przez Valentino w 26 Lis 2010, 22:21
Zimno.
Zimno kąsało mnie z każdej strony, w każdą część ciała – mgliste, niewyraźne i miękkie jak lodowate opary czy przechodzący przez kogoś duch, a mimo to zdające się wypełniać mnie, opatulać niczym zeszły z lawiną śnieg. Wypełniło wszystko dookoła i unieruchomiło mnie, zdawało się zbite i twarde niczym ubita pięścią wilgotna glina.
Bałem się otworzyć oczy.
Byłem pewny, że obejmujący mnie chłód przybiera konkretną postać.
Wpatruje się we mnie z uwielbieniem i czeka, aż nawiążę z nim wzrokowy kontakt.
Chce zobaczyć jak źrenice rozszerzają mi się z przerażenia i wtedy zgęstnieć tak bardzo, że widmowe, muskające mnie jak dym języki zgęstnieją w sople i w ułamku sekundy podziurawią całe moje ciało.
Byłem nagi. Nie potrafiłem określić swojej pozycji ani położenia – zmysł równowagi już Tam uległ poważnemu uszkodzeniu, więc i tutaj...
Tam?
Gdzie jestem?...
Pojawiła się we mnie pierwsza myśl – strach przed tym, że Druga Strona miałaby być niemal idealnym odbiciem świata doczesnego. Te same doznania, oparte na tym samych zmysłach, na tak samo funkcjonującym organizmie, otoczone jedynie nikłą, szydzącą z obietnicy Empireum, nutką mistyczności i pozornej różnicy od miejsca, które opuszcza się wraz ze śmiercią.
Chciałem czegoś więcej!...
Przestrzeń, cały otaczający mnie chłód, wypełniły nagle znajome mi odgłosy.
Szelesty. Papier, pergaminy, pergaminy różnego rodzaju, kartki wielu formatów, polaroidowe fotografie, odbitki zdjęć, klisze, kartki z pozdrowieniami, obietnice, pergaminy...
Niespełnione.
Tony przemielonych drzew, znaczki, litry wsiąkłego atramentu...
Koperty.
Poczta
„Wysłałem do niego dokładnie dwanaście listów. Opowiadałem mu każdy miesiąc, jak siedziałem za kratami, a on nie odpisywał. Był jedynym, który mi został, jedynym który się ode mnie nie odwrócił. Nie odpisywał. Kiedy wyszedłem na warunkowym, odnalazłem jego krewnych i od razu się z nimi skontaktowałem. Powiedzieli mi, że rok temu zginął w wypadku.”
...
”Wysłano 2.11.18 z Moskwy do Piotrogrodu. I gdzie oni teraz są, ta Niusza i tajemniczy Bacził? Może tylko lampa naftowa przetrwała. Zresztą, chyba też nie. Kto by przechowywał lampę naftową? Najwyżej jakiś kompletnie stuknięty kolekcjoner...”
Borys Strugacki, „Bezsilni tego świata”
1. Waga słów, ciężar listów
-Czuję się jak... Jakbym nosił... – Woźny wziął głęboki oddech, przystając na chwilę w pół kroku. –Jakbym niósł węgiel... – wydusił z siebie na płytkim wdechu. Zacisnął dłonie na płóciennym worku i zdobył się na trzy dłuższe kroki, którymi dogonił kompana. – pierdo*ony węgiel, który jak trupa ciągnąłem przez korytarze tej szkoły na zadupiu, opalałem piec, a i tak to gówno dawało... Ziębiło jak na zewnątrz, było jeszcze gorzej, bo nie było słońca i...
-Pamiętam... – jęknął Feliks. –Pamiętam, pamiętam. – powtórzył jeszcze dwa razy, chcąc zagłuszyć Woźnego, który rozkręcił się jak pozytywka i zdawał się mieć zamiar trajkotać bez końca.
-...wszystko wpadało w te mury, a to taka cegła, tak wypalona, że te słońce całe pochłaniało, okna brudne i wychwytywało też większość, jak nie było lata albo wiosny, w zimie szło tam ku*wa zamarznąć, w tej je*anej, zatęchłej budzie...
-Brałeś dziś krople?
-...nienawidziłem całe życie, a jaką radochę miałem jak wybuchł cały ten pożar, to było takie piękne...
-Brałeś dziś krople?! – krzyknął Feliks w napadzie złości.
„Nie zniosę tego trucia, gada jak szczekaczka, blablabla bla bla bla... I ciągle o tej durnej budzie!”
-Nie... Nie brałem. Nie brałem...
Zapadła chwila milczenia, podczas której dwójka „Pocztowców” przeszła przez stare tory.
Jeden z kursujących niegdyś między Janowem a Prypecią pociągów stał w bezruchu kilka metrów dalej, częściowo wystając spod mostu, pod którym panowała ciemność absolutna – przy obecnej pogodzie i oświetleniu wagon świecił się matową, intensywną czerwienią.
-Wygląda jak z cegieł... – mruknął Woźny, przerzucając wór na lewy bark. – Jakby spojrzeć z daleka...
-Soczewek też dziś nie brałeś?
-Nie... – burknął. – To znaczy nie, że... Mam je dziś na sobie, mam. Po prostu...
-Wyobraźnia cię ponosi.
-Pewnie tak. – zmrużył oczy, odzyskując nagle utraconą ostrość widzenia. – Muszę odpocząć, źle się czuję na takich otwartych przestrzeniach...
Kiedy bał się mutantów albo szabrowników – było w porządku.
Każdy, każdy poza wyjątkami, ludźmi którzy albo się uodpornili, albo było im wszystko jedno - bał się przebywać na otwartych terenach w Zonie, zwłaszcza pod Prypecią. Mimo, że od marca 2001 roku, czyli prawie trzy lata temu, aktywność mutantów o bandyckich grup wyraźnie zmalała. Zona zdawała się powoli pustoszeć – coraz więcej wiosek i starych gospodarstw, miejsc służących swego czasu za osady i schroniska, czasem nawet za fortyfikowane obozy, obrastały i stawały się jeszcze bardziej nieprzyjazne i niedostępne. Zbocza niewielkich wzniesień oraz węższe doliny, udeptywane niegdyś przez buty i gniecione przez wielkie namioty, ponownie zarastały wysoką, łamliwą trawą.
Z przystanków autobusowych znikały beczki, w których wieczorami rozpalano ogień z zebranych gałęzi i porąbanych, starych kłód.
Ułożone w oparcia cegły i pustaki, rozprute fotele, resztki mebli, koksowniki i prowizoryczne zadaszenia – wszystko to z dnia na dzień znikało z oczu, upodabniając krajobraz Zony do czasów, gdy jeszcze nie była Ona w takim jak dziś, centrum uwagi.
Jakby wszystkie te przedmioty, ślady obecności stalkerów, jeśliby uznać za niego każdego przebywającego w Zonie człowieka, usuwała sama Zona – jakby zbierała je wszystkie, uznając je za nieczyste śmieci, i niezauważalnie zakopywała głęboko w ziemi.
Zona wracała do swego poprzedniego stanu. Uspakajała się.
Ale nie tylko w wymiarze związanymi z ludźmi – zdziczałe zwierzęta i niehumanoidalne mutanty powoli stawały się rzadkością. Upolowanie Tarka czy wilczura, co jeszcze pięć-sześć lat temu nie było niczym niezwykłym, dziś przypominało zasadzanie się na białego kruka. Ceny trofeów drastycznie wzrastały, one oraz wynagrodzenie jakich żądali dla siebie myśliwy i łowcy – na własną rękę można było się pokusić o szczura lub zwykłego, oślepionego przez „trio” kundla.
Tych od zawsze było tu pełno, i tak zostanie chyba na zawsze.
Jaka siła była za to odpowiedzialna?
Świadomość Zony, jeśli taka istniała?
Matka Natura? Bóg?
Każdy uznawał swoją wersję, niektórzy wierzyli nawet, że tak zwana Świadomość Zony to jedynie potrafiący na nią wpłynąć, niewiarygodnie potężni i wpływowi stalkerzy. Ci, których określało się mianem „lekarzy”, gdyż ponoć poznali każdy zakątek szpitala i okiełznali wszystko co ten w sobie krył.
Tak naprawdę liczył się tylko skutek – Zona dziczała i pustoszała.
„W Zonie ludzi nie ma, i ludzi być nie może.” – pomyślał Feliks, patrząc się wzdłuż pustego, biegnącego pod zaczernionym mostem, toru. Trakcja ciągnęła się aż po sam horyzont – aż do zalanego ognistą czerwienią i ciemnym fioletem, nieba.
„W takim razie co ja tu robię?”
2. Fuga
Wstyd nie pozwolił mi tego zaakceptować.
Cały pokój zdawał się ze mnie szydzić – ściany i sufit, podłoga, meble i sprzęty – wszystkie rżały iście końskim śmiechem, napawając się moim żałosnym, ale i śmiesznym, widokiem. Nie pozwalały mi się skupić – kilka minut, spędzonych na chowaniu głowy w zmięte, pomarszczone elementy nocnej pidżamy, pozwoliły mi w końcu wysnuć jedną myśl – skupiłem się i zacząłem zastanawiać, jak się tu znalazłem.
Garnki, pomarszczona farba i jakby miękkie już od wilgoci zakurzone meble, zamilkły za jednym razem, jak za karcącym gestem dłoni charyzmatycznego przywódcy.
„Teraz ja mówię.”
Mówiłem sam do siebie, w myślach, a mimo to spowodowane zimnem szczękanie zębami zdawało mi się przeszkadzać tak, jakbym recytował komuś wiersz. Zimno było okropne – iście grudniowe, pełne przywodzącego mi na myśl Święta, powietrza. Był czerwiec – i choć tego typu jesienno-zimowe powietrze zdawało mi się niejednokrotnie wyniuchać już pod koniec września, teraz, na początku lata, czułem się w jego obecności wyjątkowo nieswojo.
Powietrze mające dla mnie wyjątkowy, specyficzny zapach, przez który momentami fizycznie czułem w ustach smak imbiru i cynamonu – smak wypełnionych nimi i goździkami, naparu, słodkość korzennego piwa i nie dający się określić jednym słowem, aromat świeżego piernika z włoskimi orzechami.
