"Zew boga", by V. [cz. II]

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

"Zew boga", by V. [cz. II]

Postprzez Voldi w 16 Lip 2013, 19:15

Kudłatek zamówił sobie u mnie opowiadanie na wybrany przez niego temat. Poprosiłem o ogólny zarys fabuły i na jej podstawie zacząłem pisać. Nie mam pojęcia jak to wyszło, bo pierwszy raz od kilku lat ("opowiadania" w gimbazjum <3 ) piszę "na zamówienie". Staram się też nieco odświeżyć warsztat i rozpisać. Póki co, jest średnio, ale chyba coś zaczynam sobie przypominać.

__________________________________________
Odnośnie tytułu: pisany jest celowo małą literą, więc proszę mi nie wytykać akurat tego błędu.

"CZĘŚĆ I":

Dziesiątki silnie napromieniowanych, porośniętych wysoką trawą i młodymi drzewkami, otoczonych szpalerem żółto-czerwonych znaków ostrzegających o radiacji kopców i, w pewnym sensie, kurhanów wręcz krzyczało na dwóch mężczyzn maszerujących drogą w kierunku Prypeci i tajemniczej elektrowni. Z hałd usypanej ziemi dobiegał głos „Jesteście w Kopaczi. Miejscu, którego nie ma.”. Był to głos wysiedlonych mieszkańców tej wsi – starych bab, siedzących całe dnie na drewnianych ławkach przy szosie łączącej Prypeć z Czarnobylem, dziadków, skrobiących w sieni ziemniaki na obiad i rąbiących drewno na zimę, młodych mężczyzn, pracujących na, oddalonej o pół godziny drogi piechotą, budowie planowanych piątego i szóstego bloków reaktora elektrowni. Elektrowni, która stała się przyczyną ich klęski, wielu zmian w życiu wszystkich, których dotknęła jej radioaktywna macka. Ponad pagórkami tej, kiedyś nieróżniącej się niczym od innych przygranicznych miejscowości, wsi wyłania się ogromny, pomalowany w biało-czerwone pasy komin, strzegący tajemnicy Sarkofagu, tajemnicy wiary fanatyków oblegających centrum Zony. Jedni mówią, że wewnątrz, w hali zniszczonego reaktora, czeka na odkrywcę żyła artefaktów. Inni, że ogromna skała, spełniająca wszystkie życzenia tych, którzy do niej dotrą. Kilku śmiałków twierdzi, że w budynku prowadzi się tajemnicze eksperymenty. Jako dowód uważają wszystkich strażników, ukazywanych w opowieściach jako wyznawców tego, co czai się wewnątrz wyrastającego jak złośliwy guz na białej powłoce kompleksu elektrowni, Sarkofagu.

Cokolwiek się tam znajdowało, przyciągało do siebie wielu pragnących szybko się wzbogacić. Może to legendy, a może wrodzona ludzka ciekawość sprawiały, że każdy stalker, prędzej czy później, ruszał do centrum. Tych dwóch tak samo. Nie byli nowi w Zonie. Niejednego mutanta razem zabili, z niejednej broni strzelali i nieraz zszywali sobie nawzajem rany po pociskach. Bracia, zawsze razem. Starszy, Kola i, rok od niego młodszy, Żorik. Synowie jakiegoś ważnego oficera. Trafili tu, bo nie potrafili żyć w społeczeństwie. Dla żadnego z nich ustanowione prawo nie miało znaczenia. Kiedyś zabili jednego z kijowskich biznesmenów, tylko po to, żeby pojeździć jego nowym audi. Tatuś tuszował wszystkie występki, ale nie mógł tego robić całe życie. W końcu miarka się przebrała, a kochający ojciec załatwił synkom wycieczkę do Zony. Odpowiednio ich wyposażył, zostawił trochę grosza i pomachał na pożegnanie. Nie mówił tylko, że jadą w jedną stronę. Ale bracia, wbrew przewidywaniom, nie dość, że dali sobie radę, to jeszcze po jakimś czasie zaczęli stanowić szanowane w Zonie persony. Przestępcze życie dało im coś, czego nie miały inne koty: hart ducha i umiejętność stawiania na swoim. Ponad dwa lata za murem, w odcięciu od świata, pozwalało na coraz śmielsze wyprawy do najrzadziej odwiedzanych obszarów. Dzięki wspólnej sile, odwadze, wzajemnej ufności i wierze dotarli do Kopaczi i szli dalej, w kierunku Mekki wszystkich stalkerów.

- Nie podoba mi się ta droga, młody. – Zagadnął Kola, nie wyciągając z ust papierosa.
- Co ci, ku*wa, znów nie pasi?
- Pamiętasz tą mapę, co widzieliśmy tydzień temu u Nalewicza? Droga z Kopaczi idzie przy samej „aesce”. Jeśli jest tam tak, jak słyszałem u Iwana, to zaraz za tamtym rozwidleniem, – wskazał palcem na dwa wcięcia w lesie w kształcie litery Y jakiś kilometr przed nimi – jak tylko wyjdziemy zza drzew, zdejmą nas snajperzy.
- Gospodi, pomiłuj. Ty wierzysz w te bzdury? – Westchnął młodszy z braci.
- Wierzę, nie wierzę. Jestem starszy i cię tu już drugi rok, do ch*ja, wychowuję. Zresztą, gdybyś sam nie wierzył, to byśmy nie szukali tu tych pierd*lonych artefaktów.

Właściwie, ani jeden, ani drugi nie potrzebowali już wychowawcy i życiowego mentora. Obaj byli po trzydziestce, gdyby żyli według ogólnie przyjętych norm, pewnie mieliby żony i rosnące pociechy, pracowaliby w fabrykach i jeździli pokiereszowanymi ładami 2110. Los chciał inaczej.

- Powiem ci, jak zrobimy. – Kontynuował. – Wrócimy do skrzyżowania, tam był taki baraczek. U Nalewicza, jak się z nim targowałeś, zrobiłem zdjęcie tego kawałka mapy, co wisiała za ladą. Pomyślimy, którędy to wszystko obejść. Wydaje mi się, że najlepsza i… w sumie, jedyna droga to będzie przez… przez… - Zatrzymał się i zaczął nerwowo rozglądać, przegryzając jednocześnie wargi. Nie chciał, by kiedykolwiek z jego ust padło coś takiego.
- Przez co, do cholery? Którędy ty chcesz mnie znowu ciągnąć?
- Przez Czerwony… - Kola wzbił wzrok w spękany asfalt. – Ale póki co, nie wiem. Trzeba będzie zobaczyć mapę. Zawracamy.

