przez per-kac w 27 Sie 2010, 21:07
Z racji tego, że opowiadanie pt. Warszawa w Ogniu to nie wypał, postanowiłem napisać opowiadanie również osadzone w post apokaliptycznej Warszawie, ale mam nadzieje, że RENEGAT będzie ciekawszy. Zapraszam do czytania.
RENEGAT
Piekący ból ocucił Wiktora z dziwnego otępienia. Myśli szybko przelatywały mu przez głowę i nie tworzyły spójnej całości. W odzyskaniu świadomości utrudniał mu kwaśny, mdlący smród rozkładającego się ciała. Wszystko go bolało, bez wyjątków. Nie mógł się ruszać. Oczy zaszły mu mgłą, szum w jego głowie nie pozwalał nasłuchiwać. Leżał bezbronny jak niemowlę. Jego opuchnięta ręka leżała na jego boku. Chciał się podeprzeć, aby móc ujrzeć cokolwiek wokół niego, ale zabrakło mu siły. Ręka tylko bezwładnie zsunęła się na ziemie. Poczuł że coś ciepłego i lepkiego jest na podłodze. Zdobył się na wysiłek i otworzył oczy. To była krew. Jego? Sądząc po pieczeniu i bólu to prawdopodobne. Dopiero teraz poczuł jej przykry zapach, do którego nie był przyzwyczajony. Leżał sparaliżowany około minuty, ale wydawało mu się, że mijają całe dni...
,,Weź się w garść, no weź się w garść'' - przytomna cześć umysłu zachęcała jego ciało do współpracy. Ale to nie było takie łatwe. Trzeba było to zrobić krok po kroku. Najpierw zaczął rytmicznie oddychać, serce przestało mu walić jak młot i przeszło do rytmicznego wystukiwania tętna. Myśli zrobiły się przejrzyste, nawet ból wydawał się mniejszy. Odzyskał władze nad kończynami. Z wielkimi trudnościami podniósł głowę i rozejrzał się.
Był w ciemnym pokoju z oknami zabitymi deskami. Gdzieniegdzie światło przenikało przez drobne szczeliny i trochę oświetlało wnętrze. Leżał w kałuży krwi, która była rozlana po całym pomieszczeniu. To nie mogła być tylko jego krew - to znaczyłoby, że dawno się wykrwawił. Rozglądał się dalej. Chciał usiąść, ale coś trzymało jego stopę, której przedtem w ogóle nie czół. Był to potężny, żelazny łańcuch który spiął jego stopę do ściany. Nie przejął się tym zbytnio. Spostrzegł, że ze ściany zwisają jakieś inne łańcuchy, bardzo pordzewiałe. Prawdopodobnie było to coś w rodzaju więzienia. Odwrócił się w drugą stronę, gdzie odór zgnilizny wydawał się najsilniejszy. Gdy się odwrócił podskoczył ze strachu a potem zebrało mu się na wymioty. Jakiś metr obok leżały zwłoki mężczyzny, który był przykuty do ściany w taki sam sposób jak Wiktor. Wyraz twarzy był pełen cierpienia i nienawiści. Ale nie to go przeraziło. Brzuch trupa był porozrywany tak, że flaki wychodziły na wierzch, a niektóre narządy walały się z dala od ciała. Nogi na wysokości piszczel były obgryzione z mięsa tak, że była tylko biała gość. Jakby jakiś potwór jadł je tak samo, jak pies je udko z kurczaka.
,,Co mogłoby zrobić coś takiego?'' Wiktora nurtowało tylko to pytanie. Nie rozmyślał jak się tu znalazł, co to za miejsce i kto go tak urządził. Martwił się o tego biednego człowieka które padło ofiarom chorego psychopaty albo okrutnej, krwiożerczej bestii. Co prawda sam trup go zbytnio nie obchodził, ale to coś, co zabiło tego mężczyznę mogło by być ciągle w tym brudnym pomieszczeniu. A wtedy Wiktor byłby w niemałych tarapatach.
