Poczta

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Poczta

Postprzez Valentino w 26 Lis 2010, 22:21

Zimno.
Zimno kąsało mnie z każdej strony, w każdą część ciała – mgliste, niewyraźne i miękkie jak lodowate opary czy przechodzący przez kogoś duch, a mimo to zdające się wypełniać mnie, opatulać niczym zeszły z lawiną śnieg. Wypełniło wszystko dookoła i unieruchomiło mnie, zdawało się zbite i twarde niczym ubita pięścią wilgotna glina.
Bałem się otworzyć oczy.
Byłem pewny, że obejmujący mnie chłód przybiera konkretną postać.
Wpatruje się we mnie z uwielbieniem i czeka, aż nawiążę z nim wzrokowy kontakt.
Chce zobaczyć jak źrenice rozszerzają mi się z przerażenia i wtedy zgęstnieć tak bardzo, że widmowe, muskające mnie jak dym języki zgęstnieją w sople i w ułamku sekundy podziurawią całe moje ciało.
Byłem nagi. Nie potrafiłem określić swojej pozycji ani położenia – zmysł równowagi już Tam uległ poważnemu uszkodzeniu, więc i tutaj...
Tam?
Gdzie jestem?...
Pojawiła się we mnie pierwsza myśl – strach przed tym, że Druga Strona miałaby być niemal idealnym odbiciem świata doczesnego. Te same doznania, oparte na tym samych zmysłach, na tak samo funkcjonującym organizmie, otoczone jedynie nikłą, szydzącą z obietnicy Empireum, nutką mistyczności i pozornej różnicy od miejsca, które opuszcza się wraz ze śmiercią.
Chciałem czegoś więcej!...
Przestrzeń, cały otaczający mnie chłód, wypełniły nagle znajome mi odgłosy.
Szelesty. Papier, pergaminy, pergaminy różnego rodzaju, kartki wielu formatów, polaroidowe fotografie, odbitki zdjęć, klisze, kartki z pozdrowieniami, obietnice, pergaminy...
Niespełnione.
Tony przemielonych drzew, znaczki, litry wsiąkłego atramentu...
Koperty.


Poczta


„Wysłałem do niego dokładnie dwanaście listów. Opowiadałem mu każdy miesiąc, jak siedziałem za kratami, a on nie odpisywał. Był jedynym, który mi został, jedynym który się ode mnie nie odwrócił. Nie odpisywał. Kiedy wyszedłem na warunkowym, odnalazłem jego krewnych i od razu się z nimi skontaktowałem. Powiedzieli mi, że rok temu zginął w wypadku.”

...


”Wysłano 2.11.18 z Moskwy do Piotrogrodu. I gdzie oni teraz są, ta Niusza i tajemniczy Bacził? Może tylko lampa naftowa przetrwała. Zresztą, chyba też nie. Kto by przechowywał lampę naftową? Najwyżej jakiś kompletnie stuknięty kolekcjoner...”


Borys Strugacki, „Bezsilni tego świata”




1. Waga słów, ciężar listów




-Czuję się jak... Jakbym nosił... – Woźny wziął głęboki oddech, przystając na chwilę w pół kroku. –Jakbym niósł węgiel... – wydusił z siebie na płytkim wdechu. Zacisnął dłonie na płóciennym worku i zdobył się na trzy dłuższe kroki, którymi dogonił kompana. – pierdo*ony węgiel, który jak trupa ciągnąłem przez korytarze tej szkoły na zadupiu, opalałem piec, a i tak to gówno dawało... Ziębiło jak na zewnątrz, było jeszcze gorzej, bo nie było słońca i...
-Pamiętam... – jęknął Feliks. –Pamiętam, pamiętam. – powtórzył jeszcze dwa razy, chcąc zagłuszyć Woźnego, który rozkręcił się jak pozytywka i zdawał się mieć zamiar trajkotać bez końca.
-...wszystko wpadało w te mury, a to taka cegła, tak wypalona, że te słońce całe pochłaniało, okna brudne i wychwytywało też większość, jak nie było lata albo wiosny, w zimie szło tam ku*wa zamarznąć, w tej je*anej, zatęchłej budzie...
-Brałeś dziś krople?
-...nienawidziłem całe życie, a jaką radochę miałem jak wybuchł cały ten pożar, to było takie piękne...
-Brałeś dziś krople?! – krzyknął Feliks w napadzie złości.
„Nie zniosę tego trucia, gada jak szczekaczka, blablabla bla bla bla... I ciągle o tej durnej budzie!”
-Nie... Nie brałem. Nie brałem...
Zapadła chwila milczenia, podczas której dwójka „Pocztowców” przeszła przez stare tory.
Jeden z kursujących niegdyś między Janowem a Prypecią pociągów stał w bezruchu kilka metrów dalej, częściowo wystając spod mostu, pod którym panowała ciemność absolutna – przy obecnej pogodzie i oświetleniu wagon świecił się matową, intensywną czerwienią.
-Wygląda jak z cegieł... – mruknął Woźny, przerzucając wór na lewy bark. – Jakby spojrzeć z daleka...
-Soczewek też dziś nie brałeś?
-Nie... – burknął. – To znaczy nie, że... Mam je dziś na sobie, mam. Po prostu...
-Wyobraźnia cię ponosi.
-Pewnie tak. – zmrużył oczy, odzyskując nagle utraconą ostrość widzenia. – Muszę odpocząć, źle się czuję na takich otwartych przestrzeniach...
Kiedy bał się mutantów albo szabrowników – było w porządku.
Każdy, każdy poza wyjątkami, ludźmi którzy albo się uodpornili, albo było im wszystko jedno - bał się przebywać na otwartych terenach w Zonie, zwłaszcza pod Prypecią. Mimo, że od marca 2001 roku, czyli prawie trzy lata temu, aktywność mutantów o bandyckich grup wyraźnie zmalała. Zona zdawała się powoli pustoszeć – coraz więcej wiosek i starych gospodarstw, miejsc służących swego czasu za osady i schroniska, czasem nawet za fortyfikowane obozy, obrastały i stawały się jeszcze bardziej nieprzyjazne i niedostępne. Zbocza niewielkich wzniesień oraz węższe doliny, udeptywane niegdyś przez buty i gniecione przez wielkie namioty, ponownie zarastały wysoką, łamliwą trawą.
Z przystanków autobusowych znikały beczki, w których wieczorami rozpalano ogień z zebranych gałęzi i porąbanych, starych kłód.
Ułożone w oparcia cegły i pustaki, rozprute fotele, resztki mebli, koksowniki i prowizoryczne zadaszenia – wszystko to z dnia na dzień znikało z oczu, upodabniając krajobraz Zony do czasów, gdy jeszcze nie była Ona w takim jak dziś, centrum uwagi.
Jakby wszystkie te przedmioty, ślady obecności stalkerów, jeśliby uznać za niego każdego przebywającego w Zonie człowieka, usuwała sama Zona – jakby zbierała je wszystkie, uznając je za nieczyste śmieci, i niezauważalnie zakopywała głęboko w ziemi.
Zona wracała do swego poprzedniego stanu. Uspakajała się.
Ale nie tylko w wymiarze związanymi z ludźmi – zdziczałe zwierzęta i niehumanoidalne mutanty powoli stawały się rzadkością. Upolowanie Tarka czy wilczura, co jeszcze pięć-sześć lat temu nie było niczym niezwykłym, dziś przypominało zasadzanie się na białego kruka. Ceny trofeów drastycznie wzrastały, one oraz wynagrodzenie jakich żądali dla siebie myśliwy i łowcy – na własną rękę można było się pokusić o szczura lub zwykłego, oślepionego przez „trio” kundla.
Tych od zawsze było tu pełno, i tak zostanie chyba na zawsze.
Jaka siła była za to odpowiedzialna?
Świadomość Zony, jeśli taka istniała?
Matka Natura? Bóg?
Każdy uznawał swoją wersję, niektórzy wierzyli nawet, że tak zwana Świadomość Zony to jedynie potrafiący na nią wpłynąć, niewiarygodnie potężni i wpływowi stalkerzy. Ci, których określało się mianem „lekarzy”, gdyż ponoć poznali każdy zakątek szpitala i okiełznali wszystko co ten w sobie krył.
Tak naprawdę liczył się tylko skutek – Zona dziczała i pustoszała.
„W Zonie ludzi nie ma, i ludzi być nie może.” – pomyślał Feliks, patrząc się wzdłuż pustego, biegnącego pod zaczernionym mostem, toru. Trakcja ciągnęła się aż po sam horyzont – aż do zalanego ognistą czerwienią i ciemnym fioletem, nieba.
„W takim razie co ja tu robię?”