Na szczycie mojej osobistej drabiny Rzeczy Kojarzonych Ze Świętami, aromaty imbiru, goździków, pierników, korzennych przypraw i cynamonu, były na samym szczycie. Więcej, czasem miałem wrażenie, że cała reszta absolutnie się nie liczy – istnieje tylko po to, by móc skupić uwagę na czym innym choćby przez chwilę, tylko po to, by zapachy i smaki naparów oraz korzennych ciast, za szybko mi się nie znudziły.
Odpędziłem wszystkie związane z tymi odczuciami wspomnienia – nie była to odpowiednia pora, by wpadać w nostalgię.
Leżałem kompletnie nagi w kącie pokoju robiącego za sortownię, kuchnię, i salon jednocześnie. Moja dwuczęściowa pidżama z długimi rękawami leżała metr ode mnie gdy się ocknąłem – zdjęta w pośpiechu, zwinięta w jeden kłębek i rzucona niedbale w bok. Jakbym zrzucił ją siebie w tle wrzasków, bo zaczęła płonąć żywym ogniem.
Przez okno, pod którym leżałem, wpadały silne, letnie ciemnopomarańczowe promienie słońca. Pomyślałem o zachodzącej powoli, wielkiej, czerwonawej kuli, i natychmiast spojrzałem w stronę wiszącego po drugiej stronie pokoju zegara z kukułką. Piętnaście po dziewiątej. Do umówionego powrotu Woźnego i Feliksa zostało już tylko dziesięć minut. Powinienem zdążyć się...
Kontrast pomiędzy zdającym się wypełniać pokój po brzegi, zimowym powietrzem, a sielankowymi promieniami słońca, był nie do wytrzymania.
Zaparłem się rękoma o podłogę i zadziwiająco zręcznie, zważając na wciąż ściskające stopy skurcze, podniosłem się na równe nogi. Stałem plecami do okna, przez co na zalewającej niemal całą kuchnię, plamie ognistoczerwonego światła, rozkwitł rzucany przeze mnie cień. Zadziwiająco wyraźny i ostry, wydawał się tylko troszeczkę rozmazany w okolicach konturów. Rozmyty, więc równie dobrze mógł być wyraźny jak namalowany farbą, a „miękki” wydawał mi się tylko przez to, że mam problemy ze wzrokiem.
Wzrok. Okulary.
Dopiero teraz o nich pomyślałem – i od razu zacząłem się gorączkowo rozglądać po pokoju.
Niewielką wadę wzroku miałem od późnego dzieciństwa – nie była ani groźna, ani nawet choćby w małym stopniu utrudniająca funkcjonowanie – ot, uczucie mgiełki, lekkie rozmycie przy patrzeniu na bliższe obiekty.
Bez założonych na nosie okularów (nie zdejmowałem ich nawet, gdy szedłem spać – zawsze usypiałem leżąc na plecach i jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się choćby przewrócić na bok podczas snu) czułem się niezwykle niekomfortowo. Źle, obco, niekomfortowo... Niekompletnie. Moja potrzeba ciągłego noszenia okularów urosła do rangi chorobliwego natręctwa – gubiąc je w jakichkolwiek okolicznościach, potrafiłem w ciągu minuty dostać ataku histerii.
Nie wiem od kiedy dotyczące okularów polecenie lekarza/rodziców stało się taką obsesją – sam czułem się, jakbym się z nią urodził i zmagał od zawsze, choć w rzeczywistości nie mogło to trwać dłużej jak siedem lat. Wtedy trafiłem do Zony, wtedy też zacząłem się zmieniać.
Jak każdy, kto tutaj trafił.
-Są! – krzyknąłem na głos do samego siebie, widząc połyskujący w czerwonawym świetle, posrebrzaną oprawkę. Wciąż nagi, w wielkim przypływie szczęścia i ulgi zapominając o zimnie, rzuciłem się w stronę kuchennego aneksu. Błysk rozkwitał ze szczeliny między aneksem a wschodnią ścianą domu.
Po trzech wielkich krokach przypominających bieg, rzuciłem się na klęczki i jak uciekający przed odłamkami moździerzy żołnierz, doczołgałem do szczeliny. Cuchnęło z jej pleśnią, kurzem i masą starych, twardych okruchów, które wpadły do niej podczas przecierania aneksu szmacianą ścierką. Okazało się, że okulary na szczęście nie wpadły zbyt głęboko – udało mi się ich dosięgnąć palcem wskazującym i środkowym bez najmniejszego problemu. Całe szczęście, bo szczelina była za wąska, bym mógł w nią choćby kawałek środkowej części dłoni.
Dygocząc nie tyle z zimna co ze strachu i ekscytacji, wyciągnąłem okulary i włożyłem je sobie na nos, nie przejmując się wielkimi kłakami kurzu, które się do nich przylepiły. Z nimi wszystko stało się jeszcze bardziej rozmazane i niewidoczne, kłaki kurzu teraz wyglądały jak ogromne, włochate stwory.
Nie obchodziło mnie to. Nie teraz.
Teraz zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko z ulgą.
Znalazły się...
Są przy mnie.
Dopiero gdy uczucie ulgi opadło, tak naprawdę zauważyłem trzymające się okularów kurzowe, ciemne kłaki. Strąciłem je z obrzydzeniem pospiesznym ruchem ręki – na szczęście żaden z nich nie wplątał się w jakąś szczelinę ani miejsca zgięć, co zdarzało mi się jeszcze zanim nie zacząłem strzyc się na krótko.
Oparłem się o zlew i przyjrzałem się sobie w niewielkim, wiszącym pod suszarką na naczynia, lusterku; próbowałem wyobrazić samego siebie sprzed ośmiu, dziewięciu lat. Często działało to na mnie pokrzepiająco, tym razem jednak ogarnęła mnie przez to nagła i niespodziewana tęsknota.
Przecież...
Przecież niemal zawsze z przyjemnością myślałem o przeszłości. A już na pewno w lato – jedyną porę roku, podczas trwania której byłem wolny od bombardujących mnie zewsząd refleksji, przygnębienia i skutków nasilającej się zwłaszcza zimą i jesienią, depresji.
„Depresji”
-Depresji. – powiedziałem tym razem nie tylko w swoich myślach, prychając zuchwale do swego odbicia. Jasne, coś w tym było, w końcu każdy z psychiatrów, którzy mieli okazję mi swego czasu pomagać, ją u mnie stwierdził. Mimo to czasy ciągłego o niej myślenia, poddawania się jej działaniu i biernego czekania na fale chorobliwych natręctw, miałem już za sobą. Przetrwał tylko, jak nazywał to czasem Feliks, „okularowy fetysz” – jedyna chyba rzecz, poza orientacją seksualną i płcią, która nigdy się we mnie nie zmieniła.
Czemu więc nagłe wspomnienie czasów, gdy nie byłem jeszcze w Zonie, końcówka beztroskiej (co nie znaczy, że lepszej) części życia, wywołało we mnie tak silną tęsknotę?
Darowałem sobie.
Zdążyłem się nauczyć, że im bardziej chce się dociec takich rzeczy – genezy chwili zwątpienia, godziny myśli, dnia przygnębienia – tym bardziej się w nich pogrąża, a nawet jeśli uda się ustalić przyczynę tych odczuć, w większości przypadków wywołuje ona tylko ich nawrót. Przyczyna wydaje się bowiem tak trudna, ciężka i „twarda” do poradzenia sobie z nią, że do wszystkiego, co nas trapiło jeszcze chwilę temu, dołącza rażąca bezsilność.
Raz już przeceniłem swoje możliwości, myślałem, że nie ma problemów, z którymi nie można sobie poradzić.
Owszem, są.
Zadziwiające, że mimo tego wszystkiego żyłem, dałoby się rzec, szczęśliwie, i z niezbyt licznymi chwilami zwątpienia w swoje życie, nieprawdaż?
Piętrowy dom zbudowany tuż przy wieży ciśnień – przyjemny i ciepły, mimo paskudnego zewnętrznego wyglądu. Liczyło się wnętrze.
Wygląd był, jaki był – czerwona, zdrapana cegła, przypominająca fragment zabytkowej budowli, pozornie dziurawy (Woźny i Okularnik, zwany też czasem, choć niezwykle rzadko i tylko przez znające go na wskroś osoby, Spiritusem, połatali ów dach od wewnątrz) dach i brudne, popękane jakby od mrozu, okna. Trzy pokoje na pierwszym i drugim piętrze, oraz zasypane masą gruzu przejście do piwnicy, która z całej trójki „Pocztowców” interesowała tylko i wyłącznie mnie.
Feliks, czyli ja, Woźny, czyli facet obok mnie, reagujący na każdą przerwę w zażywaniu leków, rozwlekłymi monologami o jego byłej posadzie w pewnej szkole, i Okularnik/Spiritus, najbardziej niepozorna, niemrawa i skryta (przynajmniej w obecności obcych, nieznanych ludzi) osoba, jaką znam.
Każdy miał swój powód, swoją historię, przez który wylądowali (choć może to nie być odpowiednie słowo na określenie tych, którzy przyjechali tu z własnej woli, świadomi niebezpieczeństw) w Zonie. Osobami odpowiedzialnymi za „miejscową” korespondencję zostaliśmy jednak przez tą samą rzecz, to samo zjawisko, jedną, wspólną dla całej trójki, przyczynę.
Sam nie potrafiłem tak dobrze ubrać tego w słowa – Woźny, nawet gdy zapomniał wziąć swoich kropli – potrafił.
Cytując go – Zona pierwotniała.
Znowu przeszły mnie dreszcze. Samo słowo, te „pierwotniała”, było dla mnie w jakiś sposób wstrząsające. Było dla mnie lepsze niż rozwlekłe mówienie o postępującej dominacji natury, wyludnianiu się Strefy, powolnym wymieraniu zamieszkujących Ją mutantów. To wszystko było w tym jednym słowie.
Jednym z następstw tego zjawiska było opuszczenie Zony przez wojsko, co równało się zabraniu ze sobą całego sprzętu, którego tu wraz z sobą przytargali. Przekaźniki. Anteny.
„Martwe koło” – zostało tylko to – seria przekaźników, których działanie wymusiło na społeczności stalkerów powrót do starych metod w dziedzinie komunikacji na odległość, gdyż próby przeciągnięcia linii telegraficznych za każdym razem kończyły się fiaskiem – czyli wykryciem przez wojsko i zerwaniem połączenia.