Chociaż kilka razy żołądek gwałtownie mu się skurczył, nie zwymiotował. Musiał nic nie jeść od wielu dni. Dopiero teraz bólu i strachu pojawiło się nowe odczucie - zwierzęcy głód. Pomimo smrodu rozkładającego się ciała miał coraz większy apetyt. Coraz więcej przyglądał trupowi. Resztki człowieczeństwa walczyły ze zwierzęcym głodem. Co chwilę przymierzał się, aby oderwać kawał ludzkiego mięsa i co chwilę odsuwał rękę. ,,Nie jestem Kanibalem, nie jestem'' - powtarzał sobie w myślach. Jednak nie wytrzymał. Wyciągnął rękę i dotknął trupa w celu sprawdzenia, czy mięso jest świeże. Wtedy całe pomieszczenie wypełniło potężne, basowe warknięcie. Wiktor odsunął rękę i i z przestrachem zaczął nasłuchiwać i rozglądać się. Był gotów na wszystko.
Rozglądał się, ale nic nie widział. Jego mózg, który nie posilał się od kilku dni zaczął tworzyć dziwne teorie. Stwierdził więc, że to dusza zmarłego czuwa nad ciałem. Przeżegnał się więc i zostawił trupa w spokoju. Nastała grobowa cisza. Po chwili drewniana podłoga, z której miejscami wyrastał mech zaczęła drżeć jakby ktoś się przechadzał. Wiktor, siedząc odczuwał to wyraźnie. Coś się do niego zbliżało, ale on nic nie widział. Myślał, że to urojenia, gdy przypomniał sobie straszną rzecz.
Sprawdził trzy kąty pomieszczenia, a w pomieszczeniu były cztery. Powoli, z trwogą w sercu zaczął przekręcić głowę w stronę owego czwartego kąta. Przekonał się, że miał rację - nie sprawdzając tego konta popełnił straszny, straszny błąd.
Dwa metry przed Wiktorem stanął wielki i cuchnący potwór. Miało głowę jaszczurki, pajęczy odwłok i nietoperze skrzydła. Dodatkowo z odwłoku wyrastały jakby ludzkie ręce, tylko zakonczone olbrzymimi pazurami bardziej przypominającymi noże niż paznokcie. Był ogromny. Żółte, okrągłe ślepia były wlepione prosto w jego niebieskie oczy. Zaskoczony więzień próbował wstać. Kiedy się poruszył, mutant ryknął i rozłożył skrzydła. Lekko zadrżał, ale nic nie robił. Stał wpatrzony w mutanta i czekał. A stwór go prowokował. Podchodził do niego i ryczał prosto w twarz. Zielonkawa mazia obryzgała Wiktora. Myślał ze się porzyga wąchając odór trupa? To dopiero śmierdziało. Kiedy jaszczuro - pająko - podobne - coś otwierało mordę, Wiktorowi ukazywały się wielkie, brudne zęby ułożone w rzędach tak jak u rekina. Ogarniało go coraz większe przerażenie. Czym się będzie bronić? Jak zaatakuje ten mutant?
Nie miał zamiaru sprawdzać. W tej samej chwili potwór pochylił się nisko nad ziemią, jakby gotował się do skoku. W jego ślepiach pojawił się błysk inteligencji, co bardzo zaintrygowało Wiktora. Ale nie miał czasu na wpatrywanie się w mutanta. Ten, z piskiem raniącym uszy rzucił się na bezbronnego obrońce. Wiktor w ostatniej chwili uskoczył na bok. Jena z włochatych, ludzkopodobnych rąk zrobiła głęboką ranę na jego udzie. Druga zawadziła o łańcuch, rozrywając go w dwóch miejscach - przy kostce i przy ścianie. Potwór przez to, że zawadziło łańcuch zrobił kozła i upadł grzbietem na podłogę, wginając ją w ziemię. Wiktor ominął zabójcze ostrze pazura (no, prawie) ale wykonał skok o wiele większy niż zamierzał. Przypływ adrenaliny tymczasowo dodał mu sił i czół się, jakby wcale nie był tak poobijany. Przelatując sporą odległość w powietrzu uderzył głową o ścianę. Zemdlał. Ogłuszony mutant i zemdlały człowiek leżeli bez ruchu. Zrobiło się całkiem cicho. Słychać było skapywanie wody, a nawet bzykanie muchy. Ale tu toczyła się walka na śmierć i życie. Kto obudzi się pierwszy - wygra.