2. Fuga




Wstyd nie pozwolił mi tego zaakceptować.
Cały pokój zdawał się ze mnie szydzić – ściany i sufit, podłoga, meble i sprzęty – wszystkie rżały iście końskim śmiechem, napawając się moim żałosnym, ale i śmiesznym, widokiem. Nie pozwalały mi się skupić – kilka minut, spędzonych na chowaniu głowy w zmięte, pomarszczone elementy nocnej pidżamy, pozwoliły mi w końcu wysnuć jedną myśl – skupiłem się i zacząłem zastanawiać, jak się tu znalazłem.
Garnki, pomarszczona farba i jakby miękkie już od wilgoci zakurzone meble, zamilkły za jednym razem, jak za karcącym gestem dłoni charyzmatycznego przywódcy.
„Teraz ja mówię.”
Mówiłem sam do siebie, w myślach, a mimo to spowodowane zimnem szczękanie zębami zdawało mi się przeszkadzać tak, jakbym recytował komuś wiersz. Zimno było okropne – iście grudniowe, pełne przywodzącego mi na myśl Święta, powietrza. Był czerwiec – i choć tego typu jesienno-zimowe powietrze zdawało mi się niejednokrotnie wyniuchać już pod koniec września, teraz, na początku lata, czułem się w jego obecności wyjątkowo nieswojo.
Powietrze mające dla mnie wyjątkowy, specyficzny zapach, przez który momentami fizycznie czułem w ustach smak imbiru i cynamonu – smak wypełnionych nimi i goździkami, naparu, słodkość korzennego piwa i nie dający się określić jednym słowem, aromat świeżego piernika z włoskimi orzechami.
Na szczycie mojej osobistej drabiny Rzeczy Kojarzonych Ze Świętami, aromaty imbiru, goździków, pierników, korzennych przypraw i cynamonu, były na samym szczycie. Więcej, czasem miałem wrażenie, że cała reszta absolutnie się nie liczy – istnieje tylko po to, by móc skupić uwagę na czym innym choćby przez chwilę, tylko po to, by zapachy i smaki naparów oraz korzennych ciast, za szybko mi się nie znudziły.
Odpędziłem wszystkie związane z tymi odczuciami wspomnienia – nie była to odpowiednia pora, by wpadać w nostalgię.
Leżałem kompletnie nagi w kącie pokoju robiącego za sortownię, kuchnię, i salon jednocześnie. Moja dwuczęściowa pidżama z długimi rękawami leżała metr ode mnie gdy się ocknąłem – zdjęta w pośpiechu, zwinięta w jeden kłębek i rzucona niedbale w bok. Jakbym zrzucił ją siebie w tle wrzasków, bo zaczęła płonąć żywym ogniem.
Przez okno, pod którym leżałem, wpadały silne, letnie ciemnopomarańczowe promienie słońca. Pomyślałem o zachodzącej powoli, wielkiej, czerwonawej kuli, i natychmiast spojrzałem w stronę wiszącego po drugiej stronie pokoju zegara z kukułką. Piętnaście po dziewiątej. Do umówionego powrotu Woźnego i Feliksa zostało już tylko dziesięć minut. Powinienem zdążyć się...
Kontrast pomiędzy zdającym się wypełniać pokój po brzegi, zimowym powietrzem, a sielankowymi promieniami słońca, był nie do wytrzymania.
Zaparłem się rękoma o podłogę i zadziwiająco zręcznie, zważając na wciąż ściskające stopy skurcze, podniosłem się na równe nogi. Stałem plecami do okna, przez co na zalewającej niemal całą kuchnię, plamie ognistoczerwonego światła, rozkwitł rzucany przeze mnie cień. Zadziwiająco wyraźny i ostry, wydawał się tylko troszeczkę rozmazany w okolicach konturów. Rozmyty, więc równie dobrze mógł być wyraźny jak namalowany farbą, a „miękki” wydawał mi się tylko przez to, że mam problemy ze wzrokiem.
Wzrok. Okulary.
Dopiero teraz o nich pomyślałem – i od razu zacząłem się gorączkowo rozglądać po pokoju.
Niewielką wadę wzroku miałem od późnego dzieciństwa – nie była ani groźna, ani nawet choćby w małym stopniu utrudniająca funkcjonowanie – ot, uczucie mgiełki, lekkie rozmycie przy patrzeniu na bliższe obiekty.
Bez założonych na nosie okularów (nie zdejmowałem ich nawet, gdy szedłem spać – zawsze usypiałem leżąc na plecach i jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się choćby przewrócić na bok podczas snu) czułem się niezwykle niekomfortowo. Źle, obco, niekomfortowo... Niekompletnie. Moja potrzeba ciągłego noszenia okularów urosła do rangi chorobliwego natręctwa – gubiąc je w jakichkolwiek okolicznościach, potrafiłem w ciągu minuty dostać ataku histerii.
Nie wiem od kiedy dotyczące okularów polecenie lekarza/rodziców stało się taką obsesją – sam czułem się, jakbym się z nią urodził i zmagał od zawsze, choć w rzeczywistości nie mogło to trwać dłużej jak siedem lat. Wtedy trafiłem do Zony, wtedy też zacząłem się zmieniać.
Jak każdy, kto tutaj trafił.
-Są! – krzyknąłem na głos do samego siebie, widząc połyskujący w czerwonawym świetle, posrebrzaną oprawkę. Wciąż nagi, w wielkim przypływie szczęścia i ulgi zapominając o zimnie, rzuciłem się w stronę kuchennego aneksu. Błysk rozkwitał ze szczeliny między aneksem a wschodnią ścianą domu.
Po trzech wielkich krokach przypominających bieg, rzuciłem się na klęczki i jak uciekający przed odłamkami moździerzy żołnierz, doczołgałem do szczeliny. Cuchnęło z jej pleśnią, kurzem i masą starych, twardych okruchów, które wpadły do niej podczas przecierania aneksu szmacianą ścierką. Okazało się, że okulary na szczęście nie wpadły zbyt głęboko – udało mi się ich dosięgnąć palcem wskazującym i środkowym bez najmniejszego problemu. Całe szczęście, bo szczelina była za wąska, bym mógł w nią choćby kawałek środkowej części dłoni.
Dygocząc nie tyle z zimna co ze strachu i ekscytacji, wyciągnąłem okulary i włożyłem je sobie na nos, nie przejmując się wielkimi kłakami kurzu, które się do nich przylepiły. Z nimi wszystko stało się jeszcze bardziej rozmazane i niewidoczne, kłaki kurzu teraz wyglądały jak ogromne, włochate stwory.
Nie obchodziło mnie to. Nie teraz.
Teraz zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko z ulgą.
Znalazły się...
Są przy mnie.
Dopiero gdy uczucie ulgi opadło, tak naprawdę zauważyłem trzymające się okularów kurzowe, ciemne kłaki. Strąciłem je z obrzydzeniem pospiesznym ruchem ręki – na szczęście żaden z nich nie wplątał się w jakąś szczelinę ani miejsca zgięć, co zdarzało mi się jeszcze zanim nie zacząłem strzyc się na krótko.
Oparłem się o zlew i przyjrzałem się sobie w niewielkim, wiszącym pod suszarką na naczynia, lusterku; próbowałem wyobrazić samego siebie sprzed ośmiu, dziewięciu lat. Często działało to na mnie pokrzepiająco, tym razem jednak ogarnęła mnie przez to nagła i niespodziewana tęsknota.
Przecież...
Przecież niemal zawsze z przyjemnością myślałem o przeszłości. A już na pewno w lato – jedyną porę roku, podczas trwania której byłem wolny od bombardujących mnie zewsząd refleksji, przygnębienia i skutków nasilającej się zwłaszcza zimą i jesienią, depresji.
„Depresji”
-Depresji. – powiedziałem tym razem nie tylko w swoich myślach, prychając zuchwale do swego odbicia. Jasne, coś w tym było, w końcu każdy z psychiatrów, którzy mieli okazję mi swego czasu pomagać, ją u mnie stwierdził. Mimo to czasy ciągłego o niej myślenia, poddawania się jej działaniu i biernego czekania na fale chorobliwych natręctw, miałem już za sobą. Przetrwał tylko, jak nazywał to czasem Feliks, „okularowy fetysz” – jedyna chyba rzecz, poza orientacją seksualną i płcią, która nigdy się we mnie nie zmieniła.
Czemu więc nagłe wspomnienie czasów, gdy nie byłem jeszcze w Zonie, końcówka beztroskiej (co nie znaczy, że lepszej) części życia, wywołało we mnie tak silną tęsknotę?
Darowałem sobie.
Zdążyłem się nauczyć, że im bardziej chce się dociec takich rzeczy – genezy chwili zwątpienia, godziny myśli, dnia przygnębienia – tym bardziej się w nich pogrąża, a nawet jeśli uda się ustalić przyczynę tych odczuć, w większości przypadków wywołuje ona tylko ich nawrót. Przyczyna wydaje się bowiem tak trudna, ciężka i „twarda” do poradzenia sobie z nią, że do wszystkiego, co nas trapiło jeszcze chwilę temu, dołącza rażąca bezsilność.
Raz już przeceniłem swoje możliwości, myślałem, że nie ma problemów, z którymi nie można sobie poradzić.
Owszem, są.
Zadziwiające, że mimo tego wszystkiego żyłem, dałoby się rzec, szczęśliwie, i z niezbyt licznymi chwilami zwątpienia w swoje życie, nieprawdaż?