Obrócił się na pięcie i, przełykając ślinę, ruszył z powrotem w stronę zakopanej pod ziemią wioski. Po raptem kilkudziesięciu krokach dotarli do zardzewiałego znaku mówiącego o skrzyżowaniu z drogą podporządkowaną. Po prawej stronie stała niewielka wiata, chyba przystanek autobusowy. Bracia zbliżyli się do betonowego klocka. Dozymetr, przypięty na pasie młodszego z nich zaczął nerwowo trzeszczeć. Im bliżej, tym głośniej i bardziej natarczywie. Żorik spojrzał na „opiekuna”.

- Nie bój nic, to tylko parę minut. – Kola poklepał go po ramieniu, ale młody poznał, że on też wolałby nie wchodzić do środka. Nie było wyjścia.

Pokręcili się chwilę po ciemnym pomieszczeniu w poszukiwaniu najmniej „pikającego” miejsca i przykucnęli. Starszy wyciągnął telefon z wbudowanym całkiem niezłym aparatem fotograficznym i wyświetlił zdjęcie mapy wykonanej na potrzeby sztabu generalnego w 1985 roku. Przybliżył obraz i znalazł wioskę przy której się znajdowali, wtedy jeszcze istniejącą. Spostrzegł, że jakieś półtora kilometra na zachód od zabudowań przez las biegnie linia wysokiego napięcia, przechodząca ponad leśną drogą, kończącą się w miejscu, gdzie z kolei przeciągnięta została główna linia przesyłowa. I to dokładnie na wprost opuszczonej stacji w Janowie. Odległość do torów kolejowych oszacował na jakieś osiem kilometrów.

- Młody… Myślę, że inaczej jak lasem do Prypeci nie dojdziemy… Stąd jakieś osiem ka. Ciężko będzie.
- Damy sobie radę. Na razie to trzeba spier*alać, jeśli nie chcesz świecić w ciemnościach.

Kola niedbale wrzucił telefon do kieszeni w spodniach i dwoma susami wyskoczył spod zaciemnionej wiaty. Żorik również. Kiedy tylko znaleźli się na asfalcie, dozymetr przestał trzeszczeć. Trzeba jednak przyznać, że w zacienionym, wilgotnym baraku było, pomimo niewidzialnego wroga, przyjemniej niż na zewnątrz. Chłodniej. Pełna, ukraińska wiosna to okres, w którym nie jest jeszcze zbyt gorąco, ale w pogodne dni słońce daje się już we znaki. Z drugiej zaś strony, zapewnia niezłą widoczność, która w przypadku wędrówek po bezdrożach jest wręcz nieoceniona. Odeszli kilka metrów i spojrzeli w lewo. Kola sięgnął po lornetkę zawieszoną na szyi i przyłożył ją do oczu. Żorik stał obok i pomagał bratu ustalić kierunek, w którym powinien patrzeć.

- Trochę w lewo, na tamto wzgórze, to chyba tam.
- A no, faktycznie, jakieś słupy stoją. – Skomentował starszy, obracając się powoli w prawo. – Jest i las… - Dodał po chwili i opuścił lornetkę, wcześniej zaślepiając szkła. – Idziemy w tamtą stronę. – Wskazał ręką kierunek marszu.

Podciągnął do góry plecak, ściągnął z ramienia półautomatyczną strzelbę MP-153 z domontowaną lunetą. Załadowana amunicją typu „breneka” jest jedną z najcelniejszych i najgroźniejszych strzelb w Zonie. Do pięćdziesięciu, a nawet i stu metrów bez problemu można zdjąć dzika dwoma szybkimi strzałami. Raz Koli udało się powalić łosia z odległości, na oko, dwustu. Mięsa było tyle, że Grysza, ten z obozu z Burakówki, przez cztery dni ludzi karmił. I nikomu nie żałował. Dodatkowym atutem „empeki” była jej unikatowość. W Zonie miała ją tylko jedna osoba…

Bracia zeszli z drogi na, przykrytą już dziką, wysoką trawą, polną dróżkę, wyjeżdżoną przed laty traktorem. Jedynym śladem ścieżki pozostała koleina, w której po deszczach często zbierała się woda, przez co ziemia była tam bardziej wilgotna. Od tej pory nie było mowy o jakimkolwiek niepotrzebnym zdaniu, słowie, czy choćby chrząknięciu. Chłopaki za dwa lata życia w Zonie wyrobili sobie osobisty szyfr i zestaw lakonicznych komunikatów, mających za zadanie ostrzegać drugiego. W ich skład wchodziły rozmaite gesty rękami, głową, krótkie słowa, nawet pojedyncze litery. Obaj skupiali się na swojej części otoczenia do obserwacji. Zwykle Kola szedł przodem i wyglądał czyhających niebezpieczeństw, a Żorik pilnował i osłaniał tyły. W teorii. Czasem wychodziło tak, że obaj lustrowali otoczenie wokół nich, bez żadnych podziałów, każdy po horyzont, we wszystkie strony. Jednak dziś trzymali się typowej „procedury”. Kola, opierając strzelbę o bark, stawiał powoli kroki i wyglądał niebezpieczeństw, anomalii, mutantów w trawie i przed nimi, a Żorik nasłuchiwał dozymetru i oglądał się przez ramię.

- A-en, o-gie, jeden-jeden-pe-sześć-pe-dwa. – Szepnął w pewnym momencie pierwszy i zatrzymał się.
- Powt. – Odpowiedział młodszy.
- A-en, o-gie, jeden-jeden-pe-sześć-pe-dwa.

„AN” – anomalia; „OG” – ognista; „Jeden-jeden” – na godzinie jedenastej; „P” – używali litery zamiast mówić „przez”; „Sześć” – dystans do zagrożenia w metrach; „Dwa” – czasami podawana średnica anomalii. Zbliżony do tego schemat coraz częściej wykorzystywany w Zonie do oznaczania jej dziwnych wytworów i wszelakich zagrożeń. Można powiedzieć, że dzięki tej dwójce życie wszystkich stalkerów stało się chociaż trochę łatwiejsze. Obaj dążyli do popularyzacji swojego systemu, co jeszcze bardziej ujednoliciłoby i związało walczących o życie, sławę i pieniądze śmiałków. Pomimo ogólnej nie akceptacji świata i życia według własnych reguł, czasami zdarzało im się wykonać coś bardziej szlachetnego.