Minęła minuta. Wiktor zaczął przeraźliwie jęczeć, ponieważ głowa go bolała jak nigdy przedtem. Dotknął ręką tyłu głowy - mokra. Rozbił sobie łeb wpadając na ścianę. Nie słyszał, żeby mutant wstawał, więc postanowił jeszcze trochę poleżeć. Nagle potworny ból w brzuchu przywrócił mu czujność. Otworzył oczy. Pierwsze co ujrzał, to dwa wielkie oka wpatrzone prosto w niego. Potwór miał gębę kilka centymetrów od jego twarzy. Spojrzał na brzuch. Źródłem bólu było wbite żądło pająka. Wszystko działo się błyskawicznie. Wiktor pchnął mutanta obiema rękami. Ten przewalił się na ziemię, po czym wstał i głośno zaryczał. Ranny spojrzał na ranę - była to dziura tak duża, że bez problemu mógłby wsadzić tam dwa palce. Jednak szybko zapomniał o bólu. Potwór chwycił go w ręce z wielkimi pazurami i raniąc go rzucił przed siebie, po czym triumfalnie zaryczał.
Wylądował na trupie, obok zerwanych kajdan. Nie myślał długo. Chwycił je i czym prędzej wstał. Mutant zdziwiony, że ofiara stawia taki opór pisnęła przeraźliwie i zaczęła szarżować. Normalny człowiek zbiegł by z drogi, gdyby tonowy stwór pędził prosto na niego. Ale nie Wiktor. Jeżeli on nie miał żadnego interesu w zabijaniu mutanta, poza tym, że przeżyje, pomściłby chociaż tego mężczyznę, który nie miał tyle szczęścia i zdolności.
Dystans malał. Bestia już miała uderzyć głową w jego klatką piersiową, kiedy ten odsunął się na bok. Zdziwiona bestia wpadła z rozpędu na ścianę. Zakołysała się, ale nie upadła. Wiktor wykorzystał to. Wskoczył na mutanta i obwiązał łańcuch wokół jego szyi. Potwor wierzgał jak rumak na rodeo, próbując zrzucić swojego oprawcę z pleców, ale na próżno. Trzymał się już nogami i rękami, coraz bardziej zaciskając łańcuch. Mutant miał coraz mniej siły. W pewnej chwili po prostu stanął, i zaczął walić plecami o ścianę, w celu zmiażdżenia napastnika. Po trzech takich ciosach Wiktor myślał że spadnie, tym samym praktycznie ginąc. W akcie rozpaczy ścisnął łańcuch tak mocno, że kręgi w kręgosłupie mutanta zaczęły trzeszczeć. Sekundę później mutant konał na ziemi w konwulsjach.
Wiktor położył się na ziemi - wszystko go bardzo bolało. Kiedy poziom adrenaliny opadł, stracił większość siły. Ukąszony przez pająka z jaszczurzą głową i skrzydłami nietoperza był pewien, że ma w sobie morderczy jad. I nie mylił się zbytnio. W chwilę potem dostał problemów z oddychaniem i zaczęło go boleć serce. Zimny pot zalewał mu twarz. Przed oczami pojawiły się kolorowe plami, a potem ciemność. Był pewien, że umiera. Zaczął tracić słuch.
Przez mgłę która przytępiła jego zmysły usłyszał strzały. W pewnej chwili do pokoiku wbiegł mężczyzna ubrany w czarny kombinezon. Za nim dwóch mężczyzn z noszami, na których położyli Wiktora. I w tej samej chwili umarł...