Pozostały listy. Które, swoją drogą, wielu pisało już lata wcześniej, nie dając szans nowoczesnej technice na wyparcie tradycyjnej sztuki piśmiennictwa.
3. Problemy Woźnego
Wróciłem do kuchni i jeszcze raz przejrzałem się w lusterku nad zlewem.
Wyglądałem o niebo lepiej, niż jeszcze dziesięć minut temu. Zadziwiłem sam siebie, doprowadziłem się do porządku (siebie, i przy okazji kuchnię) w tak krótkim czasie. Przestałem nawet myśleć o tym, że zbudziłem się nagi jak z lunatycznego transu, czując zimowe powietrze, i że prawie doznałem ataku histerii z powodu zgubienia okularów.
Znów jestem.
Zorganizowany, poważny, uczesany i przezorny.
Nie myślałem o jutrze.
Usłyszałem szuranie brudnych, obklejonych piaskiem i błotem, podeszew o kamienny schodek, pozostałość po dużo bardziej okazałym niegdyś ganku. Jedno ciężkie łupnięcie, i po chwili kolejne – oba mocne i silne, przypominające siadającego gwałtownie, ogromnego doga lub mastiffa.
Worki z listami. I paczkami. Z pewnością nie ważyły tyle co dojrzały mastiff lub dog, co nie znaczyło, że były one lekkie. Rzadko zdarzało się zebrać tyle przesyłek i listow podczas dwudniowego objazdu – już częściej zdarzało się, że po przebyciu dwóch najważniejszych obecnie skupisk życia stalkerów, zebrano ilość zaadresowanych kopert dających się zmieścić w jednej dłoni.
Bywały okresy, że liczby listów drastycznie malały.
Niektóre kontakty między stalkerami a ludźmi z zewnątrz, ulegały zerwaniu – urywał się kontakt, „ostatni” list stawał się naprawdę ostatnim i wielu, naprawdę wielu, nie dowiadywało się już niczego więcej od ludzi, z którymi coś ich łączyło jeszcze przed spowodowaną obecnością w Zonie, rozłąką. Rodzina, przyjaciele, ukochane osoby – każdy korespondencyjny kontakt, czy raczej przedłużanie w ten sposób zawartej jeszcze lata temu znajomości, w końcu się kończył.
Nie potrafiłbym, chyba zresztą nawet bym nie chciał, wyjaśnić jak się czułem, gdy przekazywałem w obieg listy napisane tuż przed śmiercią. Gdy ludzie przychodzili do mnie z pretensjami, że nie dostali odpowiedzi. Żeby pozostać wiarygodnym, na własną rękę musiałem dowiadywać się, co działo się z niektórymi adresatami.
Śmierć, kalectwo, przeprowadzka lub zwykłe opóźnienie. Radowałem się, gdy w listach napisanych przez mojego Wszechwiedzącego Przyjaciela poza Zoną (tego, który kontaktował się z adresatami i/lub ich rodzinami w razie jakichkolwiek zastrzeżeń nadawców), czytałem słowa typu „Miszka przepraszała tego całego twojego Aleksandra, ze łzami w oczach padła mi na klęczki, że ona nie miała czasu, że jej na nim wciąż zależy, że wierzy w jego powrót. Przekazała mi odpowiedź, której część naskrobała naprędce tuż przy mnie, jak jej tylko powiedziałem, że spieszę się na pociąg do domu. Tym razem skończyło się szczęśliwie.”
Wyszedłem z kuchni i opierając się o framugę drzwi, zapatrzyłem się w głąb jasnego jeszcze przedpokoju.
Nudziło mi się. Przez chwilę zapragnąłem, żeby wszystkie te przyniesione przez Woźnego i Feliksa listy wparowały do przedpokoju jak wpędzone przez huragan. Żeby drzwi złamały się w pół i runęły z hukiem w dół pod ich naporem, żeby listy niczym rozwścieczone stado ruszyło na mnie, uderzając po twarzy jak setki karcących...
Wyobrażenie zwariowanej wizji rozleciało się jak we fragmenty mozaiki z chwilą otworzenia się wejściowych drzwi. Otworzyły się bez łamania w pół i huków. Do środka wszedł najpierw Woźny, Feliks był tuż za nim.
Listy zaś, zamiast wlecieć tu jak setki trzepoczących skrzydeł, niemrawo wpełzły tuż za moimi współpracownikami, targającymi otaczające je torby jak zwłoki, które trzeba ukryć na czas.
Stęchłe powietrze w przedpokoju i kuchni rozrzedziło się nieznacznym, odczuwanym tylko przez chwilę, powiewem świeżości. Powietrze na zewnątrz było nagrzane silnym, duszącym słońcem już od południa, i dopiero zaczynało chłodnieć. Przelotnie pomyślałem o spacerze, nie takim podczas którego trzeba było mieć oczy dookoła głowy i patrzeć na każde zarośla pod kątem tego, czy nie kryje się w nich mutant lub bandyta – o zwykłym, beztroskim wieczornym spacerku, na które uwielbiałem wybierać się z Janem i Michałem. Kiedy wychodzenie o tej porze na zewnątrz było jeszcze bezpieczne...
Patrząc na zdejmujących okrycia Feliksa i Woźnego pomyślałem sobie, że może jednak dalej jest to bezpieczne. Przecież wrócili cali. Jeśli coś miałoby im zaszkodzić, to tylko jakaś bolesna, wewnętrzna refleksja – skutek widoku pustoszejącej
Zona pierwotniała.
Zony.
-Zebrali wszystko? – spytałem głośno o poczynania Pomocników w tym tygodniu, stojąc w przejściu do kuchni.
-Ze wszystkich poza nadbrzeżem, ale w tamtej skrzynce i tak nic nie było. – Feliks przebrał buty i, będąc już w skórzanych kapciach, prześlizgnął się obok mnie po czym usiadł przy kuchennym stole. Obejrzałem się na niego przez ramię i nawet nie próbowałem powstrzymywać się od śmiechu widząc, jak ściąga ze wszystkich taboretów miękkie podkładki pod siedzenie, układa je na równy stos i kładzie pod swoim tyłkiem. Wygodnicki.
-Prze... – usłyszałem przed sobą. Odwróciłem się z powrotem i ujrzałem Woźnego mierzącego mnie jednoznacznym spojrzeniem. Nienawidził fizycznego kontaktu z ludźmi, nawet mu duchowo najbliższymi, choćby miało to być otarcie się ubraniem o ubranie, podczas przechodzenia komuś pod wyciągniętym ramieniem. Nawet zarywając godziny razem przy listach, jedząc posiłki czy po prostu rozmawiając, potrafił przyczepić się do mnie lub do Feliksa, że „siedzimy za blisko niego”. Zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić i wyrobić kilka odruchów – przy stołach siadać zawsze naprzeciwko siebie (po jednej stronie ja i Feliks, po drugiej Woźny), z wyprzedzeniem ustępować sobie miejsca gdy poruszaliśmy się, przykładowo, w budynku... W zasadzie można to było sprowadzić do tego, że ja i Feliks w pewnym sensie zmuszeni byliśmy omijać Woźnego szerokim łukiem. Ale najbardziej zadziwiające były relacje owego dziwactwa z alkoholem. Woźny był za młody by mówić o nim „ma swoje lata”, bo brakowało mu jeszcze dwóch, by osiągnąć czterdziestkę – był jednak słaby fizycznie, kondycyjnie i zdrowotnie – od młodości przesadzał z alkoholem, co było po nim widać ponoć już kiedy zaczął studia. Nie mogłem zaprzeczyć ani potwierdzić – nasza znajomość trwała jedynie trzy lata.
Chodziło o to, że wyjątkowo łatwo się upijał, a będąc już w stanie upojenia, do głowy przychodziły mu różne zwariowane pomysły. Jednak jeszcze nigdy, ani razu, a razy tych trochę było, nie zdarzyło mu się „przyćmić” syndromu jeża alkoholem. Zawodził i śpiewał, właził na stół (co zwykle kończyło się upadkiem, aż dziw, że niczego sobie jeszcze nie złamał ani nie stłukł), tańczył, kręcił się dookoła siebie i biegał po domu, jakby ktoś go gonił.
Ale wystarczyło wystawić rękę w jego stronę, by przyjacielsko klepnąć go w ramię, na przykład po opowiedzeniu świetnego dowcipu...
„Nie!”
Ton zapijaczony, oczy mętne, oddech cuchnący, on sam zaś obdarty już z powagi i godności – a mimo to, owo krótkie, zaskakująco wyraźne „Nie!” potrafiło zbić człowieka jak kabel od żelazka szczeniaka. Było dziwnie karcące i poniżające, zawsze się po nim smutniało i nastrój się psuł... Przynajmniej do następnej kolejki.
Woźny potrafił wiercić się przez kilka minut w miejscu jak zestresowany Itchy – wystarczyło, że spotkał go jakiś fizyczny kontakt – szturchnięcie przez kogoś w ramię czy coś równie zwyczajnego. Tyle wystarczyło, żeby Woźny przez dziesięć minut bombardował się serią nerwowych tików.
Dziwni ludzie, dziwni ludzie...
Woźny wszedł w końcu do kuchni i usiadł – a jakżeby inaczej – po drugiej, względem Feliksa, stronie stołu. Obaj zostawili worki z listami w przedpokoju i chyba nieprędko było im do samego o nich myślenia – wyglądali na wyczerpanych.
-Już dziewiąta, a mnie chce się spać, jakby była północ... – zasmęcił Woźny i z hukiem wrzucił ramiona na stół, w których ukrył głowę. – Gdzie te czasy, że o jedenastej w nocy dzień się zaczynał... – wymruczał tęsknie do rękawa, w który wtulał się całą twarzą. – Nadźwigałem się tych listów, zupełnie jak węgla do...
-Jezusie, znowu zaczyna! – Feliks tupnął ze złości w podłogę. – Daj mu pół grama haloperydolu bo mnie zamęczy!
-A po co aż tyle?... – rzuciłem z uśmiechem, robiąc pierwszy krok w stronę szafki z lekami. Wisiała w samym rogu pomieszczenia, między lodówką a zamrażalnikiem.