Żorik spojrzał przez ramię starszego brata. Kilka metrów dalej, delikatnie w lewo od kierunku marszu spostrzegł idealny okrąg spopielonej trawy. Bez słowa starszy ruszył powoli w prawo, na jakieś pięć metrów od granicy anomalii. Obchodząc twór natrafili na jakieś zwęglone szczątki czegoś, co chyba jeszcze niedawno było dzikiem. Przestąpili nad zwłokami i wrócili na koleinę. Przedzierali się przez łąkę kolejne dwieście metrów. Milcząc. W pewnym momencie, ślad zaczął zakręcać w prawo w miejscu, gdzie wyrastało kilkanaście dębów. Prawdopodobnie stały przy jakimś strumyku. Kola przystanął i sięgnął po lornetkę. W cieniu drzew, przy brzegu, coś leżało, ale przez morze traw nie mógł dostrzec niczego poza kształtem i kolorem. „Coś” wyglądało jak ciemnobrązowa, włochata skała.

- Zet-wu, de-zet, jeden-dwa-pe, o-ka-trzy-pięć.

Dzik, na godzinie dwunastej, około trzydziestu pięciu metrów przed nimi.

- Podsadź mnie, spróbuję go zdjąć.

Żorik położył broń w trawie, ściągnął plecak i przykucnął. Starszy siadł mu na barkach i po chwili uniósł się w górę. Przyłożył lunetę do oka i ustawił ostrość. Chwilę mierzył, oddychając miarowo, powoli i głęboko. W końcu, powoli wypuścił całe powietrze z płuc i ściągnął spust. Nad głową młodego huknęło, a po chwili świat przesłonił mu na parę sekund rzadki, szarawy dym rozgrzanych gazów prochowych. Kula musnęła stwora po grzbiecie. Kola zaklął pod nosem. Natychmiast ustawił się do kolejnego strzału i naprawił swój błąd. Dzik, co prawda, zdążył poderwać się do szarży na stalkerów, ale ubiegł ledwie kilka metrów, gdy odlany w całości pocisk typu breneka przeorał mu głowę przechodząc tuż pod lewym uchem i utykając gdzieś w szyi. Potężne cielsko zwaliło się bezwładnie, wygniatając sporą połać dzikich kłosów. Żorik ponownie przykucnął, a siedzący mu na plecach brat, zapierając się rękami o jego głowę, zeskoczył na ziemię przed nimi. Ruszył ostrożnie w kierunku zwierzęcia, cały czas trzymając palec na spuście. Z odległości trzech metrów dostrzegł, że dzik ostatkiem sił próbuje go zaatakować, przynajmniej ranić kłem w desperackim, przedśmiertnym akcie. Kola przyłożył gorącą lufę strzelby do łba bydlaka i pociągnął za spust.

Zamiast flaków i eksplozji krwi zalewającej wszystko bordowym, lepkim oceanem usłyszał tylko suchy trzask iglicy.

- Szlag. – Szepnął sam do siebie, zarzucił strzelbę na ramię i dobył z kieszeni pistolet z zamocowanym tłumikiem.

Nie celując zbyt dokładnie wypalił, robiąc między oczami zmutowanego zwierzęcia niewielką, niespełna centymetrową dziurę, z której zaczęła powoli sączyć się ciemna posoka. Kola skinął na brata i pochylił się nad bestią. Gęsta, twarda szczecina porastająca całe ciało, gruba skóra, wielkie kły i potężne kopyta. Te ostatnie zawsze były w cenie. Naukowcy dużo płacili za ciała, a przynajmniej poszczególne ich części. Kola schował pistolet i ściągnął z ramienia „empkę”. Zdjął też plecak, w którym poszukał paczek z amunicją. W końcu, pod termosem, kilkoma zeschniętymi pajdami chleba i paroma innymi, pozornie bezwartościowymi przedmiotami znalazł kolorowe, tekturowe opakowanie, zaklejone z jednej strony paskiem szarej, cholernie mocnej taśmy. Zerwał zabezpieczenie i wyciągnął ze środka mniejszą paczkę, a jego oczom ukazało się sześć dosyć luźno ułożonych nabojów kalibru 12x76 milimetra. Luźno, bo jeden zestaw amunicji pakowany był po dwanaście sztuk. Wyciągnął pięć podłużnych pocisków i załadował do opierającej się o kolano strzelby. Jeden pozostały wrzucił do zapinanej na rzep kieszeni na piersi, gdzie trzymał brenekę pojedynczymi sztukami na wypadek konieczności nagłego przeładowania broni, na przykład w walce, gdy nie ma czasu na grzebanie się po plecaku. Wrzucona łuska wypełniona jednolitym pociskiem zastukała wesoło o kilka innych, czekających na swoją kolej do napełnienia czyjegoś brzucha ołowiem. Kolorowe opakowanie po amunicji wyrzucił w trawę. W Zonie nie musiał przesadnie troszczyć się o środowisko.

Odłożył naładowaną broń na bok i wyciągnął z pochwy przyszytej do uda potężny nóż myśliwski. Powoli i ostrożnie odciął martwemu dzikowi wszystkie cztery, ogromne, masywne kopyta i wyciął z czaszki jeden z kłów. Drugi stworzenie musiało złamać wcześniej, bo nigdzie w okolicy nie było go widać. Schował nóż i wciągnął na siebie ogromny plecak, do którego chwilę wcześniej schował trofea. Sięgnął po strzelbę, a potem, obróciwszy się, kiwnął Żorikowi głową. Wrócili na szlak. Skręcili zgodnie z przebiegiem koleiny, w prawo. Pokonali strumyk dzięki niezbyt pewnemu, drewnianemu mostkowi i dalej przedzierali się przez wysoką trawę. Po kolejnych męczących dwustu metrach marszu szata roślinna zaczęła się zmieniać. Zamiast falujących na wietrze zielonych mórz, coraz więcej było pojedynczych kępek zeschłych kłosów. Kilkadziesiąt kroków dalej malowała się przed nimi ściana lasu. Zatrzymali się. Starszy z braci sięgnął po lornetkę i jeszcze raz zlustrował przebieg linii energetycznej. Wyglądało, że wchodzi w las jakieś sześćset metrów od ich aktualnej pozycji. Ruszyli dalej, cały czas idąc koleiną. Po raptem dwudziestu, może trzydziestu metrach dotarli do wyraźnej, biegnącej na skraju lasu, drogi. Szło się po bardzo sypkim, gęstym piasku. Ciężko i niewygodnie, gdy nasypało się do buta, ale przynajmniej równo i wiadomo gdzie się idzie, nie tak, jak w przypadku przedzierania się przez jakieś pola.

- Młody, jeszcze z pół kilometra i będziemy w lesie.
- Nareszcie. Trza się będzie zatrzymać i odpocząć parę minut.

Nie ma co ukrywać, taka wędrówka, z ważącym kilkanaście kilogramów oporządzeniem nie należała do najprzyjemniejszych. Ale, można powiedzieć, tych dwóch zdążyło się już częściowo przyzwyczaić do wszelkich niewygód i trudów, jakie fundowała im nowa Matka.