Wycie wiatru. Silny, chłodny wiatr szumiał pędząc ruinami Warszawy. Resztki trawy wystające z popękanego asfaltu hulały przypominając taniec. Było pochmurne niebo, a w powietrzu było mnóstwo wilgoci - zbliżał się deszcz. Miejscami jeszcze przecierało się Słońce, które paliło pustkowia już od wielu lat. Jego promienie przedzierały się przez szkielety wieżowców zupełnie nie przypominających tych za czasów Starożytnych. Łagodne słonce oświetlało twarz mężczyzny nieruchomo leżącego na resztkach drogi obok pordzewiałego znaku drogowego informującemu o jakimś niebezpieczeństwie. Był ubrany w podartą, czarną bluzkę i spodnie. Jego stopa wyglądała, jakby nie miała dopływu krwi przez dłuższy czas. Ciało jego leżało na noszach - tuż obok innych trupów. Ale nagle ów martwy człowiek zaczął się wybudzać. Słońce patrzyło z rozbawieniem na jego wysiłki, po czym przegrało walkę z chmurami i zniknęło...
Otworzyłem oczy. Jasne słońce świecące poprzez lukę w chmurach świeciło mi po oczach, więc musiałem je zmrużyć. Odwróciłem się plecami do niego. Próbowałem wstać - mimo wielkiego bólu w całym ciele udałoby mi się to, gdyby nie bezwład w stopie. Przez nią poślizgnąłem się kilka razy i poraniłem sobie twarz i ręce o asfalt. W tej samej chwili zobaczyłem ślady zadrapań na moim ciele. Były to długie i głębokie rany z których ciągle sączyła się krew, a więc były w miarę świeże. Niedaleko tych śladów zobaczyłem, że mam w sobie jakiś kolec wbity w bok.
Znajdując patyk włożyłem go sobie do ust i zacząłem powoli ciągnąć. Po dwóch mocnych szarpnięciach kolec wyszedł ze mnie. Ból był tak przeokropny, że kawałek drewna, który trzymałem w ustach przegryzłem. Z rany wytrysnęła krew. Wiedziałem, że muszę znaleźć jakiś bandaż, bo inaczej się wykrwawie. Wyrwawszy znak z ziemi, który stał obok mnie oderwałem tablicę informującą kiedyś Starożytnych kierowców o jakiś niebezpieczeństwach na drodze i żelazny słupek wykorzystałem jako laskę. W tej samej chwili słońce się schowało za chmurami.
Wstając spostrzegłem, że leżałem na białych noszach. Zobaczyłem też, że nie byłem tu sam. Obok mnie leżało jeszcze kilka osób. Podszedłem sprawdzić, czy żyją. Niestety jak się okazało wszystkie były martwe. Większość miała ranę od kul z karabinów, ale jeden trup miał wyprute wszystkie flaki. Odskoczywszy z odraza w tył o mało się nie przewróciłem. Zaczęło mi się kręcić w głowie, więc usiadłem na kawałkach ławki obok tablicy z narysowanym autobusem. Zacząłem rozmyślać: Co ja tu robię? Gdzie mnie zabierali? Kto mnie zabierał? Kto ich zabił? Kim ja jestem?!
Z wielkim obłędem w oczach zorientowałem się, że nic nie pamiętam. NIC! ZUPEŁNIE NIC! I gorzko się rozpłakałem. Nie wiedziałem, czy zdarzało mi się już kiedyś płakać, ponieważ nic nie pamiętam... Po minucie słabości pomyślałem sobie ,, Musisz dowiedzieć się, o co tutaj chodzi, więc weź się w garść'' Słowa te dotarły do mnie z natychmiastowym skutkiem. Były tak doniosłe i tak utrwaliły mi się w umyśle, że po chwili zrozumiałem, że je to wykrzyknąłem na głos. Postanowiłem się uspokoić. Po wzięciu kilku większych oddechów zauważyłem, że mam metaliczny posmak w ustach. Przejechałem językiem po zębach - nic nie miałem. Stwierdziłem więc, że coś dziwnego jest w powietrzu i postanowiłem oddychać trochę płycej.
Podszedłem do zwłok prawdopodobnie moich towarzyszy i z nieukrywanym obrzydzeniem zacząłem ich przeszukiwać.