Piętrowy dom zbudowany tuż przy wieży ciśnień – przyjemny i ciepły, mimo paskudnego zewnętrznego wyglądu. Liczyło się wnętrze.
Wygląd był, jaki był – czerwona, zdrapana cegła, przypominająca fragment zabytkowej budowli, pozornie dziurawy (Woźny i Okularnik, zwany też czasem, choć niezwykle rzadko i tylko przez znające go na wskroś osoby, Spiritusem, połatali ów dach od wewnątrz) dach i brudne, popękane jakby od mrozu, okna. Trzy pokoje na pierwszym i drugim piętrze, oraz zasypane masą gruzu przejście do piwnicy, która z całej trójki „Pocztowców” interesowała tylko i wyłącznie mnie.
Feliks, czyli ja, Woźny, czyli facet obok mnie, reagujący na każdą przerwę w zażywaniu leków, rozwlekłymi monologami o jego byłej posadzie w pewnej szkole, i Okularnik/Spiritus, najbardziej niepozorna, niemrawa i skryta (przynajmniej w obecności obcych, nieznanych ludzi) osoba, jaką znam.
Każdy miał swój powód, swoją historię, przez który wylądowali (choć może to nie być odpowiednie słowo na określenie tych, którzy przyjechali tu z własnej woli, świadomi niebezpieczeństw) w Zonie. Osobami odpowiedzialnymi za „miejscową” korespondencję zostaliśmy jednak przez tą samą rzecz, to samo zjawisko, jedną, wspólną dla całej trójki, przyczynę.
Sam nie potrafiłem tak dobrze ubrać tego w słowa – Woźny, nawet gdy zapomniał wziąć swoich kropli – potrafił.
Cytując go – Zona pierwotniała.
Znowu przeszły mnie dreszcze. Samo słowo, te „pierwotniała”, było dla mnie w jakiś sposób wstrząsające. Było dla mnie lepsze niż rozwlekłe mówienie o postępującej dominacji natury, wyludnianiu się Strefy, powolnym wymieraniu zamieszkujących Ją mutantów. To wszystko było w tym jednym słowie.
Jednym z następstw tego zjawiska było opuszczenie Zony przez wojsko, co równało się zabraniu ze sobą całego sprzętu, którego tu wraz z sobą przytargali. Przekaźniki. Anteny.
„Martwe koło” – zostało tylko to – seria przekaźników, których działanie wymusiło na społeczności stalkerów powrót do starych metod w dziedzinie komunikacji na odległość, gdyż próby przeciągnięcia linii telegraficznych za każdym razem kończyły się fiaskiem – czyli wykryciem przez wojsko i zerwaniem połączenia.
Pozostały listy. Które, swoją drogą, wielu pisało już lata wcześniej, nie dając szans nowoczesnej technice na wyparcie tradycyjnej sztuki piśmiennictwa.