Piaskową, w porównaniu do poprzedniej drogi, aleją maszerowali nieco bardziej dziarsko. Kola po lewej, pilnując zagrożeń w trawie, a Żorik, wyposażony w skróconą wersję popularnego AK-74, po prawej, nasłuchując i zaglądając do najciemniejszych zakamarków lasu. Ten nie prezentował się zbyt zachęcająco. Pusty, ciemny, złowrogi i bynajmniej niesprawiający wrażenia dobrego do miłego, romantycznego spaceru we dwoje. Licho wie, co tam mogło się czaić. Wystarczająco przerażające i odstraszające gości były poskręcane, nienaturalnie wykrzywione konary niektórych drzew, odpadająca kora i brak jakiegokolwiek zauważalnego życia. Żorik zerkał co jakiś czas między napawające smutkiem i żalem pnie, wolał jednak patrzeć na drogę. Nie był pierwszy dzień w Zonie. Wiedział, że kto wchodzi do lasu już z niego nie wychodzi. A nawet jeśli się uda, to wychodzi nie taki sam. Według przerażających, opowiadanych przez innych stalkerów historii, niektórzy stradali zmysły od samego patrzenia w kierunku elektrowni, a ci dwaj byli przecież ledwie parę kilometrów od niej! Nie dość, że w lesie, to przy samej CzAES… Dozymetr co jakiś czas potrzaskiwał cicho, ale żaden z braci nie zwracał na to większej uwagi. I tak było nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że w ciągu pierwszych dni po katastrofie, właśnie w tych lasach wskaźnik promieniowania wychodził poza skalę od razu po uruchomieniu.

Wyszli zza łuku między drzewami, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od wyraźnych już słupów, na których luźno wisiały grube kable przesyłowe.

- Ha-u, jeden-dwa-pe-jeden-pięć-zero. – Tym razem młodszy z braci pierwszy zauważył zagrożenie.

Zatrzymali się. Istotnie, przy betonowym słupie stojącym tuż przy drodze leżał „HU” – potocznie mówiąc: człowiek.

"CZĘŚĆ II":

Obaj, jakby na rozkaz, przykucnęli. Żorik błyskawicznie oparł karabinek o ramię i wymierzył w postać w oddali. Kola sięgnął po lornetkę. Nakierował szkła na zakapturzoną sylwetkę i zaczął regulować ostrość. Zaintrygowała go naszywka na ramieniu wyglądającego na martwego jegomościa. Anielskie skrzydło na tle rzucającego promienie słońca wyszyte na okrągłej, brązowawej tarczy z fioletową obwódką. Poniżej wyszyto coś w rodzaju szarfy z napisem, ale sfatygowana optyka lornetki nie pozwalała go odczytać.

- Podchodzimy? – Zapytał młody. – Wygląda na martwego.
- Nie mam pojęcia… Muszę się zastanowić. Nie spuszczaj go z oka.

Sięgnął do tylnej kieszeni spodni po paczkę fajek. Wyciągnął ze środka jednego, lekko pogniecionego papierosa i zapalniczkę. Odpalił. Suchy tytoń na końcu białej gilzy zapłonął na ułamek sekundy po czym zaczął się żarzyć. Schował paczkę z powrotem do kieszeni i zaciągając się szarym, przyjemnie gryzącym płuca dymem przeciągnął palcem po gęsto usypanym piasku. Powtórzył czynność kilka razy. Wkrótce sięgnął po strzelbę. Obrócił broń i unikając tytoniowej mgły spojrzał na zamkniętą komorę ładowania. Odblokował ją i wyciągnął wszystkie pięć pocisków. Żorik, do tej pory trzymający na muszce tajemniczego człowieka, zerknął w końcu w stronę brata.

- Co ty robisz? – Zapytał.
- Ładuję śruty, jakby mu trzeba było łeb rozj*bać.
- Aha…

Kola odpiął kieszeń na rzep i starał się wymacać loftki ze śrutem. Były nieznacznie lżejsze od breneki i miały odczuwalnie inny środek ciężkości. Grzebał i grzebał aż w końcu znalazł. Triumfalnie wyciągął jaskrawoczerwoną łuskę, zerknął, jak ślicznie mieni się w wiosennym słońcu i włożył do komory. Sięgnął po drugą.

- O ku*wa. – Szepnął Żorik.
- Co jest? – Zapytał Kola, nie przerywając szukania odpowiedniego naboju.
- Nie ma go.
- Pierd*lisz! – Huknął starszy i podniósł wzrok w kierunku słupa, przy którym jeszcze niedawno leżał, jak im się wydawało, trup.

Momentalnie wyrzucił śrucinę na piasek i zaczął wyciągać z ładownicy na piersi pociski breneka, które z szybkością błyskawicy wpakował do bebechów strzelby. Zerwał się na nogi i kiwając ręką na brata podbiegł do betonowego pala ustawionego w rowie przy drodze. Stanął z prawej strony, przyłożył broń do barku, rozejrzał się po kępach trawy porastających pojedyncze drzewa. Pusto. Żorik obiegł morderczym spojrzeniem lufy trakt z obu ston, wcięcie w lesie, przez które przebiegała linia energetyczna i praktycznie każde drzewo z osobna. Nic.

- Co teraz? Przecież nie wyparował!
- Pilnuj. – Sucho rozkazał Kola. Mimo, że wiekowo braci dzielił ledwie jeden rok różnicy, starszy z nich o wiele częściej wykazywał się zimną krwią i opanowaniem i nieraz ratował młodszego z opresji.

W koronie jednego z dębów rosnących ledwie kilka metrów od ich pozycji coś zaszeleściło. Kola odruchowo wypalił w tamto miejsce. Sekundę później zobaczył ciemny, matowy przedmiot lecący prosto w jego stronę. Chwilę potem drugi, bliźniaczo podobny.

- Granat! Padnij! – Zakrzyknął i wybił się do przodu, wprost pod rzucające cień gałęzie drzewa, na którym ukrywał się atakujący.

Huk eksplozji ogłuszył go, ale nie na długo. Ledwie obrócił się na plecy, by strzelić w tamtego, gdy z góry spadł precyzyjnie ciśnięty nóż. Wbił się z lewej strony klatki piersiowej, a długie ostrze zatopiło się niemal po samą rękojeść. „Empka”, jego jedyna przyjaciółka wypadła z tracących siłę rąk i legła bezwładnie na brzuchu konającego. W ostatniej sekundzie życia Kola zauważył rozmazaną, bladą plamę ześlizgującą się z drzewa.