-Właśnie. – usłyszałem za sobą Woźnego, podnoszącego łeb ze splecionych ramion. – Wystarczy parę kropelek. Miłych, niesmacznych, ale bezpiecznych. Całkowicie bezpiecznych, a ty mi tu z neuroleptykiem... Wal się. – dodał po chwili bez cienia złośliwości. – Toksyczne gówno... – powiedział jakby sam do siebie, z powrotem kładąc głowę, tym razem opierając się czołem o przedramię.
Wziąłem butelkę jego „całkowicie bezpiecznych kropel” z szafki i ustawiłem na aneksie. Przysunąłem do siebie pierwszą z brzegu szklankę i nalałem do niej trochę przegotowanej wody z czajnika. Odkręciłem butelkę kropli, przechyliłem ją do góry nogami i czekałem, aż woniejąca czystym alkoholem i miętą ciecz spłynie na wierzch. Pierwsza i druga kropla spłynęły po sobie leniwie i od niechcenia, bezdźwięcznie lecąc w dół aż do spotkania z wodą. Osiem następnych skropliło się po sobie tak szybko, że ledwie je wszystkie policzyłem i nie przekroczyłem maksymalnej dawki – wystarczyły dwie krople za dużo, żeby następnego dnia Woźny przez dodatkowe dwie godziny nie mógł się podnieść z łóżka.
Jak uczeń w pierwszy dzień szkoły.
Postawiłem szklankę przed wyglądającym jak bywalec podmiejskiej speluny, Woźnym.
-Wypij i idź się przespać. – poradziłem, zasiadając obok Feliksa, który niczym pies myśliwski czujący królika czy kuropatwę, ciałem i wzrokiem wskazywał na Woźnego. Gotów w każdej chwili rzucić mu się do gardła i je rozszarpać, gdyby tylko znów zaczął gadać o szkole, w której pracował.
Tak się nie stało – zamiast tego Andriej „Woźny” Dzierżyński podniósł leniwie głowę, wypatrując roztworu wody i kropel jak oddalonego o setki metrów celu. Kiedy w końcu ją zauważył, złapał niedbale i opróżnił, krzywiąc się mdło na charakterystyczny smak leku, podniósł się sprzed stolika i oznajmił, że idzie na górę.
-Dyrektor mnie wzywa. – oznajmił poważnie i z zaskakująco autentycznym strachem w głowie. – Znowu się rodzice skarżyli, że straszę ich gówniarzy. Gimnazjum, a jak przedszkole, jego mać...
Wyszedł z kuchni i już po chwili słychać było niosące się po całym domu ciężkie kroki – schody skrzypiały i łomotały jakby lata temu stoczyło się po nich ze sto pianin. Kroki ucichły po minucie, zaś ostatnim dźwiękiem dającym znać o obecności w tym domu kogoś takiego jak Woźny, był odgłos zamykanych przez niego drzwi od osobistej sypialni.
-Znowu śpi bez mycia. – wyszeptał Feliks, nie doczekując się w końcu odgłosu trzęsących się rur i lejącej się wody. – Jeszcze z dwa dni i znowu będzie od niego capić dworcem. – odetchnął ciężko i zapatrzył tępo przed siebie.
Na wypełniające kuchnię pomarańczowe światło zachodzącego słońca.
4. Nieaktualna Korespondencja
Przeczytać tuż przed snem.
Pal licho formę listu!
Obaj wiemy do kogo piszę, a jakbyś miał wątpliwości, to zerknij na kopertę. Twoje imię, nazwisko, Twój adres – wszystko – Ty nazwany przez ten świat, Ty temu światu przypisany. Mam nadzieję że będziesz wiedział wszystko już na wstępie, że nie potraktujesz koperty jako odświeżającej pamięć pomocy, że Twoja choroba jeszcze nie postąpiła na tyle daleko, by pozbawić Cię pamięci na rzeczy tak podstawowe jak Twoja tożsamość. Właśnie – opowiedz mi o tym, i odpowiadając do mnie na ten list, najlepiej od tego zacznij, nie ważne czy będzie to optymistyczne czy napawające grozą – masz być szczery, pamiętasz? Choćby miało Ci się nagle strasznie pogorszyć, masz zacząć list od wątku choroby. Nie ma takiej rzeczy, która by mnie przed Tobą zniechęciła, przeciwnie – im bardziej jesteś w potrzebie, tym ważniejszy mi się zdajesz. Prosiłeś natomiast o streszczenie MOJEJ sytuacji. Cóż...
Większość czasu spędzam już nie na tych „skrzeczących” polanach, ale w ciepłym miłym pokoiku na zapleczu pewnego pubu tonącego w Twojej ukochanej, tak nostalgicznej, post-industrialnej scenografii. Zatrudniłem się na zmywaku i ogólnie pomagam barmanowi, za trzy tygodnie zarobię z tego dość, by kupić sobie zaklepanego już polaroida. Zrobię Ci mnóstwo zdjęć, wykupię masę kliszy i zrobię masę zdjęć. Będą to prawdopodobnie jedyne dobre pamiątki, jakie wezmę ze sobą z Zony. Chyba, że kogoś kręcą blizny. Powrót z Zony, powrót z Zony... Czuję się jakbym znowu oczekiwał na decyzję co do tego, czy przyjęto mnie na upragnione studia. Taka nieprzyjemna niepewność i ekscytacja, czasem przechodzące nawet w chuć, podniecenie. Ale jak sobie pomyślę, że miałoby mi się nie udać... Ale nie ma obawy. Układy z Mikołajem to pewniak.
Wybacz za krótkość listu, pewnie spodziewałeś się czegoś bardziej rozwlekłego, ale nagle, w pół tonu pisania, chwyciła mnie jakaś apatia. W chwili gdy to piszę, tu dochodzi już druga w nocy, a mam przed sobą pięć godzin snu... Mam nadzieję, że czytając to sam już szykujesz się do snu, i mam nadzieję że robisz to dużo wcześniej niż ja, Ty powinieneś dużo, dużo spać.
Dobranoc więc... Miałem o czymś napisać, ale zgubiłem wątek, poza tym to pewnie i tak... nieistotne. Czekam na odpowiedź, trzymaj się.
Wysłano 21 października 2003 roku
Po pierwszej od paru lat fudze, dziwnym, surrealistycznym doznaniu (zimowe powietrze w środku lata, do tego w nagrzewanej przez słońce kuchni), przytarganiu przez Woźnego i Feliksa dwóch worków z listami i paczkami, i bezowocnego wieczoru oraz nocy, przyszedł w końcu czas na zrobienie czegoś pożytecznego.
Po ostatnich dwóch tygodniach, które były iście sielankowe, nagle niczym echo ostatniego demograficznego wyżu, spadło na nas prawie dwieście pięćdziesiąt listów i osiemdziesiąt paczek.
Zaraz po pobudce – dość późnej, bo wstałem dopiero o dziesiątej – ogarnęła mnie jedna wspaniała, wprost cudowna myśl.
Jeśli chodzi o grupowanie i przesyłanie poza Zonę wczorajszych „zbiorów”, miałem przed sobą wolny tydzień. Była to nagroda za odpracowanie w całości ostatniego tygodnia kwietnia – Feliksa i Woźnego ogarnęła wtedy związana z rocznicą nostalgia i nastrój tak melancholijny, że na samą myśl o wypełnianiu obowiązków dostawali konwulsji. Wyręczyłem ich obu, w pojedynkę posyłając i odbierając całą serię przesyłek oraz przejmując na tydzień całkowity nadzór nad pomagającymi nam ochotnikami. Każdy większy ośrodek stalkerskiej społeczności - zaludnione wioski, siedziby frakcji, obozy i tak dalej – miał swój punkt w którym nadawcy w określonych godzinach mogli „nadać” swoje przesyłki. Pomocnicy właśnie z tych punktów, „Skrzynek”, regularnie co cztery dni (dając nam tym samym czas na nadanie tego wszystkiego poza Zonę. Rola Skrzynek ograniczała się do zostawienia w nich zaadresowanych listów i paczek – pracujący tam ludzie mieli robić tylko jedno – chronić je przed złodziejami aż do przybycia któregoś z Pomocników. Ci zabierali je ze wszystkich Skrzynek i przywozili razem aż tutaj, w okolice Janowa, gdzie mnie/Woźnemu/Feliksowi pozostaje już tylko ich odebranie, przytarganie do Ceglanego Domu Obok Wieży Ciśnień, uporządkowanie i przekazanie ludziom, którzy rozprowadzali je potem (za pośrednictwem kolejnych podwładnych) po świecie.
W tym tygodniu wszystkim tym zajmie się Feliks i Woźny.
Sam zaś zajmę się archiwami.
Wszystko to, co nie „zaznało rozkoszy odbioru” i wróciło do nas lub, jeśli dana osoba sobie tego zażyczyła, do nadawcy. Rzadko trafialiśmy na osoby, które chciały by napisany przez nie list do nich wrócił – machali na to ręką, zgadzając się na to, by trafiały one do naszej „spiżarni”.
Czasem mam związane z tym wyrzuty sumienia. Tym, że trafiające do archiwum listy są, co do jednego, czytane przeze mnie, Woźnego i Feliksa, z czystej, ludzkiej, prostej ciekawości. To chyba jedyna wspólna nam cecha – wszyscy trzej lubiliśmy od czasu do czasu popaść w lekką nostalgię, czytając nieaktualne listy. Od momentu otwarcia archiwum daliśmy sobie dwa lata – dopiero po ich upływie wzięliśmy się za pierwszą porcję przebrzmiałych listów, kartek i paczek – nie było sensu czekać na to dłużej, gdyż mogliśmy się tego nie doczekać w ogóle. Nie w takim miejscu jak Zona, która wtedy, te parę lat temu, była zdecydowanie bardziej niebezpieczna niż dziś; wtedy dopiero zaczęła dziczeć i pustoszeć.
Archiwum znajdowało się na piętrze – był to maleńki pokoik „dwa na trzy” (gdzie pierwszeństwo miała szerokość) znajdujący się obok sypialni Woźnego – były to dwa z trzech pokoi (trzecim był magazyn broni na wypadek ataku czy rabunku, który z czasem przekształcił się w typową rupieciarnię) na górze w naszym domku. Wszyscy zaglądaliśmy do niego tak rzadko, że każde doń wejście równało się sprzątaniu jego wnętrza – przy comiesięcznym sprzątaniu pomijaliśmy archiwum - czyszczenie pokoju do którego nie wchodzi się częściej niż raz na rok, przynajmniej dla nas, nie miało sensu. Poza tym co to za sprzątanie, ledwie przetrzeć kurz, zwierząt tam, poza pająkami, nie trzymamy...