Od razu rzucał się w oczy imponujący kostium, jaki miał każdy członek tej prawdopodobnej ekspedycji. Na stalowych ochraniaczach na ramiona i barki były wymalowane białą farby orły. Jeden z nich miał orła, który atakował jakąś ofiarę. Był to prawdopodobnie dowódca grupy. Postanowiłem więc go przeszukać.
Skulony, jakby ukryty przed duchami czającymi się w uliczkach ruin Warszawy zacząłem przeszukiwać zakrwawiony kostium. Nie podejrzewałem, że może mieć tyle kieszeni! A były w nich rozmaite rzeczy: zdjęcie osób, których nie znam (albo znam, tylko tego nie pamiętam) kamyki różnego rodzaju, Starożytne monety, Starożytne ulotki, mnóstwo śmieci... W końcu trafiłem na coś, co mogło mi się przydać. Byłą to mapa Warszawy z zaznaczonymi kółkami miejscami opisanymi jako Metropolis i Sentry, oraz z zaznaczonym na rzece przepływającej przez Warszawę kwadracik Hitbas oraz mnóstwo lokacji oznaczonych czaszką z piszczelami bez dokładnych podpisów. Różnily się one tylko kolorami, ale co oznaczały, to wiedział chyba tylko ten biedny człowiek.
Szukałem dalej. Znalazłem również pewien dokument, w którym pisało:
,,Dnia 21 kwietnia 0053r. Nowszej Ery został pojmany nasz wódz ps.,,Łowca"" Przez wroga. Zaginął w okolicach STPM kolo godziny 7.50 rano. Nasi szpiedzy donoszą, że jest on przetrzymywany w ich Ukrytej Bazie w podziemiach STPM. Poruczniku Żbik, obejmiesz dowództwo nad 1 Grupą Operacyjną Żoliborz. Musisz odzyskać naszego wodza. Nasz sprzęt jedzie już do Was drezynami. Wymarsz o godzinie 21.30. Na operację macie dwa dni. Trzeciego dnia wysyłamy tam 3 Odwód Zmotoryzowany. Życie naszego wodza jest w Twoich rękach!''
Generał Polowy ,,Sokół''
Gdy przeczytałem ten tekst znów zrobiło mi się słabo. Wszystko by się zgadzało... Wynosili mnie na noszach, a więc chcieli mnie uratować... W dodatku to była bardzo nieliczna gromada, zaliczana już do Grupy Operacyjnej. Ale musiałem mieć niezbity dowód. Wstałem i zacząłem szukać dalej. W pewnej chwili podświadomy głos kazał mi zajrzeć na podeszwę wojskowego buta. Mimo oporu jaki chciałem stawić takiej bezsensownej myśli mimowolnie podniosłem nogę żołnierza do góry i popatrzyłem na podeszwę.
Z pomiędzy kawałków ziemi był widoczny jakiś napis. Odskrobałem niepotrzebną glebę (mam nadzieję, że to była gleba) i przeczytałem napis: ,,Żbik, Rh-'' A więc to ta grupa mnie ratowała... czyli ja jestem Łowca! Nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia. Jestem przywódcą jakiejś organizacji? Szkoda tylko, że tego nie pamiętam... Musze się dowiedzieć najwięcej jak mogę. Wstałem więc pewnie, zapominając o niedokrwionej stopie, pozbierałem amunicję z ziemi oraz z kieszeni innych martwych towarzyszy. Były to luźne naboje, flary, granaty i całe magazynki. Kiedy zobaczyłem, że nie mam gdzie tego schować, postanowiłem zdjąć kombinezon jednemu z martwych. Wybrałem ten, który był jak najmniej zniszczony. Wybrałem również Kałacha leżącego obok dowódcy i lekko kulejąc poszedłem prowadzony mapą, na północ...
*STPM - Stacja techniczno postojowa metra.