Żorik tymczasem dobiegł do kępy wysokich krzewów porastających przeciwną stronę drogi. Kilka krótkich serii z AKS przeszyło z łoskotem powietrze i pewnie postawiło na nogi wszystkich w okolicy. Widział, jak kule przecinają liście na pół, jak łamią mniejsze i większe gałązki, jak rykoszetują, ocierając się o pień i odrywając płaty kory. Nie widział jednak ani brata, ani „czegoś”, co przed chwilą miotało w nich granatami.

Wzorem Universala, polecam w tym miejscu włączyć ten utwór.
W końcu podniósł się i powoli ruszył w stronę dębu. W uszach mu jeszcze szumiało od wybuchu, słyszał własne, szalejące serce, czuł każdą falę adrenaliny dostarczanej razem z krwią do mózgu. Jego ręce zaczęły drżeć, na skronie wystąpił pot, w gardle zaschło parszywie, nogi sprawiały wrażenie, jakby były zrobione z galarety. Karabinek trząsł się razem z nim. Doszedł na skraj drogi. W rowie poniżej zauważył nieruchomą postać. Kola! Natychmiast zapomniał o zagrożeniu i podbiegł do brata. Blada skóra na twarzy zmarłego zastygła w grymasie bólu, ręce zaciśnięte w pięści wyglądały, jakby nadal trzymały broń. Żorik dostrzegł obok kieszeni na pojedyncze pociski niewielkie, proste rozdarcie, splamione krwią. Rozerwał dziurę palcem i spostrzegł wąską, czerwoną szczelinę, z której powoli sączył się zastygający płyn. Jakby na czyjś rozkaz żołądek podszedł mu do gardła, a na języku poczuł charakterystyczny smak. Policzki zaczęły się bezwolnie wydymać, a mięśnie brzucha rwać i szarpać do przodu. Padł na ziemię zapierając się rękami i zwrócił wszystko co jadł do tej pory. Rozpłakał się jak dziecko. Stracił jedyną osobę, której mógł ufać, którą znał, z którą przeżył tak wiele. Stracił i to w tak beznadziejny sposób. Wszystko straciło sens. Nie liczyły się artefakty ani pieniądze, nie liczyła się sława. Nie liczyło się dla niego nawet to, że gdzieś tam jest ktoś, kto pewnie zaraz wpakuje mu kulę w głowę. A z resztą, gdyby nie on, sam by to zrobił.
Utwór powinien gdzieś tu sam się skończyć. Do dalszego czytania jest niewymagany.

Położył rękę na lewym barku zmarłego. Łzy same płynęły do oczu i kapały na policzki i brodę starszego. Został sam, gdzieś, pośrodku niczego. W miejscu, którego nie ma…

Bezsilność powoli zaczęła przeradzać się w narastającą furię. Ręce trzęsły się dalej, ale już nie ze strachu, a z wszechogarniającej złości. Uderzył pięścią w ziemię tuż obok głowy martwego brata. Zabolało. Trafił na korzeń stabilizujący drzewo i dający mu życie. Uświadomił sobie, że jego korzeń właśnie ktoś odciął. Zerwał się na nogi.

- Jestem tu! Słyszysz, ku*wa?! Czekam na ciebie! Przyjdź po mnie, kimkolwiek jesteś! Dokończ, co zacząłeś! – Zaczął histerycznie wrzeszczeć, obracając się we wszystkich kierunkach tak, by jego głos rozniósł się wszędzie wokół. – Jestem! Czekam! No, chodź! Zabij mnie! Już i tak mam wszystko w dupie. Słyszysz, co mówię? Zabij… - Wrzask przerodził się w jęk, a łzy znów popłynęły strużką po twarzy.

Przez chwilę odpowiadało mu tylko echo, ale w końcu zauważył rozmazaną plamę wynurzającą się zza sąsiedniego drzewa. Plama zbliżała się powoli. Otarł mokre oczy rękawem i dostrzegł zakapturzonego mężczyznę w jasnych spodniach. Dzierżył w rękach znajomą broń. „Empkę” należącą do Koli. Im był bliżej, tym wyżej ją podnosił. Zatrzymał się parę metrów od zrozpaczonego Żorika, z lufą wycelowaną wprost w jego czoło.

- Skończ, co zacząłeś. No, na co czekasz? Strzelaj....

Tamten jednak stał nieruchomo, wpatrzony w stalkera.

- No strzelaj! Strzelaj, do ku*wy nędzy! Zabij mnie! Teraz! No!

Nie zdążył skończyć swej ponaglającej wiązanki, kiedy tak ulubiony przez Kolę pocisk typu „breneka” rozłupał mu czoło, a przechodząc przez czaszkę pociągnął za sobą mózg, przypominający teraz bezkształtną breję wylaną ze słoika na podłogę jakiegoś laboratorium. Bezwładne ciało runęło prosto w dół, wzbijając w powietrze tuman kurzu. Tajemniczy mężczyzna podszedł do zalanego posoką trupa, rozerwał niewielką, skórzaną torbę przewieszoną przez ramię i wyciągnął z niej przydatne według niego przedmioty. Raptem kilka bandaży i manierkę z wodą. Z ładownic rozciągniętych na brzuchu wyjął magazynki do AK-74. Podobnie zrobił z drugim, leżącym pod drzewem, białym i chłodnym już ciałem starszego z braci. Zabrał wszystkie pociski, jakie tamten trzymał w kieszeni na piersi, nóż myśliwski razem z przyszytą do uda pochwą. Ściągnął z martwego plecak i bez sprawdzania zawartości rzucił obok. Wspiął się na drzewo, z którego dokonał pierwszego zabójstwa. Na jednym z grubszych konarów wisiał karabinek AN-94, potocznie zwany abakanem, rzekomo od nazwy jakiegoś rozpisanego przez armię konkursu. Ściągnął broń i zeskoczył na dół. Wreszcie mógł przyjrzeć się dokładnie zawartości plecaka.

Powoli pociągnął za suwak. Ten, już po paru centymetrach, zablokował się. Tajemniczy mężczyzna szarpnął nim energicznie, przytrzymując ręką materiał. Kilka zacięć później udało się otworzyć czarną czeluść mogącą równie dobrze skrywać bezcenne skarby, jak i przynieść śmierć. Powoli rozsunął ciemne jęzory materiału. Zaczął po kolei wyciągać zawartość, milcząc przy tym, jak zaklęty. Położył na ziemi metalowy termos, rzucił obok zeschłe pieczywo. Znalazł jakąś przymkniętą puszkę, którą jednak pozostawił w środku. W końcu wygrzebał kilka prostokątnych, kolorowych opakowań. Trzy zamknięte z amunicją breneka w środku, jedną zamkniętą z klasycznym śrutem i jedną, taką samą z tym, że otwartą, zabezpieczoną szarą taśmą klejącą. Znalazł w środku jeszcze kilka bandaży, stare nożyczki, niewielką mapę Zony z naniesionymi markerem oznaczeniami i parę gratów, które uznał za kompletnie nieprzydatne. Wylądowały zatem na piachu, obok termosa i chlebów. Resztę „fantów”, włącznie z luźną amunicją do strzelby i magazynkami do AK wrzucił do plecaka i powoli zaciągnął suwak. Rozpiął za to jasną, wręcz białą kurtkę z ciemnymi plamami kamuflującymi. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął przedmiot przypominający krótkofalówkę. Przekręcił kilka gałek, a z niewielkiego głośniczka popłynął szum.