Zostając w pidżamie i dając sobie spokój ze śniadaniem (nie wiem jakim cudem zbudziłem się już o ósmej, tak czy siak pierwszy posiłek jadłem nie wcześniej jak o dziesiątej), wstałem z łóżka i poszedłem na górę.
To zawsze było mniej czy bardziej przygnębiające. Myślałem sobie o listach jak o czymś, w co piszący je dosłownie czy nie, ale przelewali kawałek swej duszy. Były listy wulgarne, chamskie bełkotliwe, inne z kolei czytało się jak Goethego. Ale wszystkie one płynęły przecież z tęsknoty, że zapełniające je słowa są słowem pisanym, które ktoś taki jak ja przekażę na zewnątrz za pomocą setki pośredników, a nie słowami mówionymi – mówionymi prosto w twarz, przy jednoczesnym patrzeniu się w oczy, słowa które zmienione przez ton głosu, fakt bezpośredniego kontaktu...
Jeśli list roił się od „kurew” i „pizd”, takie wnętrze miał najwyraźniej adresat lub nadawca. Nie mogłem przecież kogoś za to obwiniać...
Było mi zwyczajnie przykro na myśl o listach, w których nadawcy pokładali nadzieje, a które a to nie dotarły, a to nie miały na kopercie żadnych danych, a to zostały porwane przez odbiorę bez czytania. Wrzucone do pieca, ciśnięte i zdeptane... Kolejny dowód na to, że nierzadko pozytywne uczucia nie są odwzajemniane. Zawsze najbardziej szkoda mi było tych drugich.
Idąc po miękkiej, przyjemnej i zaskakująco, wręcz hotelowo czystej wykładzinie, przypominałem sobie jak mają się rocznikowe katalogi listów do ich treści. Czy rzeczywiście mogłem uznać dany rok za „rok zdominowany przez..., przykładowo, nieszczęśliwie zakochanych”. Rok dwutysięczny pierwszy – poruszeni rewelacjami na temat szpitala stalkerzy nagle rozmyślają się co do opuszczenia Zony. Jeszcze tylko szpital, tylko on, zawsze marzyłem żeby do niego wejść, a przecież mówią o tych z bezpieki i o Niemierowie, jeśli im się udało, to ja też będę w stanie, szpital, jeszcze tylko on i do Ciebie wrócę, moja droga wytrzymaj jeszcze... A rok dwutysięczny drugi – właśnie nieszczęśliwie zakochani, choć ich było nie tak znowu więcej jak marzących o zbadaniu szpitala, ci aż do dwutysięcznego piątego snuli swoje fantazje o spacerowaniu po czwartym oddziale.
I zapewne podobnych im będzie coraz więcej – nic dziwnego, takie odkrycia, wieści, są jak patriotyczne zrywy, jak polscy poeci-ofiary Wielkiej Emigracji.
Potrafiły natchnąć całe pokolenia. Lub dobić je jak krwawiące psy po stoczonej walce.
Wpłynąć. To odpowiednie słowo.
Dotarłem do drzwi i położyłem na nich dłoń.
Potrafiłem zapamiętać każdy raz, kiedy tu wchodziłem. Były bardziej wyjątkowe i charakterystyczne niż obchodzone rocznice, nawet, co niewątpliwie mnie smuciło, rocznice śmierci moich rodziców. Do archiwum wchodziłem rzadziej niż raz na rok, to pewnie dlatego... I każdy raz był zupełnie inny! Choć moje nastawienie zwykle było takie samo, zawsze odkrywałem w starych listach coś zupełnie innego, niespodziewanego. Odkrywałem je... na nowo. Z każdym razem. Zmieniałem się zapewne szybciej, niż bym sobie tego życzył – nie znoszę czuć się „niestałym”, dynamicznym i chwytającym się jak gimnazjalista coraz to nowych idei, zajęć, myśli i nauk, ja ten czas miałem już dawno za sobą – a wraz z tym zmieniały się moje odczucia podczas czytania starych listów. Pod tym względem były niczym poezja – poruszające w nie dający się ogarnąć, tajemniczy sposób. Wynikające z tego emocje mogłem nazwać jedną po drugiej i wręczże skatalogować, ale dlaczego reagowałem tak a nie inaczej, dlaczego ten sam list po dwóch latach przyprawia mnie o śmiech, kiedy ostatnim razem przez niego płakałem... Tego nie byłem w stanie zrozumieć, tu byłem jak ta trzcina, to chyba z Pascala, która zagubiona w ogromie świata, miota się i...
Gubiłem się sam w sobie.
Niestety, a może na szczęście, zmian zachodzących we wnętrzu nie było tak widać. To coś innego niż powolne garbacenie, wrastająca siwizna, opadająca coraz większymi fałdami skóra...
Dłoń zjechała piskliwie po drzwiach, trafiając na klamkę.
Czym zaskoczycie mnie teraz?...
Duchy i umarli.
Żyjący.
Tylko to po nich zostało. To i...
Nic nie znaczący krzyż wbity gdzieś na zapomnianej równinie.
Tak właśnie skończył....
Widziałem, jak go nieśli. To był prawdziwy kondukt żałobny. Znali go, już wiele lat z nimi żył, wiele razem przeszli. Mała ojczyzna, był chyba jedynym, który tak wyraził się o Zonie. Ponoć tylko tu czuł się dobrze, po wielu latach nieszczęśliwego życia... Tu znalazł swoje miejsce. Tak powiedział mi jego kolega, Adam – że zaraz po trafieniu do Strefy, spotkaniu się z Adamem (znali się jeszcze z młodych lat), on już, już, od razu, widząc te drzewa, czując te lodowate powietrze... Była zima, jak tutaj przybył, tak przynajmniej powiedział mi Adam... On już wtedy poczuł się jak na Ziemi Obiecanej.
A im bardziej poznawał Zonę, im bardziej zagłębiał się w Jej ciemną stronę... Tym bardziej czuł się do Niej przywiązany! Tym bardziej ją... Kochał. To chyba dobre słowo. Adam wiedział, że jego życie prywatne było serią niepowodzeń, w Zonie czuł się w końcu jak na swoim miejscu. Nie mógł do niej tęsknić, bo to był pierwszy raz jak się tutaj znalazł, a mimo to mówił, tak mówił, Adam mi to wielokrotnie powtarzał, że „opuściła go cała nostalgia”. Chwila, moja droga, mam to zapisane na kartce, Adam podyktował mi to, bo strasznie mnie to ujęło. Tak, powiedział wtedy:
„Nie ma już we mnie nostalgii, nie ma też wyobcowania i niepewności. Jestem tu, gdzie powinienem się znaleźć, tu, gdzie powinienem żyć, i tu, gdzie powinienem umrzeć. Bez strachu.”
Ponoć powiedział to jak natchniony, jak poeta, tak mistycznie, bo choć słowa były proste, jego głos był jak z zaświatów. On jakby... zawierzył swój los w ręce Zony. Ponoć szukał w swym życiu pewności stałości, i z tego co mówił mi Adam, potrafił oprzeć się tylko na Zonie. Właśnie, Zonie! – miejscu gdzie logika jest zgubna, trzeba nagle przetasować sobie cały światopogląd, w miejscu gdzie jest nieprzewidywalnie, niepewnie, niepewnie, tak strasznie niepewnie... Widocznie uznawał tylko to, był chaotykiem-ateistą, który szukał swojego Edenu już na Ziemi, za życia. I dostał ten swój Eden, przyjął go wręcz jak syna.
W końcu wyrwałem się z lekkiego otępienia.
Zerknąłem na nagłówek listu.
Żadnego wstępu, bezpośredniego zwrotu na początku – autor zaczął się rozpisywać nagle i bez uprzedzenia, jakby dostał nagłego przypływu weny. Sporo takich listów przeszło przez moje ręce – improwizowanych, pisanych pod wpływem tak wielkim emocji, że zapominano nawet o odpowiednim zaadresowaniu, jakby ów list miałby zostać pokierowany do adresata przez siłę wyższą. Nieraz już czułem się jak pośrednik w przekazywaniu listów z obozów zagłady, łagrów czy więzień politycznych – niektóre z nich były jak te słynne sprawozdania dziejących się okropności, nabazgrane w kącie na segmencie papieru toaletowego. Jak świadectwo, którego autor pewny jest, że prędzej czy później ujrzy światło dzienne, i tym samym zmieni oblicze świata.
Niestety, tych tu świadectw o losach ludzi Zony, nie czytał nikt poza mną, Feliksem i Woźnym.
Wróciłem do lektury.
Adam niechętnie mi o tym opowiada. Jakby nadal obowiązywała go przyjacielska przysięga, jakby mu nie wypadało, głupio mu mówić takie rzeczy, i właściwie go rozumiem, ale… Wiesz jak to jest z ciekawością – ja ujrzałem go, tego stalkera, noszonego jak ofiara rewolucji przez lud w kontemplacyjnym tonie. Nie wierzę w obsesje, uważam je za bzdurę, ale przez pierwsze dni byłem naprawdę zauroczony i jak dziennikarz, jak ambitna hiena węszyłem dookoła jego śmierci. Teraz mi jest mi przez to wstyd, ale ta ciekawość i niedosyt dalej została, chciałbym wiedzieć, poznać jego historię.
Koniec strony. Odwróciłem pomarszczoną kartkę na drugą stronę i z rozczarowaniem doczytałem końcówkę listu.
Będę go naciskał. Grzecznie, ale zdecydowanie, jak to nasz mówił… Takie historie muszą żyć, nie mogą zostać zapomniane. Niech w Zonie przetrwa chociaż to.
Dawid, 2002 rok.
Bez dnia i miesiąca, po prostu rok. Dziwne, i irytujące, bo nijak nie mogę tego osadzić w konkretnym czasie. W dwutysięcznym drugim działo się zbyt wiele, to było zaraz po szpitalu i wirze w Prypeci, taki przełom, taka sensacja, a tu ani słowa o tym… Niektórzy albo tym nie żyli, uważali za niewarte uwagi, albo zwyczajnie nie chcieli o tym mówić. Zresztą, ile ludzi tyle możliwości, tyle opcji, że ja już się w tym gubię.