3. Problemy Woźnego





Wróciłem do kuchni i jeszcze raz przejrzałem się w lusterku nad zlewem.
Wyglądałem o niebo lepiej, niż jeszcze dziesięć minut temu. Zadziwiłem sam siebie, doprowadziłem się do porządku (siebie, i przy okazji kuchnię) w tak krótkim czasie. Przestałem nawet myśleć o tym, że zbudziłem się nagi jak z lunatycznego transu, czując zimowe powietrze, i że prawie doznałem ataku histerii z powodu zgubienia okularów.
Znów jestem.
Zorganizowany, poważny, uczesany i przezorny.
Nie myślałem o jutrze.
Usłyszałem szuranie brudnych, obklejonych piaskiem i błotem, podeszew o kamienny schodek, pozostałość po dużo bardziej okazałym niegdyś ganku. Jedno ciężkie łupnięcie, i po chwili kolejne – oba mocne i silne, przypominające siadającego gwałtownie, ogromnego doga lub mastiffa.
Worki z listami. I paczkami. Z pewnością nie ważyły tyle co dojrzały mastiff lub dog, co nie znaczyło, że były one lekkie. Rzadko zdarzało się zebrać tyle przesyłek i listow podczas dwudniowego objazdu – już częściej zdarzało się, że po przebyciu dwóch najważniejszych obecnie skupisk życia stalkerów, zebrano ilość zaadresowanych kopert dających się zmieścić w jednej dłoni.
Bywały okresy, że liczby listów drastycznie malały.
Niektóre kontakty między stalkerami a ludźmi z zewnątrz, ulegały zerwaniu – urywał się kontakt, „ostatni” list stawał się naprawdę ostatnim i wielu, naprawdę wielu, nie dowiadywało się już niczego więcej od ludzi, z którymi coś ich łączyło jeszcze przed spowodowaną obecnością w Zonie, rozłąką. Rodzina, przyjaciele, ukochane osoby – każdy korespondencyjny kontakt, czy raczej przedłużanie w ten sposób zawartej jeszcze lata temu znajomości, w końcu się kończył.
Nie potrafiłbym, chyba zresztą nawet bym nie chciał, wyjaśnić jak się czułem, gdy przekazywałem w obieg listy napisane tuż przed śmiercią. Gdy ludzie przychodzili do mnie z pretensjami, że nie dostali odpowiedzi. Żeby pozostać wiarygodnym, na własną rękę musiałem dowiadywać się, co działo się z niektórymi adresatami.
Śmierć, kalectwo, przeprowadzka lub zwykłe opóźnienie. Radowałem się, gdy w listach napisanych przez mojego Wszechwiedzącego Przyjaciela poza Zoną (tego, który kontaktował się z adresatami i/lub ich rodzinami w razie jakichkolwiek zastrzeżeń nadawców), czytałem słowa typu „Miszka przepraszała tego całego twojego Aleksandra, ze łzami w oczach padła mi na klęczki, że ona nie miała czasu, że jej na nim wciąż zależy, że wierzy w jego powrót. Przekazała mi odpowiedź, której część naskrobała naprędce tuż przy mnie, jak jej tylko powiedziałem, że spieszę się na pociąg do domu. Tym razem skończyło się szczęśliwie.”
Wyszedłem z kuchni i opierając się o framugę drzwi, zapatrzyłem się w głąb jasnego jeszcze przedpokoju.
Nudziło mi się. Przez chwilę zapragnąłem, żeby wszystkie te przyniesione przez Woźnego i Feliksa listy wparowały do przedpokoju jak wpędzone przez huragan. Żeby drzwi złamały się w pół i runęły z hukiem w dół pod ich naporem, żeby listy niczym rozwścieczone stado ruszyło na mnie, uderzając po twarzy jak setki karcących...
Wyobrażenie zwariowanej wizji rozleciało się jak we fragmenty mozaiki z chwilą otworzenia się wejściowych drzwi. Otworzyły się bez łamania w pół i huków. Do środka wszedł najpierw Woźny, Feliks był tuż za nim.
Listy zaś, zamiast wlecieć tu jak setki trzepoczących skrzydeł, niemrawo wpełzły tuż za moimi współpracownikami, targającymi otaczające je torby jak zwłoki, które trzeba ukryć na czas.
Stęchłe powietrze w przedpokoju i kuchni rozrzedziło się nieznacznym, odczuwanym tylko przez chwilę, powiewem świeżości. Powietrze na zewnątrz było nagrzane silnym, duszącym słońcem już od południa, i dopiero zaczynało chłodnieć. Przelotnie pomyślałem o spacerze, nie takim podczas którego trzeba było mieć oczy dookoła głowy i patrzeć na każde zarośla pod kątem tego, czy nie kryje się w nich mutant lub bandyta – o zwykłym, beztroskim wieczornym spacerku, na które uwielbiałem wybierać się z Janem i Michałem. Kiedy wychodzenie o tej porze na zewnątrz było jeszcze bezpieczne...
Patrząc na zdejmujących okrycia Feliksa i Woźnego pomyślałem sobie, że może jednak dalej jest to bezpieczne. Przecież wrócili cali. Jeśli coś miałoby im zaszkodzić, to tylko jakaś bolesna, wewnętrzna refleksja – skutek widoku pustoszejącej
Zona pierwotniała.
Zony.
-Zebrali wszystko? – spytałem głośno o poczynania Pomocników w tym tygodniu, stojąc w przejściu do kuchni.
-Ze wszystkich poza nadbrzeżem, ale w tamtej skrzynce i tak nic nie było. – Feliks przebrał buty i, będąc już w skórzanych kapciach, prześlizgnął się obok mnie po czym usiadł przy kuchennym stole. Obejrzałem się na niego przez ramię i nawet nie próbowałem powstrzymywać się od śmiechu widząc, jak ściąga ze wszystkich taboretów miękkie podkładki pod siedzenie, układa je na równy stos i kładzie pod swoim tyłkiem. Wygodnicki.