- Charon. Charon. Odezwij się. – Powiedział powoli, przykładając urządzenie do głowy.
- Szzz… Tu Char… Szzzz. Słucham. Szzz…
- Pozbawiłem życia dwóch niewiernych, na rozstaju.
- Wspól… Szzz…. Jest... Szzz… …rdzo wdzięczna… - Po chwili suchych trzasków głos z głośnika odezwał się ponownie. – Wróć… Szzzz… Bazy…
- Mam wrócić do bazy? – Upewnił się tamten.
- Szzzz… Potwier… Szzzz… Am. … Bez… Szzzz… …dbioru.

Mężczyzna wyłączył urządzenie i ukrył je za pazuchą. Pozostawił cały sprzęt przy ciałach i odszedł na drogę. Ukląkł na gęstym piasku i siadł na własnych piętach, opierając dłonie na kolanach. Zaczął systematycznie kiwać się dookoła. Zamknął oczy i nie przestając się kiwać mówił:

- Dziękujemy ci, o Monolicie za ujawnienie niecnych planów twych wrogów. Niech twe światło spływa na dusze dzielnych wojowników, którzy oddali swe życie za ciebie i na tych, którzy dalej służą ci ze wszystkich swoich sił. Pomagaj wszystkim walczącym za ciebie, o Monolicie. Pomścij swych poległych braci. Błogosław im i dopuść do wiecznej jedności z tobą. Daj mi siłę, bym mógł dalej ci służyć, o Monolicie. Przynieś śmierć tym, którzy odrzucają święte moce Monolitu. – Kiwał się tak jeszcze przez chwilę, w kompletnej ciszy. W końcu otworzył usta. – O, Monolicie, nie słyszę cię! Dlaczego mnie zostawiłeś, o Monolicie? Czekam na twoje rozkazy, o Monolicie…

Podniósł się na nogi i wrócił do ciał stalkerów. Wciągnął na ramiona duży, chociaż lekki plecack, a obok, na barku zawiesił zdobyczną strzelbę, którą dodatkowo owinął paskami przyszytymi do materiału torby. Chwycił do ręki swego abakana i wyszedł z rowu. Przeciął drogę, skierował się tam, gdzie wiodły kable: w las. Przebijał się przez gęstą, wysoką trawę, co chwila mijając przewrócone sosenki i popękane betonowe słupy. Iście dziewiczy teren. Żadnych śladów człowieka.

Mniej więcej w połowie drogi spostrzegł, że metalowe wiązki nie ciągną się w powietrzu, a opadają powoli na ziemię. Uszedł kilkanaście kolejnych metrów. Dojrzał przed sobą przyczynę uszkodzenia linii. Gdzieś z przodu majaczyły rzędy różnokształtnych bąbli zasysających wszystko. Dosłownie. Wokół latały szczątki roślin, kamienie, pojedyncze gałązki. Młode sosny z prawej strony lasu wyginały się dziwacznie, jakby ciągnęła je jakaś niewidzialna ręka. Kable chlastały i cięły powietrze. Betonowy słup, na których do niedawna wisiały okręcił się wokół własnej osi i pochylił w stronę drzew. Przypominał nieco dobrze wypieczonego świderka. Mężczyzna doszedł do wniosku, że pola anomalii z tej strony nie minie. Musiał znaleźć inną drogę.

Przebił się przez dwa pozostawione przez sieciowców rzędy drzew między sąsiednimi liniami przesyłowymi. Po tej stronie kable prawidłowo wisiały na słupach. Jedynie w miejscu, gdzie szalały pochłaniające wszystko żywioły lekko wyginały się w ich kierunku. Wszedł do lasu. Niezbyt daleko, ledwie kilkanaście metrów wgłąb. Mimo to czuł zasysający pęd powietrza. Słaby, ale jednak odczuwalny. Ominął zabójcze pole i wrócił na porośniętą trawą ścieżkę. Nie na długo. Przed nim, w odległości kolejnych raptem parunastu metrów rysował się podobny widok. Powyginane słupy, pustki w drzewostanie. Beton tym razem jednak nie był poskręcany, a czarny od sadzy. Trawa i konary wokół wyraźnie spopielone. Wrócił zatem do lasu. Gdzieś, między setkami brązowych pni dostrzegł rozświetlony obszar, jakby polanę. Przedostał się przez bór. Przed nim rysowała się przecinająca las droga, prowadząca do stacji kolejowej w Janowie. Może określenie „prowadząca” niezbyt pasuje, bo od skraju zagajnika do dworca było jeszcze kilka dobrych kilometrów, ale ścieżka wychodziła w linii prostej od tej swoistej oazy.

Coś z przodu nagle głucho huknęło, jakby parę kilometrów dalej nastąpił wybuch. Nie minęła nawet minuta, a niebo nad elektrownią zaczęło ciemnieć i zasnuwać się gęstymi, czarnymi jak smoła chmurami. Mężczyzna spojrzał do góry, by po chwili paść na kolana. Odłożył karabin i położył ręce na kolanach. Rozpoczął modlitewny taniec.

- O Monolicie, widzę twoje zagniewanie. – Mówił. – Nie dopuść by mi i moim braciom przydarzyła się krzywda, o Monolicie. Spraw, aby ci zaginieni bracia moi zdążyli ukryć się przed twym gniewiem. Uratuj wojowników w potrzasku. Nie pozwól zginąć walczącym za ciebie, o Monolicie. Dopuść tych, którzy oddali swe życie za ciebie, do wiecznej jedności przy tobie.

Kolejny grzmot przeszył okolicę. Mężczyzna poczuł, jak ziemia pod nim drży.

- Ratuj mnie z potrzasku, o Monolicie. – Dodał szeptem i zgiął się w pół, dotykając czołem ziemi.