Nie pamiętałem już, w jakich okolicznościach list ten trafił do archiwum. Co zaważyło o tym, że nie dotarł do adresatki, lub ta nie chciała go nawet zatrzymać, odpychając go od siebie jak złe wspomnienie. Pewnie zły adres, zły adres, brak oznakowania, wszystko to co konieczne jest, żeby te wszystkie listy dotarły tam gdzie ci ludzie sobie życzą. To była główna przyczyna, zdecydowana większość listów kończyła tutaj właśnie przez złe zaadresowanie lub jego całkowity brak.
Przyłóżcie się, ludzie, jeśli chcecie, żeby Was czytano.
Czytamy.
Byłem pewny, że na ten list trafiłem po raz pierwszy. Inaczej bym go zapamiętał, na pewno bym go zapamiętał...
Następny list Dawida znalazłem już po pięciu minutach – ten sam charakterystyczny, stylizowany charakter pisma, papier o szorstkiej, nieprzyjemnej fakturze. Jak można o coś takiego oprzeć nadgarstek, pisząc cokolwiek? Przecież to jak papier ścierny, trze, szarpie, gryzie, jak tortura.
Dziwne, że po raz pierwszy trafiłem na list z dwutysięcznego drugiego. W końcu od tamtego roku minęło tyle czasu...
W poprzednim liście nie wspomniałem Ci nawet, jak miał na imię ten stalker, zupełnie zapomniałem też opowiedzieć moment, gdy nieśli jego zwłoki.
Nazywał się Łukasz.
Uznałem niemal za cud fakt, że tak szczęśliwie trafiłem na drugi chronologicznie list, i że zawierał on w sobie dającą to ustalić treść.
Pełen ulgi, a może nawet i przez moment trochę szczęśliwy, przeczytałem drugi list Dawida.
Nie pytałem go nawet o nazwisko, nie znałem go, nie interesowałem się nim. Teraz Ci o nim opowiadam, teraz dopiero mnie zainteresował. Łukasz – Ponoć raz czy dwa nazwano go „Pianistą”, ale czemu, nie mam zielonego pojęcia. Nic nie znaczący szczegół, a do tych istotnych przejdę za chwilkę, opowiem Ci tylko o jego pogrzebie...
Jak już mówiłem, był to prawdziwy żałobny kondukt.
Cztery osoby, z Adamem na czele, nieśli jego przykryte po szyję ciało na noszach, starych noszach z zielonego płótna, widziałem całą tą scenę z paru metrów, nie widziałem nawet twarzy Łukasza, ale te nosze... Jakby ktoś przystawił mi je pod sam nos, uderzył mnie taki silny zapach starego, zwietrzałego materiału, i woń trochę jak z gabinetu mamy, stary materiał, gładkie swetry i wyschnięty atrament...
Cały grupa liczyła z dwadzieścia kilka osób, miny mieli posępne, co do jednego, a zwłaszcza ten obok Łukasza, ten na którego lewym barku spoczywał prawy róg noszy. Płakał, ścierał co chwila łzy rękawem, jakby się ich wstydził, ale ja widziałem je dobrze... Słońce błyszczało wtedy i mieniło się złociście, a każda jego łza świeciła się szkliście... Tarł i tarł tym rękawem, aż policzki zrobiły mu się czerwone, ale łzy zostały tylko rozmazane, błyszczały na nim jak cienka folia.
Czemu ludzie tak się tego wstydzą? Pamiętasz pogrzeb ojca, tam tego nie było...
Parę dni później spytałem Adama także o niego, tego który płakał.
Nie miał pojęcia, o kogo mi chodzi. Mówił, że niosąc jego ciało patrzył przed siebie, a i tak był tak zamyślony, że gdyby te nosze dźwigali wraz z nim choćby jego martwi krewni, on by tego pewnie nie zauważył. Tak funkcjonował przez pewien czas, głęboko zamyślony i otępiały, nawet gdy ze mną rozmawiał, zdarzało się że kilka razy musiałem pytać go o to samo, jakby był głuchy. Patrzył się przed siebie, patrzył i patrzył, przeplatając między sobą swe poniszczone, szorstkie palce...
Szli środkiem jednego obozu, ten kondukt. Między budynkami, jakby były one obeliskami i nagrobnymi płytami, jakby ta ścieżka pomiędzy barakami, barami, sklepami i magazynami, była brukowaną dróżką na cmentarzu. Stojący pod budynkami ludzie oglądali się na nich, cichły rozmowy, pustoszały kwatery i puby, okna otwierały się i wyłaniały się z nich zaciekawione spojrzenia, stojący na ścieżce usuwali się w bok, jakby nacierała na nich cała rewolucja. Rozmawiałem ze znajomym, kiedy ujrzeliśmy tą grupę – ucichłem ja i on, ucichli wszyscy. Zapanowała cisza, pełna zadumy cisza, słyszałem tylko coraz mocniejsze kroki tworzących kondukt osób, lekki szum drzew z lasku nieopodal, i szelest ubrań – pocierające o siebie nogawki spodni, opadające kapoki płaszczy, rękawy.
Dwie osoby dołączyły się do konduktu. Po chwili przyłączyłem się i ja, raczej ze względu na Adama – poznałem po nim, że ten martwy stalker był mu bliski, w końcu trzeba być kimś dla tej osoby, jeśli niesie się jej zwłoki...
Po co najmniej dwudziestu minutach, które mi minęły jak krótka chwilka, dotarłem wraz z konduktem na gładkie, skąpo porośnięte drzewami, wzgórze. Czekały na nas trzy osoby, stojące nad płytkim, wąskim, wykopanym już grobem. Dziwne było to trio, wszyscy mieli takie dziwne, owalne głowy, stali w rządku i zdawali się wszyscy patrzeć w tym samym kierunku, ten sam punkt. Milczeli, stojąc przed kopczykiem ziemi, podpierając się brudnymi od ziemi szpadlami, i patrząc przed siebie tym nieruchomym, dziwnym spojrzeniem... Ciarki przeszły mnie po plecach, i przechodzą teraz, jak to piszę. Tacy trzej bezimienny grabarze – kiedy kondukt stanął, tych trzech spotkało się spojrzeniami z Adamem i tym, którym płakał, po czym bez słowa odeszli. Odetchnąłem z ulgą, gdy zasłoniło ich wzgórze, było w nich coś takiego... Nieważne, bo jeszcze będą mi się śnić po nocach.
Adam mruknął coś pod nosem i nosze opadły na ziemię, cichutko, wręcz bezszelestnie, jak liść. Wszyscy najpierw nisko się pochylili ,a potem przenieśli ciężar noszy z barków na ramiona – idealna synchronizacja, jak zaprogramowana. I kiedy te nosze bezszelestnie opadły, Adam kucnął i spojrzał na wystającą spod materiału twarz Łukasza. Takim spojrzeniem, jakby miał wybuchnąć płaczem – jego wargi zaczęły drżeć, cała twarz zaczęła wręcz dygotać, oczy momentalnie mu się zeszkliły, i...
Jakby nie mogąc wytrzymać tego ani chwili dłużej, ciężką ręką przykrył tą nieruchomą twarz, zasłonił...
Chwycił nosze z tym drugim, na twarzy którego jeszcze schły łzy, i położyli je przed grobem. Potem podeszli ci pozostali dwaj, i cała ta czwórka, na raz, chwyciła wciąż przykryte zwłoki za barki i nogi, zrobiła parę kroków, wkraczając do mogiły... Była szersza niż mi się z początku wydawało – wszyscy oni, Adam, płaczący i ci dwaj których nie znałem, mogli powoli opuścić ciało w dół. Zrobili to powoli, delikatnie i z takim szacunkiem, jakby przez jedno szturchnięcie ciało miałoby się rozsypać w proch.
W końcu dotknęło na ziemi i spoczęło na niej na wieki.
Tu list się kończył. Nie było nawet podpisu, inicjału, niczego...
Poczułem silny niedosyt.
Kolejny list, jeszcze jeden, aż...
...do dziesięciu.
Dziwnie pomarszczona, nierówna koperta, której papier oddzielał się niczym wilgotna stronnica starej księgi. Był adres, pełny i poprawny, był nawet nadawca... Czemu więc ten list znalazł się tutaj, a nie w rękach...
Zerknąłem jeszcze raz na odwrót koperty, adresat mieszczącej się w niej listu nagle wyleciał mi z głowy...
Adres – ulica, miasto, kod, mieszkanie – nieistotne.
Maria Mejer.
02.11.01
Droga Mario...
Wpatruję się w płomień lampy, którą zabrałem ze sobą z Prypeci. Tej, którą tak bardzo chciałaś zabrać ze sobą, do Moskwy. Twoja najukochańsza pamiątka, Twoja jedyna... Jedyna rzecz, która miała dla Ciebie taką wartość, a której nie zabrała matka. Przeniosłaś się ze Sławutycza do Kijowa, nie zdążyłaś nawet zabrać ze sobą znaczków, wszystko co Twoje, zostało w Prypeci. Osamotnione i opuszczone, jak w kolejnym muzeum... Czasami mam wyrzuty sumienia. Że ta rzecz, jedyna i wyjątkowa, tak dla Ciebie ważna, została ze mną i... marnuje się.
Gdybym chciał, poprosiłbym o przydział dwóch-trzech ludzi i samochodu, pod byle pretekstem. Może nawet by mnie o to nie pytali – mam w końcu wielkie zasługi, wielkie jeśli nie największe, w całej tutejszej bezpiece. Wszyscy nie znają tu wszystkich, ale mi, co do jednego, mówią dzień dobry, kiwają głowami...
Mógłbym wyruszyć i odwiedzić nasze mieszkanie. Minęło wiele lat, ale na pewno, na pewno coś tam jeszcze zostało! Twoje znaczki, albumy, książki które mama przywoziła z zachodu... To by mi wystarczyło. Mógłbym mieć swoją pamiątkę, ale lampę oddać Ci, Tobie, siostro, Tobie...
Patrzę w nią, ten nieruchomy płomień, i wyobrażam sobie, że to widziany z daleka pożar, który ostatnio wznieciłem. Który musiałem wzniecić. ...ta plamka tuszu na szkle to wykrzywione munchowsko twarze, rysy to strugi wody, którzy ci biedni ludzie próbowali zgasić ogień w zarodku, nim rozprzestrzenił się całkiem i...
Wstaję.
