gdzieś w tej ciemności szedł samotny stalker. Pogrążony był w niewesołych myślach, stukrotnie czarniejszych od otaczającego go mroku. Kierował się w stronę Baru po starej ścieżce. Specjalnie nie chciał iść przez Dzicz, gdyż o tej porze byłoby to o wiele bardziej niebezpieczne. Nadłożył więc drogi, a znał ją nie od dziś. Przez kilka ostatnich lat wiele razy przeszedł ją za dnia i nocy, zarówno z oddziałem, jak i po opuszczeniu czynnej służby.
Przez całą tą rutynę pozwolił sobie na zatopienie się w rozmyślaniach. Wciąż widział starego druha, zarówno w przeszłości, jak i jego postać sprzed kilku godzin. Starał się sobie przypomnieć coś więcej – jego głos, żarty, sposób strzelania czy chodu. Przystanął. Deszcz wreszcie przestał padać.
- Do cholery, nie pamiętam nawet jak on się nazywał! – szepnął sam do siebie na głos. W otaczającej go ciszy zabrzmiało to złowróżbnie i o wiele głośniej niż by chciał. Nagle go uderzyła inna myśl – Cisza! W Zonie nigdy nie jest cicho!
Jakby na potwierdzenie tych słów od najbliższych drzew oderwało się kilka cieni. Przemknęły równolegle do drogi. Niedaleko pozycji Kamila, w głębokim leju po wybuchu – prawdopodobnie moździerza – zalegał jakiś inny cień. Spod drzew zauważył kilka podwójnych błysków, gdy księżyc wreszcie zaczynał wygrywać batalię z chmurami. Kilka par wygłodniałych ślepi. Szybko ocenił swe szanse – nie było czasu na wyciągnięcie snajperki, zresztą i tak niewiele by nią teraz zrobił. Innego karabinu nie posiadał. Jedynie w grę wchodził stary Glock, nóż i cytrynka na specjalną okazję. Jeszcze nigdy okazja nie była tak specjalna. Korzystając z tego, że drapieżniki jeszcze nie zaatakowały, a przypatrywały się ofierze, wziął w lewą rękę pistolet, prawą odbezpieczył i natychmiast wyciągnął granat.
Ślepia obserwowały. Wyciągnięcie zawleczki. Ślepia zniknęły, lecz stwór lub stwory na pewno tam się czają. Rzut granatem, przykucnięcie, przełożenie broni do prawicy. Wybuch, warczenie i skamlenie. Lewa dłoń wędruje do noża, prawa celuje w stronę krzaków. Białe zębiska wypadają z nich. Strzał! Pudło, kula uderza w drzewo oddalone kilkanaście metrów dalej. Uderzenie, wpierw włochatego cielska w pierś, a później pleców o ziemię. Niewesołe położenie. Kły zagłębiają się w prawe przedramię. Odruchowy cios nożem. Trafienie. Krew mutanta zalewa stalkera. Uścisk na ręce słabnie.
Kamil poderwał się i zrzucił konającego mutanta z siebie. Ręka rwała go niemiłosiernie, a pistolet wypadł ze zdrętwiałej dłoni kilka chwil wcześniej. Ucieczka lub walka jedną ręką ze stadem. Stadem wychodzącym właśnie z pobocza.
Warczą. Nie popuszczą. Ucieczka odpada, więc przyjdzie tu zginąć jak na stalkera przystało. Przycisnął zranioną rękę do siebie i przygotował się. W głowie już zaczynało szumieć. To adrenalina uzupełniała krew, która wypływała powoli z rany. Zaryzykował spojrzenie na nią, ale w tej ciemności czerwień krwi była czarna. Nie była to zresztą tylko jego krew. Dalej warczą. Uśmiechnął się złośliwie – przynajmniej jeszcze jednego zatłucze, nim go pożrą żywcem. I tak wolał odejść w ten sposób, niż jego przyjaciel. Przyjaciel, którego imienia nie mógł sobie przypomnieć za nic w świecie.
Psy za ten czas zaczynały go obchodzić. Przygotowywały się na atak z kilku stron na raz. Lecz nagle z prawej odezwał się klekot Kałasznikowów. Kilka mutantów padło od razu, reszta przestraszona takim zbiegiem okoliczności uciekła.
Adrenalina z żył prawie od razu wyparowała – był bezpieczny. Został uratowany. Opadł na kolana i odetchnął. Odwrócił się w kierunku strzelców i powiedział:
- Dziękuję wam bardzo, dobrzy stalkerzy. Gdyby nie wy, właśnie byłbym żarciem dla tych cholernych kundli. – Co prawda głos mu się łamał i miejscami się jąkał, ale nawet tego nie zauważał. Żył. Tylko to się liczyło.
- No widzisz, Franiu, mówiłem, że jeszcze podziękuje. – Rzekł spokojny, wydawałoby się starczy głos.
- Widzu, widzu. Ale co z tego, jak powinniśmy go załatwić tu i teraz. – Powiedział inny, głęboki, zachrypnięty głos.
Słowa te zadziałały na Kamila jak kubeł zimnej wody. Wiedział, ze nie ma szans w obecnym stanie, ale polec z rąk swoich wybawicieli?
- Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Szef wyraźnie kazał sprowadzać do siebie wszystkich napotkanych niefrakcyjnych. A słowo szefa – świętość! – Odpowiedział natychmiast „starzec”. W jego głosie stalker wyczuł zdenerwowanie i coś jeszcze.
- Oj, daj spokój. Tego ostatniego załatwiłem, bo miał ładną snajperkę. Sam wiesz jak ja lubię zbierać dobry sprzęt. – Franek wydawał się być zakłopotany. Najprawdopodobniej dostali obaj niezły opiernicz od „szefa” za jego wybryki.
- Tak, zbierać, a później przepijać. Ale wystarczy o tym, bo będziemy się sprzeczać tak długo, aż nam się zdobycz wykrwawi. – Uciął pierwszy i podszedł do Kamila z apteczką.
Było za ciemno na rozpoznanie jakiś szczegółów jego twarzy, ale siwe włosy, krótka bródka i takież wąsy były wystarczająco widoczne. Najprawdopodobniej w czasie nocnych eskapad zakładał szal lub maskę, bo byłby przez to zbyt widoczny. Prócz tego dostrzegł prosty nos oraz ciemne oczy.
Drugi stał trochę dalej. Sylwetką przypominał pakera. Twarz dość kanciasta, bez zarostu, a że stał profilem – nos typowo grecki. Na twarzy miał noktowizor. Innych szczegółów stalker już nie dostrzegł. „Starzec” – gdyż tak prawie natychmiast nazwał go Kamil – opatrzył mu ramię, podniósł Glocka, wyciągnął magazynek i oddał właścicielowi.
- Tylko bez głupich numerów, też wolelibyśmy być już w obozie. Grzać się i od ogniska, i od wódki. – Po czym dodał jakby bez ładu i składu. - Noc długa, może jeszcze zdążymy.
Gdzie i dokąd zdążymy? Tego Kamil nie wiedział. Jednak lepsza niewola od zostania rozszarpanym żywcem przez zgraję mutantów.
There is nothing in this world worth believing in...
Image

Za ten post MCaleb otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive k4r00, blazejro.

MCaleb
Wygnany z Zony

Posty: 551
Dołączenie: 09 Cze 2007, 23:23
Ostatnio był: 03 Wrz 2015, 19:57
Miejscowość: Mars
Kozaki: 8

Reklamy Google

Poprzednia

Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 0 gości