-Prze... – usłyszałem przed sobą. Odwróciłem się z powrotem i ujrzałem Woźnego mierzącego mnie jednoznacznym spojrzeniem. Nienawidził fizycznego kontaktu z ludźmi, nawet mu duchowo najbliższymi, choćby miało to być otarcie się ubraniem o ubranie, podczas przechodzenia komuś pod wyciągniętym ramieniem. Nawet zarywając godziny razem przy listach, jedząc posiłki czy po prostu rozmawiając, potrafił przyczepić się do mnie lub do Feliksa, że „siedzimy za blisko niego”. Zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić i wyrobić kilka odruchów – przy stołach siadać zawsze naprzeciwko siebie (po jednej stronie ja i Feliks, po drugiej Woźny), z wyprzedzeniem ustępować sobie miejsca gdy poruszaliśmy się, przykładowo, w budynku... W zasadzie można to było sprowadzić do tego, że ja i Feliks w pewnym sensie zmuszeni byliśmy omijać Woźnego szerokim łukiem. Ale najbardziej zadziwiające były relacje owego dziwactwa z alkoholem. Woźny był za młody by mówić o nim „ma swoje lata”, bo brakowało mu jeszcze dwóch, by osiągnąć czterdziestkę – był jednak słaby fizycznie, kondycyjnie i zdrowotnie – od młodości przesadzał z alkoholem, co było po nim widać ponoć już kiedy zaczął studia. Nie mogłem zaprzeczyć ani potwierdzić – nasza znajomość trwała jedynie trzy lata.
Chodziło o to, że wyjątkowo łatwo się upijał, a będąc już w stanie upojenia, do głowy przychodziły mu różne zwariowane pomysły. Jednak jeszcze nigdy, ani razu, a razy tych trochę było, nie zdarzyło mu się „przyćmić” syndromu jeża alkoholem. Zawodził i śpiewał, właził na stół (co zwykle kończyło się upadkiem, aż dziw, że niczego sobie jeszcze nie złamał ani nie stłukł), tańczył, kręcił się dookoła siebie i biegał po domu, jakby ktoś go gonił.
Ale wystarczyło wystawić rękę w jego stronę, by przyjacielsko klepnąć go w ramię, na przykład po opowiedzeniu świetnego dowcipu...
„Nie!”
Ton zapijaczony, oczy mętne, oddech cuchnący, on sam zaś obdarty już z powagi i godności – a mimo to, owo krótkie, zaskakująco wyraźne „Nie!” potrafiło zbić człowieka jak kabel od żelazka szczeniaka. Było dziwnie karcące i poniżające, zawsze się po nim smutniało i nastrój się psuł... Przynajmniej do następnej kolejki.
Woźny potrafił wiercić się przez kilka minut w miejscu jak zestresowany Itchy – wystarczyło, że spotkał go jakiś fizyczny kontakt – szturchnięcie przez kogoś w ramię czy coś równie zwyczajnego. Tyle wystarczyło, żeby Woźny przez dziesięć minut bombardował się serią nerwowych tików.
Dziwni ludzie, dziwni ludzie...
Woźny wszedł w końcu do kuchni i usiadł – a jakżeby inaczej – po drugiej, względem Feliksa, stronie stołu. Obaj zostawili worki z listami w przedpokoju i chyba nieprędko było im do samego o nich myślenia – wyglądali na wyczerpanych.
-Już dziewiąta, a mnie chce się spać, jakby była północ... – zasmęcił Woźny i z hukiem wrzucił ramiona na stół, w których ukrył głowę. – Gdzie te czasy, że o jedenastej w nocy dzień się zaczynał... – wymruczał tęsknie do rękawa, w który wtulał się całą twarzą. – Nadźwigałem się tych listów, zupełnie jak węgla do...
-Jezusie, znowu zaczyna! – Feliks tupnął ze złości w podłogę. – Daj mu pół grama haloperydolu bo mnie zamęczy!
-A po co aż tyle?... – rzuciłem z uśmiechem, robiąc pierwszy krok w stronę szafki z lekami. Wisiała w samym rogu pomieszczenia, między lodówką a zamrażalnikiem.
-Właśnie. – usłyszałem za sobą Woźnego, podnoszącego łeb ze splecionych ramion. – Wystarczy parę kropelek. Miłych, niesmacznych, ale bezpiecznych. Całkowicie bezpiecznych, a ty mi tu z neuroleptykiem... Wal się. – dodał po chwili bez cienia złośliwości. – Toksyczne gówno... – powiedział jakby sam do siebie, z powrotem kładąc głowę, tym razem opierając się czołem o przedramię.
Wziąłem butelkę jego „całkowicie bezpiecznych kropel” z szafki i ustawiłem na aneksie. Przysunąłem do siebie pierwszą z brzegu szklankę i nalałem do niej trochę przegotowanej wody z czajnika. Odkręciłem butelkę kropli, przechyliłem ją do góry nogami i czekałem, aż woniejąca czystym alkoholem i miętą ciecz spłynie na wierzch. Pierwsza i druga kropla spłynęły po sobie leniwie i od niechcenia, bezdźwięcznie lecąc w dół aż do spotkania z wodą. Osiem następnych skropliło się po sobie tak szybko, że ledwie je wszystkie policzyłem i nie przekroczyłem maksymalnej dawki – wystarczyły dwie krople za dużo, żeby następnego dnia Woźny przez dodatkowe dwie godziny nie mógł się podnieść z łóżka.
Jak uczeń w pierwszy dzień szkoły.
Postawiłem szklankę przed wyglądającym jak bywalec podmiejskiej speluny, Woźnym.
-Wypij i idź się przespać. – poradziłem, zasiadając obok Feliksa, który niczym pies myśliwski czujący królika czy kuropatwę, ciałem i wzrokiem wskazywał na Woźnego. Gotów w każdej chwili rzucić mu się do gardła i je rozszarpać, gdyby tylko znów zaczął gadać o szkole, w której pracował.
Tak się nie stało – zamiast tego Andriej „Woźny” Dzierżyński podniósł leniwie głowę, wypatrując roztworu wody i kropel jak oddalonego o setki metrów celu. Kiedy w końcu ją zauważył, złapał niedbale i opróżnił, krzywiąc się mdło na charakterystyczny smak leku, podniósł się sprzed stolika i oznajmił, że idzie na górę.
-Dyrektor mnie wzywa. – oznajmił poważnie i z zaskakująco autentycznym strachem w głowie. – Znowu się rodzice skarżyli, że straszę ich gówniarzy. Gimnazjum, a jak przedszkole, jego mać...
Wyszedł z kuchni i już po chwili słychać było niosące się po całym domu ciężkie kroki – schody skrzypiały i łomotały jakby lata temu stoczyło się po nich ze sto pianin. Kroki ucichły po minucie, zaś ostatnim dźwiękiem dającym znać o obecności w tym domu kogoś takiego jak Woźny, był odgłos zamykanych przez niego drzwi od osobistej sypialni.
-Znowu śpi bez mycia. – wyszeptał Feliks, nie doczekując się w końcu odgłosu trzęsących się rur i lejącej się wody. – Jeszcze z dwa dni i znowu będzie od niego capić dworcem. – odetchnął ciężko i zapatrzył tępo przed siebie.
Na wypełniające kuchnię pomarańczowe światło zachodzącego słońca.