-Hmmm.... Jestem teraz przy ruinach ulicy Wąwozowej... A więc teraz w prawo i w lewo prosto na północ... - mruczałem pod nosem. Szedłem wpatrzony w mapę gdy nagle coś uderzyło mnie w nos. Zdezorientowany upadłem, ale szybko się podniosłem mierząc kałachem przed siebie. Po chwili grozy naszła mnie fala śmiechu. Zgięty w pół śmiałem się tak głośno, że echo odbijające się od pustych budowli zaczynało przybierać coraz bardziej przerażające, niskie tony. Gdy przestałem się śmiać echo dalej odbijało się od ściany do ściany. Gdy ucichło wróciłem do siebie. Po prostu przez nie uwagę wpadłem na słup. Z dezaprobata dla własnej nieuwagi podniosłem mapę z powrotem przed oczy. Ale gdy te resztki znaku drogowego odcięły mnie od lektury, spostrzegłem zniszczony świat w jakim się muszę odnaleźć.
Słońce zaczęło wyglądać zza chmur. Świeciło mi prosto w oczy więc zrobiłem daszek z rąk. Stałem na resztkach chodnika. Przede mną, jakieś kilka metrów stał pordzewiały wrak samochodu, któremu drzwiczki skrzypiały na wietrze. Podszedłem bliżej i zajrzałem do środka. Resztki foteli stały krzywo ustawione. Tylne siedzenie było w ogóle przewrócone. Z tyłu samochodu został tylko szkielet, natomiast przód wyglądał jakby był spalony. Kierownicy nie było, skrzynia biegów była wyrwana. Spostrzegłem otworzony schowek na przeciwko fotela pasażera. W środku była jakaś stara gazeta, nadpalone zdjęcie i kilka starych monet. Na przewróconym tylnym siedzieniu zobaczyłem brudnego, brązowego misia z czerwoną poplamioną kokardka zawiązana na szyi. Takiego wzruszenia dawno nie czułem (może czułem ale tego nie pamiętam)
Nagle z oddali doszedł do mnie odgłos strzału i krzyk człowieka. Wystraszony podskoczyłem, a że bylem w tym wraku samochodu uderzyłem się w głowę. Przeklinając pod nosem na cały świat chwyciłem kałacha i zacząłem biec w kierunku z którego dobiegały te odgłosy. Biegłem potykając się o śmieci i chyba raz potknąłem się o zniszczoną damską torebkę. W powietrzu fruwało mnóstwo śmieci uderzających mnie w twarz. Pachniały jak stare książki.
Gdy zdejmowałem gazetę ,,Wyborczą'' strzały znowu się powtórzyły. I echo wystrzałów przerwał przerażający krzyk mężczyzny. Pomimo tego, że bylem już zmęczony przyspieszyłem biegu. Za wszelką cenę chciałem zobaczyć chociaż to, co się dzieje. Miałem wrażenie, że szkielety budynku robią się coraz wyższe i przechylają się nade mną. Dopiero teraz zobaczyłem, że brak ścian ukazuje pokoje w budynku. Ale nie miałem czasu patrzeć. Jedyne, co dostrzegłem kontem oka to drewniane biurko a nad nim zegarek wyglądający jak kot. Gdy patrzyłem na kotopodobny zegar potknąłem się i wpadłem do rowu. A może do dziury po bombie? Nieważne, dotarłem do miejsca do którego chciałem dotrzeć - dotarłem do skrzyżowania. Na tym skrzyżowaniu pośród wraków samochodu, krzaków wyrastających z asfaltu i ogólnego śmieciowiska klęczały trzy osoby i grupa ludzi mierzących do nich z broni. Po chwili dostrzegłem, że są jeszcze dwa trupy tuz obok tych nieszczęsnych jeńców. Serce zaczęło mi się krajać i krew uderzyła mi do głowy, ale wiedziałem, że na razie nic nie mogę zrobić. Postanowiłem więc obserwować tą sytuację.
Ostatnio edytowany przez
per-kac 17 Wrz 2010, 17:36, edytowano w sumie 4 razy
Oni wszyscy są śmieszni, to Grzech jest jedyną słuszną drogą którą będe podążać aż do śmierci...
-
Za ten post per-kac otrzymał następujące punkty reputacji:
- von Carstein.