Duchy, które nawiedziły lampę, wszyscy za których odpowiadam... Krzyczą już tylko i usłyszeć ich tylko mogę. Nie widzę tych twarzy, ich zwierząt domowych ani bydła, powoli pożeranych przez ogień, ogień spala włosy, ogień ogień... Potem kolejne warstwy, widać co jest pod skórą, co jest pod mięsem, widać te poparzenia, śni mi się to każdej niemal nocy, są jak zgniłe truchła, które powiew wiatru zdolny jest obnażyć do kości. Chciałbym wiedzieć...
Dlaczego dotknęło to akurat mnie. Jest już za późno, żeby... Co to?!
Siadam z powrotem.
Jest tylko lampa, tylko nafta, i jej zapach, jest przyjemne ciepło i parzący gorący ból, gdy dotknę nagrzanej tafli...
Na jakiś czas znowu odzyskałem spokój.
Ukrzyżuje mnie.
Dostanę na co zasłużyłem...
Chciałbym zdążyć oddać Ci tą lampę...
Radek, Twój brat
Obłąkańcze i przygnębiające. Ilu ludzi już się takimi rodzi, ilu choruje z czasem, a ilu z nich czyni takimi Zona... I ilu z nich się ukrywa? Pożary... Znałem, nawet byłem świadkiem pierwszych tego typu doniesień, historię nękających okolice Zony pożarów, trawiących pozostałości wiosek, budynki te, których nie zrównano z ziemią przez buldożery podczas walki z promieniowaniem. Ile z nich uwiecznił na swych zdjęciach Kostin, a ilu już nigdy nikt nie zobaczy, zgniją i rozpadną się w odludny pył... Czyżbym miał przed sobą wyznania tego piromana, który odpowiadał za śmierć kilkunastu osób i za zniszczenie wielu starych domów?
Wolałem nie myśleć przy tym wszystkim o losie domowych zwierząt, bezbronnych kulawych kundli, które kręcąc się bezradnie w rogu, przystępując z łapy na łapę, czekały na zbliżające się płomienie...
Nie było mi żal tego... Radka.
Rzuciłem nasyconą jego wyznaniami kartką na podłogę i zacząłem szukać kolejnych listów Dawida.
Kolejny, trzeci już, znalazłem po dziesięciu minutach wytężonego szukania.
Był „nagi”, leżał wśród innych listów luzem, poza kopertą. Przypominał raczej wyrwaną kartkę, pojedynczą stronnicę książki... A jednak był to list.
Testament.
Adam sam mi o nim wspomniał. Odwiedziłem go trzy dni temu, w... środę, tak środę, odwiedziłem w baraku. Zastałem go siedzącego na zwiniętym materacu, czytał jakąś książkę. Zauważył mnie kątem oka, gdy wchodziłem do środka, ale nie przerywał czytania – usiadłem obok niego i siedzieliśmy tak w ciszy z pięć minut, aż Adam nagle zamknął książkę i odłożył ją na parapecie. Wziął głęboki oddech, jakby zbierał się na bolesne wyznanie, i powiedział dziwnie smutnym, cichym tonem mniej więcej to: „Łukasz spisał swój testament. Cztery dni przed tym jak znaleźli jego ciało w szkole, tak przynajmniej ten testament jest datowany. Nie wiemy kiedy dokładnie zginął, nie ma tu kogoś kto potrafiłby to stwierdzić, orzec kiedy dokładnie Łukasz pożegnał się z tym światem...”
Testament znalazł w wynajętym przez niego pomieszczeniu w magazynie Aleksa. Łukasz go do tego upoważnił - Adam miał kopię jego kluczy, sam Aleks potrafił je dorabiać. Umówili się, że jeśli Łukasz niespodziewanie zginie, Adam opróżni jego pokój w magazynie ze wszystkich... „rzeczy osobistych”. I przekaże je rodzinie. Nie wiem, o jakie rzeczy chodzi, i nie mam nawet czelności pytać, spodziewam się też, że nawet w całym tym testamencie nie będzie o tym słowa. Adam zdawał się być tym, który ma się wszystkim zająć...
Opowiedział mi raz jeszcze o tym, jak Łukasz przybył do Zony, o tym jak ją odebrał, jak czuł się przyjęty niczym syn marnotrawny. Słowa o miłości, poczucie stałości... Przypomnij sobie mój pierwszy list, nie chcę się powtarzać, przypomnij jeśli już tego nie pamiętasz...
Adam wręcz to wyrecytował. Jak tęskne wspomnienie, jak żałobny rapsod. Powtórzył raz jeszcze, jak sam rad był widząc Łukasza w takim stanie, po raz pierwszy widział go szczęśliwego. A skończył to słowami, które prawdopodobnie wynikały z tego testamentu, taką bolesną refleksją.
„...dlaczego pewnego dnia zapragnął stąd za wszelką cenę uciec? Ze swojego miejsca, ze swojego raju?”
Spuścił po tym głowę i kazał mi zostawić go samego. Wkurzyłem się, że zbywa mnie jedną informacją, kiedy ja szedłem do niego taki kawał drogi, niebezpiecznej drogi, ale rozdrażnienie minęło już po chwili, wyparte przez zrozumienie. Zrozumienie... Stracił swego przyjaciela, prawdziwego przyjaciela...
Ale kiedy opuszczałem barak, krzyknął do mnie, żebym zaczekał, że ma mi coś jeszcze do powiedzenia.
Powiedział, żebym przyszedł jutro o tej samej porze.
Że jutro będzie miał ze sobą testament Łukasza.
Wstrzymam się z wysłaniem tego listu, wstrzymam się ten dzień, bym mógł Ci powiedzieć coś o testamencie. Tak więc czekaj cierpliwie... Czekaj.
Ja będę, będę czekać. W końcu to tylko jeden dzień.
Tak naprawdę... Jest tylko ten tytuł – „Testament”. Poza tym zaś, trudno nazwać to testamentem. Przynajmniej takim, jakim sobie wyobrażaliśmy. My, nie przejęzyczyłem się – Adam nic o nim nie wiedział, był zaskoczony kiedy znalazł go u Łukasza.
Jest taki pełen strachu, panicznego lęku i obawy przed.... wszystkim, że czytając go aż zacząłem się nerwowo oglądać za ramię. To jest jak paranoja, paranoiczny lęk przed niepowodzeniem, wszystko albo nic, wszystko albo nic... Szykował się do czegoś. Chciał wrócić, ale sam nie wiedział dlaczego, dopadły go rozterki, rozterki które rozchwiały go emocjonalnie i duchowo, Zona stała się dla niego przekleństwem, musiał stać się świadkiem czegoś, przez co ją... znienawidził. Za co? Nie wiem, Adam tego nie wie... Sam Łukasz chyba tego nie wiedział. Działał tak podświadomie, tak instynktownie, jakby zbudził się w nim zew, zew każący mu natychmiast opuścić Zonę.
Pisał coś o rozczarowaniu, o zdaniu sobie sprawy z tego, że trwał w ułudzie. Czuł się... zawiedziony. Rozczarowany. Nie pierwszy i nie ostatni, który nagle zatęsknił do świata poza nią tak bardzo, że zaczął się czepiać wszelkich sposobów, każdego, nawet najgorszego fachu, byleby uciec, byleby się stąd wyrwać...
A jak Łukasz zamierzał to zrobić? Nie wiem, i nie ma sensu bym próbował zgadywać, opcji jest zbyt wiele.
Nie zostawił po sobie niczego do podziału – Adam znał jego osiągnięcia, czyny, ale nikt, nawet on, nie wie czego, w sensie materialnym, zdążył dorobić się Łukasz. Ile zarobił w ciągu tych wszystkich lat, ile zdążył wydać a ile zaoszczędzić, czy miał swoje miejsce gdzie trzymał drogocenne rzeczy i pieniądze...
Tok rozumowania cmentarnej hieny. Uwierz mi, moja sytuacja materialna jest dobra, i zapewniona przez uczciwe działania – unikam nawet kupowania żywności u ludzi, o których wiem, że żyją z napadów. Jestem uczciwy, uwierz mi, jestem...
Poczułem nagłą rezygnację. Odechciało mi się.
Historia Łukasza bardzo mnie ciekawiła, chciałem ją poznać, a kiedy już wiem o nim tyle, ile, zdaje się, jestem w stanie wiedzieć, szczerze tego żałuję. Kolejny, który chciał uciec i mu się nie udało.
Nie wszystkim się udaje.
Testament jest jedynie świadectwem jego panicznego strachu przed niepowodzeniem. Tym i niczym więcej, niczym, niczym więcej... Czego jeszcze mógłbym się o nim dowiedzieć? Nikt nie wie kiedy dokładnie umarł, nawet co go zabiło. Ślady potężnego pobicia, o tym mówił mi Adam kilka dni temu, ślady jakby uderzono go workiem pełnym kamieni, sińce na brzuchu, biodrach... Biodro miał strzaskane, to widać było gołym okiem, strzaskane jakby spadł w wysoka.
Zginął, ale czy umarł?...
Za tydzień wybieram się do Adama, oddam mu testament Łukasza (tak, dał mi go, wręczył z niejaką ulgą) i zadam kilka ostatnich pytań... jakoś odechciało mi się dalej drążyć ten temat. Podsumuję wszystko, o ile nie dowiem się niczego nowego (w co wątpię), i na tym chyba skończę ten wątek, zacznę szukać innej historii którą mógłbym Ci opowiedzieć.
Tak bardzo chciałbym Ci opowiedzieć to wszystko w cztery oczy...
Nie budźmy duchów. Czekaj na następny list.
Dawid, 2002 rok.
Złożyłem list na pół i odłożyłem go na biurku.
Na dziś miałem już dosyć.
5. Andriej „Okularnik” Pióro, a Łukasz „Pianista” Aryndejski
Pominął mnie.
Mimo wszystko, pominął mnie...
Zimno stawało się jednak coraz mniej szczypiące, tak nieprzyjemne i bolesne. Traciło na swej sile, a noszący je wiatr stawał się coraz lżejszy, wichura stała się wiatrem, wiatr powiewem, powiew ustał, a wtedy mróz wisiał już tylko nieruchomo w powietrzu.
Zastój.
Słońce weszło nad horyzont, i czułem że w końcu osiągnie zenit.