4. Nieaktualna Korespondencja




Przeczytać tuż przed snem.
Pal licho formę listu!
Obaj wiemy do kogo piszę, a jakbyś miał wątpliwości, to zerknij na kopertę. Twoje imię, nazwisko, Twój adres – wszystko – Ty nazwany przez ten świat, Ty temu światu przypisany. Mam nadzieję że będziesz wiedział wszystko już na wstępie, że nie potraktujesz koperty jako odświeżającej pamięć pomocy, że Twoja choroba jeszcze nie postąpiła na tyle daleko, by pozbawić Cię pamięci na rzeczy tak podstawowe jak Twoja tożsamość. Właśnie – opowiedz mi o tym, i odpowiadając do mnie na ten list, najlepiej od tego zacznij, nie ważne czy będzie to optymistyczne czy napawające grozą – masz być szczery, pamiętasz? Choćby miało Ci się nagle strasznie pogorszyć, masz zacząć list od wątku choroby. Nie ma takiej rzeczy, która by mnie przed Tobą zniechęciła, przeciwnie – im bardziej jesteś w potrzebie, tym ważniejszy mi się zdajesz. Prosiłeś natomiast o streszczenie MOJEJ sytuacji. Cóż...
Większość czasu spędzam już nie na tych „skrzeczących” polanach, ale w ciepłym miłym pokoiku na zapleczu pewnego pubu tonącego w Twojej ukochanej, tak nostalgicznej, post-industrialnej scenografii. Zatrudniłem się na zmywaku i ogólnie pomagam barmanowi, za trzy tygodnie zarobię z tego dość, by kupić sobie zaklepanego już polaroida. Zrobię Ci mnóstwo zdjęć, wykupię masę kliszy i zrobię masę zdjęć. Będą to prawdopodobnie jedyne dobre pamiątki, jakie wezmę ze sobą z Zony. Chyba, że kogoś kręcą blizny. Powrót z Zony, powrót z Zony... Czuję się jakbym znowu oczekiwał na decyzję co do tego, czy przyjęto mnie na upragnione studia. Taka nieprzyjemna niepewność i ekscytacja, czasem przechodzące nawet w chuć, podniecenie. Ale jak sobie pomyślę, że miałoby mi się nie udać... Ale nie ma obawy. Układy z Mikołajem to pewniak.
Wybacz za krótkość listu, pewnie spodziewałeś się czegoś bardziej rozwlekłego, ale nagle, w pół tonu pisania, chwyciła mnie jakaś apatia. W chwili gdy to piszę, tu dochodzi już druga w nocy, a mam przed sobą pięć godzin snu... Mam nadzieję, że czytając to sam już szykujesz się do snu, i mam nadzieję że robisz to dużo wcześniej niż ja, Ty powinieneś dużo, dużo spać.
Dobranoc więc... Miałem o czymś napisać, ale zgubiłem wątek, poza tym to pewnie i tak... nieistotne. Czekam na odpowiedź, trzymaj się.