Wstał, chwycił za broń i puścił się pędem przed siebie. Do najbliższego schronienia miał około kilometra. Tysiąc metrów szaleńczego rajdu pomiędzy anomaliami.
Ostatnio edytowany przez Voldi 19 Lip 2013, 12:49, edytowano w sumie 6 razy
Image

Za ten post Voldi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Kudkudak, Sony95, Gizbarus, Taran.
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 30 Maj 2024, 11:26
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Reklamy Google

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Kudkudak w 16 Lip 2013, 21:06

Jako że jestem pomysłodawcą i niechybnie wywarłem malutki nacisk na Voldim, by pisał, a o czym to już się przekonacie...wstawię tu komentarz. Jak widać, jest to część pierwsza więc nie ma się o czym rozpisywać na razie. Jestem tylko ciekaw...czy zakończenie będzie takie jakie zaproponowałem...:caleb: Jedno jest pewne - pociągów z fosforem nie będzie. Chyba :f

Fragment ten z początku wydawał mi się dość nudnym, jednak opisy są długie a to lubię, gdy w drobiazgowy sposób przedstawia się otoczenie, by wypełnić wolne miejsce. Koniec rozdziału to pozytywne zakończenie, bo myślałem że nic się nie wydarzy oraz bardzo fajny pomysł z szyfrem.

Co do błędów, które skrytykowałeś ( :caleb: ) napisałem Ci już, ale ja się nie znam i poczekaj na Gizbarusa, aż leń przeczyta i wyśmieje że posłuchałeś rad dotyczących fabuły Kuduatka.
Image
Image Image Image Image Image
Awatar użytkownika
Kudkudak
Legenda

Posty: 1462
Dołączenie: 02 Lis 2011, 18:55
Ostatnio był: 02 Maj 2020, 00:25
Miejscowość: atomizer
Frakcja: Naukowcy
Ulubiona broń: RPG-7u
Kozaki: 656

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez KOSHI w 16 Lip 2013, 22:07

Przeczytałem. W korektę nie będę sie bawił, bo tekst napisany porządnie. Żyła artefaktów jakoś brzmi dziwnie i 8 ka - chyba km. Większych baboli nie widział. Fabuła wstęp - jest jakiś, jak się ci kolesie tam znaleźli. Wg. mnie ani dobry, ani zły. Jest, bo jest. Przynajmniej nie ma masakry i fryzjerów, bochnów, zarzyganych nóg i innych pierdół :facepalm: Dalsza część fabuły - tu opiszę, co mi się podobało, a co nie.

Na plus:
1) narracja - nie czytamy scenariusza, czy streszczenia, jak to bywa w wielu opowiadaniach, tylko spójny tekst. Uniwesalowi byś podesłał opis walki z dzikami, to by podciągnął warsztat, bo strasznie skraca tego typu rzeczy i piszę ogólnikowo. ;)
2) oznaczanie anomalii też jest dość ciekawe, tylko nieco solucjowo opisane. Trochę jakbym czytał poradnik stalkera
3) warsztat - mało błędów, ogarnięte, spójne. Czytanie nie jest męką. Czyta się dobrze.

Na minus:
1) opisy nieco momentami zbyt szczegółowe. Sa chyba ze 3 fragmenty, gdzie jest za dużo przymiotników i brzmią napompowanie te partie tekstu.
2) fabuła - w sumie to nie jest zła, ale też nie powalająca. Jak dla mnie trochę za sucha, taki dzień z życia stalka. No, ale ro 1 rozdział. Ogólnie to bardziej na +/-

Podsumowując - tekst jest ok, nie ma się czego czepić. Poprawny językowo, fabularnie dający radę, ale nie porywający. Jeśli bym miał oceniać, to słabszy od poprzednich twoich opowiadań (nie mówię o tym pisanem z Gizbem, bo tylko trochę je czytałem - nie lubię tego typu eksperymentów, bo styl się gubi - każdy piszę inaczej).I w zasadzie więcej nie mogę powiedzieć po 1 rozdziale.

PS. Błagam, nawet jeśli Kudłatek cię będzie błagał na kolanach, nie pisz nic o żadnych miotaczach ognia ;)
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1324
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 16 Paź 2023, 14:40
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Gizbarus w 16 Lip 2013, 22:30

Cholera, muszę zacząć wypisywać fragmenty, na które zwróciłem uwagę od razu podczas czytania, bo potem nie mogę gnojków nigdzie znaleźć...:caleb:

Pominę więc fakt paru byków (w dwóch miejscach wtrącenie oddzieliłbym myślnikami, zamiast przecinkami) i przejdę do sedna. Pierwszy akapit jest gówniany tak bardzo, jak rzeczy, które są gówniane :caleb: Ja bym tam jeszcze dodał parę opisów homeryckich, coby tak jeszcze rozwinąć temat...:caleb: Rozumiem, że to miało być ciekawe wprowadzenie, ale zdrowo przegiąłeś - od połowy akapitu miałem dość czytania... Na szczęście im dalej, tym lepiej. Ciekawy koncept na umieszczenie w Zonie dwóch braci, którzy działają w perfekcyjnej synergii - swoista 'kompania braci', nomen omen. Wyjaśnienie skrótu dotyczącego amonali ( :tm: ) brzmi dla mnie tak samo, jak dla Koshiego - ja rozumiem, że tu się logują zacofani umysłowo gimnazjaliści, ale nie przesadzajmy...

Graficznie całość prezentowałaby się w ten sposób: AN:TE:11/6/2.


No przyznaj, że to kretyńsko wygląda. Co do reszty - nie zauważyłem jakichś innych większych byków, czy rzeczy, które by mnie ubodły. Jedynie ten opis szwankuje z dalszą częścią tekstu:

odlany w całości pocisk typu breneka rozerwał jego łeb na strzępy. Potężne cielsko zwaliło się bezwładnie, wygniatając sporą połać dzikich kłosów.


Chwilę dalej piszesz, że dzik próbował jeszcze dziabnąć Żorika kłem - po czymś takim co najwyżej tańczyłby swoje ostatnie, przedśmiertne tango, bo z opisu wynika, że jego mózg wylądował na pobliskiej sośnie...

I jeszcze jedno :gizbarus:

Wrzucona kula zastukała wesoło o kilka innych


Jeśli już, to loftka - kule to masz karabinowe czy pistoletowe. Ewentualnie chyba można używać skrótowca 'śrucina', ale nie jestem tego pewien, bo w sumie odnosi się do samego składu loftki.