Lód stopnieje, powietrze zostanie ogrzane, wszystko rozbłyśnie jakby tknięte przez samego Ra, mróz zniknie, stopi się, stopi się wszystko. Zostanie woda, woda która z czasem się nagrzeje i będzie przyjemnie muskać skórę, woda jak w gorącym źródełku.
Chciałem czegoś więcej...
Czuć upływ czasu.
I znowu usłyszeć muzykę...
Chwilę po wyjściu z pokoju obejrzałem się za siebie i wpatrzyłem w klamkę jego drzwi. Przewrócona litera L przybita, przyszpilona dwoma osłoniętymi plastikiem nakrętkami, biały plastik i zamek, dziurka na klucz....
Jak do dziesiątki.
Pokój i drzwi, do którego klucze parzą jak czerwona bryła węgla.
Zamknąć je?...
Zamknięte na kilka lat.
Zakręciło mi się w głowie. Skąd te nagłe...
Poczułem się jak zbudzony z pełnego koszmarów snu. Gdy wiedziałem już, że nie śnię, ale obrazy z traum wciąż siedziały mi w głowie i im więcej powietrza wdychałem, tym szybciej one rozpadały się i więdły. Tym razem senne wyobrażenia zastąpiły konkretne myśli, to one więdły i gniły, a ja chciałem tego bardziej niż kiedykolwiek. Wziąłem głęboki oddech...
Tlen umożliwia gnicie. One gniją w Twojej głowie, a ja się truję tym ich smrodem.
Zmysł równowagi zwariował.
Odruchowo osłoniłem twarz ramionami i runąłem nią na ścianę po lewej, czując jakby cały korytarz przechylił się o dziewięćdziesiąt stopni w bok. Jakby od teraz lewa ściana była podłogą, prawa sufitem, sufit prawą...
Przestałem czuć nogi i choć mogłem nimi poruszać, były jak nagle pozbawione nerwów, martwe i mające zacząć gnić, w tej czystej okolicy jest przecież tyle drzew, z nimi tyle tlenu, bałem się patrzeć na to jak uderzały o ścianę (podłogę? Kąt dziewięćdziesiąt) niczym podkowy, a ja tego nie czułem.
Zdążyłem krzyknąć dwa razy, nim strach nasilił się tak bardzo, że przyprawił mnie o utratę przytomności.
Coś było we mnie.
Ja byłem w Tobie.
6. Bezproblemowe życie Feliksa
On nie pisze listów. Chyba nie ma do kogo.
Zawsze uśmiechnięty, trochę, ale tylko trochę porywczy. Łatwo się denerwuje, nie z byle powodu jak jakiś znerwicowany, ale...
Mimo to jest sympatyczny. Ale nie pisze listów. Sam powiedział, że nie ma do kogo.
Beztroski i wesolutki był nawet wtedy, gdy to mówił. Przyznał wprost, nie cytuję, ale tak to brzmiało „Tak, jestem sam, tak, nikt mnie nie chce, tak dobrze mi z tym”. Mimo wszystko, dziwny z niego facet, miły, ale dziwny...
Nirwana. Tak na niego mówią.
Czyjś dotyk... Bark, ramię...
Cichy głos.
Wzdrygnąłem się i niemal jęcząc z obrzydzeniem przewróciłem się na plecy.
Reakcja Woźnego, ten jego wstręt... Nie.
Ten dotyk był przyjazny.
A głos...
-Co się stało?
Feliks. Należał do Feliksa. Dzięki, dzięki...
...Bogu?
-Ej?...
Ze wzrokiem wbitym w ścianę obok, odpychałem się rękoma od dywanu aż podpełzłem tyłem do najbliższej ściany. Po raz pierwszy spojrzałem na Feliksa.
Stał nisko pochylony tuż nade mną, z zatroskanym i niespokojnym wzrokiem wpitym we mnie.
-Co się...
Zdałem się na uniesienie dłoni w stopującym geście. Wziąłem dwa głębokie, świszczące jakbym przechodził zapalenie oskrzeli, oddechy, i spuściłem głowę bezwładnie w dół.
Krew spływała powoli, zimny dreszcz minimalnie zelżał, wirujące okręgi przed oczyma na chwilę stanęły w bezruchu.
Zmysł równowagi wrócił, mówiąc mi dobrotliwie w jakim jestem położeniu. Mimo to, rozejrzałem się sennie po korytarzu i upewniłem się co do wszystkiego.
Ściana znów była ścianą, podłoga podłogą, sufit...
-Zemdlałem. – odezwałem się, skrzypiąc przeraźliwie. Chrząknąłem obleśnie i uderzyłem się w pierś.
Proszę, żebym brzmiał normalnie...
-Tylko zemdlałem. – było lepiej, ale dalej świszczałem swoim głosem. Tego mogłem już słuchać. –Zajrzałem do archiwum, poczytałem parę listów... – zawiesiłem głos, przypomniałem co robiłem... Właśnie, kiedy? Ile tu leżałem?
Łukasz piszący w swych listach o Łukaszu, przyjacielu Adama...
-...chciałem zejść na dół i zmorzyło mnie jak tylko wyszedłem z pokoju.
-Wstań, podnieś się...
-Nie! – rzuciłem głośno, odsuwając się w tył. –Nie mam czucia w nogach, zaczekaj, zaczekaj...
Głęboki, znów niepokojąco świszczący wdech, jakbym miał wysypaną żwirem, poskręcaną rurę zamiast tchawicy. Przetarłem oczy kciukiem i palcem wskazującym, zamrugałem mocno kilka razy i wlepiłem wzrok w koniec korytarza.
-Która godzina? – spytałem, omijając spojrzenie Feliksa, który bez ustanku, mrugając tylko co chwila, wpatrywał mi się w oczy. Obejrzał się pospiesznie przez ramię, jakby spodziewał się coś tam zobaczyć.
-Szósta gdzieś tak, koło szóstej...
-Woźny w domu?
-Wyszedł, niedługo wraca. Tak przynajmniej powiedział, że będzie o siódmej.
-Czemu go nie ma?
Nirwana wzruszył ramionami.
-Nie wiem. – przyznał szczerze. – A po co mógł iść, jak myślisz?
-Od kiedy go nie ma?
Spróbowałem się podnieść – zaparłem obiema rękoma, napiąłem plecy i...
Za wcześnie – niewielkie napięcie mięśni pozbawiło mnie zgromadzonych przez te kilkanaście sekund sił, i znowu wylądowałem na podłodze, uderzając lekko prawym barkiem o tapetowaną ścianę.
-Od czwartej, powiedział że umówił się wcześniej, sam wiesz że on nigdy...
Nie mówi nam o umówionych wcześniej spotkaniach...
-...ani tobie, ani mnie, nie mówi z wyprzedzeniem, że umówił się na spotkanie, by załatwić sprawę i tak dalej... Miał coś do zrobienia, albo poszedł coś sprzedać czy kupić, w innych celach to on się z domu nie ruszy. Nie licząc obowiązków Pocztowca...
-Cud spaceru po pustej stacji kolejowej jest mu obcy.
Feliks spojrzał na mnie dziwacznie, przekrzywiając głowę jak ciekawski pies przekrzywia swój łeb.
-Sam wiesz, jak on się boi starych wagonów. – powiedział głosem rozwódki, która przypomina ojcu, że ich syn ma lęk wysokości. – A jeśli któryś z nich stoi pod mostem, to już w ogóle. Ciemny, zakryty mrokiem pociąg, jego największa fobia.
-Jakoś sobie radzi.
-Odreaguje gadaniem o szkole, dziesięć minut i już mu lepiej.
-Kiedyś... – usiadłem ma boku i zapierając się łokciem spróbowałem podnieść się po raz drugi. – Kiedyś bym takiemu zazdrościł. – skończyłem po chwili, nareszcie stając na równych nogach. Zakręciło mi się w głowie, wszystkie kończyny dygotały i czułem się na nich niepewnie jak na szczudłach, mimo to zachowałem równowagę i nie obawiałem się o kolejny upadek.
-Zazdrościć? – zdziwił się Feliks. – A czego takiemu zazdrościć?
-Ma pełno problemów, ale... – oparłem się o ścianę wyprostowanymi rękoma. Musiałem złapać oddech, nałykać się świeżego powietrza, było mi tak strasznie duszno... – Ale ma łatwy sposób, żeby o nich zapomnieć. Co by się nie stało, on zawsze potem gada o szkole, choćby sam do siebie. I jest mu lepiej! To jego panaceum na wszystko.
-Racja, racja... – Feliks pokiwał niemrawo głową. – Ale wspomnienia ze szkoły to też wszystkie jego problemy. Myśli o nich – ma doła – gada o nich – jest mu lepiej. Tkwi w błędnym kole, chyba nie o to chodzi, co?
Sapnąłem ciężko, czując się już mocno zmęczonym rozmawianiem o Woźnym.
-Nie obchodzi mnie to. – rzuciłem sucho, kończąc tym samym temat. – Zejdźmy już na dół... Co było na obiad?
-Kurczak.
-Ile zostało?
-Najesz się, wystarczy ci.
Uśmiechnąłem się, chyba pierwszy raz tego dnia, i chwiejnym, twardym krokiem zszedłem z Nirwaną na dół, do kuchni.
Goszczące jeszcze do niedawna zatroskanie zniknęło z twarzy Feniksa – znów był stuprocentowo pogodny i zdający się absolutnie niczym nie przejmować. Nie w złym tego pojęcia znaczeniu – nie był głupi, nie trwał w ułudzie i nie bagatelizował – wszystko docierało do niego w pełni, każda zła wiadomość, gorsza chwila. On po prostu nie przyjmował tego osobiście, wprost do siebie i osobiście, nie pozwalając tym samym by cokolwiek źle na niego podziałało. Trwał w tym stanie, ciesząc się tym co ma, ale jednocześnie błogo przyjmując każdą zmianę na gorsze, nie odczuwając niemalże żadnych, poza tymi fizjologicznymi i intelektualnymi, potrzeb.
Gdybym był tu dłużej, zapewnie poznałbym go lepiej. Nie musiałbyś o nim tyle opowiadać.
Aż do późnego wieczora zapomniałem o Łukaszu i listach o nim - pozwoliłem zagarnąć się rutynie, beztrosce i przyjemnemu, wolnego od niepewności, czasowi.
Usunąłem się w cień...
-
Za ten post Valentino otrzymał następujące punkty reputacji:
- KOSHI.