Wysłano 21 października 2003 roku


Po pierwszej od paru lat fudze, dziwnym, surrealistycznym doznaniu (zimowe powietrze w środku lata, do tego w nagrzewanej przez słońce kuchni), przytarganiu przez Woźnego i Feliksa dwóch worków z listami i paczkami, i bezowocnego wieczoru oraz nocy, przyszedł w końcu czas na zrobienie czegoś pożytecznego.
Po ostatnich dwóch tygodniach, które były iście sielankowe, nagle niczym echo ostatniego demograficznego wyżu, spadło na nas prawie dwieście pięćdziesiąt listów i osiemdziesiąt paczek.
Zaraz po pobudce – dość późnej, bo wstałem dopiero o dziesiątej – ogarnęła mnie jedna wspaniała, wprost cudowna myśl.
Jeśli chodzi o grupowanie i przesyłanie poza Zonę wczorajszych „zbiorów”, miałem przed sobą wolny tydzień. Była to nagroda za odpracowanie w całości ostatniego tygodnia kwietnia – Feliksa i Woźnego ogarnęła wtedy związana z rocznicą nostalgia i nastrój tak melancholijny, że na samą myśl o wypełnianiu obowiązków dostawali konwulsji. Wyręczyłem ich obu, w pojedynkę posyłając i odbierając całą serię przesyłek oraz przejmując na tydzień całkowity nadzór nad pomagającymi nam ochotnikami. Każdy większy ośrodek stalkerskiej społeczności - zaludnione wioski, siedziby frakcji, obozy i tak dalej – miał swój punkt w którym nadawcy w określonych godzinach mogli „nadać” swoje przesyłki. Pomocnicy właśnie z tych punktów, „Skrzynek”, regularnie co cztery dni (dając nam tym samym czas na nadanie tego wszystkiego poza Zonę. Rola Skrzynek ograniczała się do zostawienia w nich zaadresowanych listów i paczek – pracujący tam ludzie mieli robić tylko jedno – chronić je przed złodziejami aż do przybycia któregoś z Pomocników. Ci zabierali je ze wszystkich Skrzynek i przywozili razem aż tutaj, w okolice Janowa, gdzie mnie/Woźnemu/Feliksowi pozostaje już tylko ich odebranie, przytarganie do Ceglanego Domu Obok Wieży Ciśnień, uporządkowanie i przekazanie ludziom, którzy rozprowadzali je potem (za pośrednictwem kolejnych podwładnych) po świecie.
W tym tygodniu wszystkim tym zajmie się Feliks i Woźny.
Sam zaś zajmę się archiwami.
Wszystko to, co nie „zaznało rozkoszy odbioru” i wróciło do nas lub, jeśli dana osoba sobie tego zażyczyła, do nadawcy. Rzadko trafialiśmy na osoby, które chciały by napisany przez nie list do nich wrócił – machali na to ręką, zgadzając się na to, by trafiały one do naszej „spiżarni”.
Czasem mam związane z tym wyrzuty sumienia. Tym, że trafiające do archiwum listy są, co do jednego, czytane przeze mnie, Woźnego i Feliksa, z czystej, ludzkiej, prostej ciekawości. To chyba jedyna wspólna nam cecha – wszyscy trzej lubiliśmy od czasu do czasu popaść w lekką nostalgię, czytając nieaktualne listy. Od momentu otwarcia archiwum daliśmy sobie dwa lata – dopiero po ich upływie wzięliśmy się za pierwszą porcję przebrzmiałych listów, kartek i paczek – nie było sensu czekać na to dłużej, gdyż mogliśmy się tego nie doczekać w ogóle. Nie w takim miejscu jak Zona, która wtedy, te parę lat temu, była zdecydowanie bardziej niebezpieczna niż dziś; wtedy dopiero zaczęła dziczeć i pustoszeć.
Archiwum znajdowało się na piętrze – był to maleńki pokoik „dwa na trzy” (gdzie pierwszeństwo miała szerokość) znajdujący się obok sypialni Woźnego – były to dwa z trzech pokoi (trzecim był magazyn broni na wypadek ataku czy rabunku, który z czasem przekształcił się w typową rupieciarnię) na górze w naszym domku. Wszyscy zaglądaliśmy do niego tak rzadko, że każde doń wejście równało się sprzątaniu jego wnętrza – przy comiesięcznym sprzątaniu pomijaliśmy archiwum - czyszczenie pokoju do którego nie wchodzi się częściej niż raz na rok, przynajmniej dla nas, nie miało sensu. Poza tym co to za sprzątanie, ledwie przetrzeć kurz, zwierząt tam, poza pająkami, nie trzymamy...
Zostając w pidżamie i dając sobie spokój ze śniadaniem (nie wiem jakim cudem zbudziłem się już o ósmej, tak czy siak pierwszy posiłek jadłem nie wcześniej jak o dziesiątej), wstałem z łóżka i poszedłem na górę.
To zawsze było mniej czy bardziej przygnębiające. Myślałem sobie o listach jak o czymś, w co piszący je dosłownie czy nie, ale przelewali kawałek swej duszy. Były listy wulgarne, chamskie bełkotliwe, inne z kolei czytało się jak Goethego. Ale wszystkie one płynęły przecież z tęsknoty, że zapełniające je słowa są słowem pisanym, które ktoś taki jak ja przekażę na zewnątrz za pomocą setki pośredników, a nie słowami mówionymi – mówionymi prosto w twarz, przy jednoczesnym patrzeniu się w oczy, słowa które zmienione przez ton głosu, fakt bezpośredniego kontaktu...
Jeśli list roił się od „kurew” i „pizd”, takie wnętrze miał najwyraźniej adresat lub nadawca. Nie mogłem przecież kogoś za to obwiniać...
Było mi zwyczajnie przykro na myśl o listach, w których nadawcy pokładali nadzieje, a które a to nie dotarły, a to nie miały na kopercie żadnych danych, a to zostały porwane przez odbiorę bez czytania. Wrzucone do pieca, ciśnięte i zdeptane... Kolejny dowód na to, że nierzadko pozytywne uczucia nie są odwzajemniane. Zawsze najbardziej szkoda mi było tych drugich.
Idąc po miękkiej, przyjemnej i zaskakująco, wręcz hotelowo czystej wykładzinie, przypominałem sobie jak mają się rocznikowe katalogi listów do ich treści. Czy rzeczywiście mogłem uznać dany rok za „rok zdominowany przez..., przykładowo, nieszczęśliwie zakochanych”. Rok dwutysięczny pierwszy – poruszeni rewelacjami na temat szpitala stalkerzy nagle rozmyślają się co do opuszczenia Zony. Jeszcze tylko szpital, tylko on, zawsze marzyłem żeby do niego wejść, a przecież mówią o tych z bezpieki i o Niemierowie, jeśli im się udało, to ja też będę w stanie, szpital, jeszcze tylko on i do Ciebie wrócę, moja droga wytrzymaj jeszcze... A rok dwutysięczny drugi – właśnie nieszczęśliwie zakochani, choć ich było nie tak znowu więcej jak marzących o zbadaniu szpitala, ci aż do dwutysięcznego piątego snuli swoje fantazje o spacerowaniu po czwartym oddziale.
I zapewne podobnych im będzie coraz więcej – nic dziwnego, takie odkrycia, wieści, są jak patriotyczne zrywy, jak polscy poeci-ofiary Wielkiej Emigracji.
Potrafiły natchnąć całe pokolenia. Lub dobić je jak krwawiące psy po stoczonej walce.
Wpłynąć. To odpowiednie słowo.
Dotarłem do drzwi i położyłem na nich dłoń.
Potrafiłem zapamiętać każdy raz, kiedy tu wchodziłem. Były bardziej wyjątkowe i charakterystyczne niż obchodzone rocznice, nawet, co niewątpliwie mnie smuciło, rocznice śmierci moich rodziców. Do archiwum wchodziłem rzadziej niż raz na rok, to pewnie dlatego... I każdy raz był zupełnie inny! Choć moje nastawienie zwykle było takie samo, zawsze odkrywałem w starych listach coś zupełnie innego, niespodziewanego. Odkrywałem je... na nowo. Z każdym razem. Zmieniałem się zapewne szybciej, niż bym sobie tego życzył – nie znoszę czuć się „niestałym”, dynamicznym i chwytającym się jak gimnazjalista coraz to nowych idei, zajęć, myśli i nauk, ja ten czas miałem już dawno za sobą – a wraz z tym zmieniały się moje odczucia podczas czytania starych listów. Pod tym względem były niczym poezja – poruszające w nie dający się ogarnąć, tajemniczy sposób. Wynikające z tego emocje mogłem nazwać jedną po drugiej i wręczże skatalogować, ale dlaczego reagowałem tak a nie inaczej, dlaczego ten sam list po dwóch latach przyprawia mnie o śmiech, kiedy ostatnim razem przez niego płakałem... Tego nie byłem w stanie zrozumieć, tu byłem jak ta trzcina, to chyba z Pascala, która zagubiona w ogromie świata, miota się i...
Gubiłem się sam w sobie.
Niestety, a może na szczęście, zmian zachodzących we wnętrzu nie było tak widać. To coś innego niż powolne garbacenie, wrastająca siwizna, opadająca coraz większymi fałdami skóra...
Dłoń zjechała piskliwie po drzwiach, trafiając na klamkę.
Czym zaskoczycie mnie teraz?...
Duchy i umarli.
Żyjący.
Tylko to po nich zostało. To i...
Nic nie znaczący krzyż wbity gdzieś na zapomnianej równinie.