Podsumowując - jest całkiem nieźle. Czyta się w miarę lekko - poza tym gównianym pierwszym akapitem. Fabuła jest póki co delikatnie zarysowana, ale jednak sama historia 'kompanii braci' potrafi wciągnąć. Tak czy siak, pisz dalej, a ta pała Kud niech wymyśli jakąś chwytliwą historię :caleb:
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez KOSHI w 16 Lip 2013, 22:34

Byle nie z samolotem i biurem podróży, bo będzie mnie brzuch bolał od niestrawności. A początek faktycznie marny. Brzmiał jak opowieść o kwiecie paproci - za siedmioma górami, za siedmioma...
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1324
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 16 Paź 2023, 14:40
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Kudkudak w 16 Lip 2013, 22:44

Żeby Cię brzuch nie zaczął boleć od Twoich Gniewoszów Ciemnych :caleb:
Image
Image Image Image Image Image
Awatar użytkownika
Kudkudak
Legenda

Posty: 1462
Dołączenie: 02 Lis 2011, 18:55
Ostatnio był: 02 Maj 2020, 00:25
Miejscowość: atomizer
Frakcja: Naukowcy
Ulubiona broń: RPG-7u
Kozaki: 656

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Voldi w 16 Lip 2013, 22:48

Poprawiłem trochę za waszymi radami. Z wyjątkiem tej "loftki" Gizbarusa. Loftki to gruby śrut w postaci kulek. Kola strzela amunicją typu breneka, co zostało wyraźnie podkreślone kilka razy w tekście. Nawet pisałem, że jest odlewana w całości, w tym fragmencie o dziku, co się uczepiłeś. Po lewej: typowa "szelka" zawierająca właśnie loftki (podpisane "shot"), po prawej: amunicja typu breneka (lub Brenekke or smth), gdzie występuje "slug", cokolwiek to znaczy.
Image
Image
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 30 Maj 2024, 11:26
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Realkriss w 17 Lip 2013, 11:29

Bardzo fajnie się zapowiada, bracia wyglądają na interesujące postacie, a zawieszenie tego ostatniego rozdziału w momencie spotkanie człowieka jest bardzo sprytnie zaciekawiającym manewrem.

Językowo - całkowicie zgadzam się Koshi-m, momentami przedobrzone, opis zastrzelenia dzika za bardzo rozdęty, mnie nie porywają, ale męczą takie rozbuchane militarne opisami rodem z "Ołowianego świtu" z uwzględnieniem amunicji, odrzutu, rozrzutu prochu. Przerost formy nad treścią.

Kod braci mnie zachwycił, pomysł jest super.

Wykazu poprawek nie robię, bo do tego zawsze są chętni, więc najbardziej rażące błędy:
- mekki - nie w znaczeniu geograficznym, ale frazeologicznym pisze się małą literą, do poprawienia, bo jest to błąd ortograficzny.

- „Jesteście w Kopaczi. Miejscu, którego nie ma.”. - W tym momencie wystarczy jedna kropka kończąca wypowiedź w nawiasie i jednocześnie całe zdanie, bo wychodzi bóbr do góry zębami :D

- Przecinki na początku to istne szaleństwo!
Przecinki stawiane po i:
Voldi napisał(a): i, w pewnym
why?!
Voldi napisał(a):Starszy, Kola i, rok od niego młodszy, Żorik
- w tym zdaniu są trzy przecinki i jest to o trzy za dużo.
Voldi napisał(a):na, oddalonej o pół godziny
- nie stawiamy przecinków po na.
Voldi napisał(a):nieróżniącej się niczym od innych przygranicznych miejscowości, wsi
- zbędny całkowicie.
Voldi napisał(a):oddalonej o pół godziny drogi piechotą, budowie
- tak samo.

Czy to jest celowe? Bo wygląda to tak, jakby tutaj całkiem wymknęły się spod kontroli, a potem uspokoiły.

Ogólnie: fabuła na plus, forma jak na Ciebie słaba.
Ostatnio edytowany przez Realkriss, 17 Lip 2013, 11:33, edytowano w sumie 1 raz
Awatar użytkownika
Realkriss
Moderator

Posty: 1664
Dołączenie: 08 Lut 2011, 14:58
Ostatnio była: 21 Gru 2023, 22:34
Miejscowość: Warszawa
Frakcja: Wolność
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 881

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Gizbarus w 17 Lip 2013, 11:31

Krissy - co do tych przecinków, to miejsca, gdzie powinny być zamiast tego myślniki z wcięciami myśli. Wczoraj nie mogłem ich za drugim razem znaleźć...;)
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Realkriss w 17 Lip 2013, 11:36

Masz rację, od bidy by tam można wstawić myślniki, ale najlepiej nic.
Puryzm interpunkcyjny - moje hasło na wakacje z działem - Strona główna ‹ Inne ‹ Twórczość ‹ Literatura :E
Awatar użytkownika
Realkriss
Moderator

Posty: 1664
Dołączenie: 08 Lut 2011, 14:58
Ostatnio była: 21 Gru 2023, 22:34
Miejscowość: Warszawa
Frakcja: Wolność
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 881

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez echelon w 17 Lip 2013, 13:16

Nareszcie jakieś opowiadanie, które da się czytać z zainteresowaniem. Sprawy przecinkowo-myślnikowe zostały już omówione, więc nie będę do nich wracał. Zgodzę, się, że początek, nie wdając się w szczegóły, jest raczej lichy, ale dalej zacząłeś nadrabiać. Natomiast wracając do szczegółowości opisu zabicia dzika, to moim zdaniem jest dobry, taki prawie w sam raz; w przypadku poważniejszych potyczek z większą ilością przeciwników, to nawet wolałbym opisy bardziej szczegółowe. Ja osobiście nie lubię opisów zbyt ogólnikowych, więc taki jak ten podoba mi się. No ale to już kwestia indywidualnych upodobań.
Dlatego - mimo druty, wieże i strażnice
Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono;
Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice
Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć
Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice
Awatar użytkownika
echelon
Tropiciel

Posty: 305
Dołączenie: 28 Mar 2010, 21:28
Ostatnio był: 30 Kwi 2021, 12:38
Miejscowość: Stalowa Wola
Ulubiona broń: GP 37
Kozaki: 41

Re: "Zew boga", by V. [cz. I]

Postprzez Universal w 17 Lip 2013, 15:53

dotknęła jej radioaktywna macka

To wyrażenie to śmieszno-straszny potwór. Jak czytam swoje to też takie widzę - razi dziwnym infantylizmem.
wyciął z czaszki jeden z kłów

To kieł da się wyciąć z czaszki? Nie znam się, ale wydaje mi się to przesadzone.

Zdania złożone są nazbyt "poskładane". Momentami to męczy. Ogólnie muszę się zgodzić z Kriss, że forma jest gorsza niż w poprzednich.

Dobra, to teraz mogę iść poprawiać swoje, co miałem zrobić już z tydzień temu.
Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie; myśl z duszy leci bystro, nim się w słowach złamie.
Awatar użytkownika
Universal
Monolit

Posty: 2614
Dołączenie: 21 Lip 2010, 17:54
Ostatnio był: 10 Maj 2024, 08:12
Miejscowość: Poznań
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 1052

Następna

Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 6 gości