Tak właśnie skończył....
Widziałem, jak go nieśli. To był prawdziwy kondukt żałobny. Znali go, już wiele lat z nimi żył, wiele razem przeszli. Mała ojczyzna, był chyba jedynym, który tak wyraził się o Zonie. Ponoć tylko tu czuł się dobrze, po wielu latach nieszczęśliwego życia... Tu znalazł swoje miejsce. Tak powiedział mi jego kolega, Adam – że zaraz po trafieniu do Strefy, spotkaniu się z Adamem (znali się jeszcze z młodych lat), on już, już, od razu, widząc te drzewa, czując te lodowate powietrze... Była zima, jak tutaj przybył, tak przynajmniej powiedział mi Adam... On już wtedy poczuł się jak na Ziemi Obiecanej.
A im bardziej poznawał Zonę, im bardziej zagłębiał się w Jej ciemną stronę... Tym bardziej czuł się do Niej przywiązany! Tym bardziej ją... Kochał. To chyba dobre słowo. Adam wiedział, że jego życie prywatne było serią niepowodzeń, w Zonie czuł się w końcu jak na swoim miejscu. Nie mógł do niej tęsknić, bo to był pierwszy raz jak się tutaj znalazł, a mimo to mówił, tak mówił, Adam mi to wielokrotnie powtarzał, że „opuściła go cała nostalgia”. Chwila, moja droga, mam to zapisane na kartce, Adam podyktował mi to, bo strasznie mnie to ujęło. Tak, powiedział wtedy:
„Nie ma już we mnie nostalgii, nie ma też wyobcowania i niepewności. Jestem tu, gdzie powinienem się znaleźć, tu, gdzie powinienem żyć, i tu, gdzie powinienem umrzeć. Bez strachu.”
Ponoć powiedział to jak natchniony, jak poeta, tak mistycznie, bo choć słowa były proste, jego głos był jak z zaświatów. On jakby... zawierzył swój los w ręce Zony. Ponoć szukał w swym życiu pewności stałości, i z tego co mówił mi Adam, potrafił oprzeć się tylko na Zonie. Właśnie, Zonie! – miejscu gdzie logika jest zgubna, trzeba nagle przetasować sobie cały światopogląd, w miejscu gdzie jest nieprzewidywalnie, niepewnie, niepewnie, tak strasznie niepewnie... Widocznie uznawał tylko to, był chaotykiem-ateistą, który szukał swojego Edenu już na Ziemi, za życia. I dostał ten swój Eden, przyjął go wręcz jak syna.



W końcu wyrwałem się z lekkiego otępienia.
Zerknąłem na nagłówek listu.
Żadnego wstępu, bezpośredniego zwrotu na początku – autor zaczął się rozpisywać nagle i bez uprzedzenia, jakby dostał nagłego przypływu weny. Sporo takich listów przeszło przez moje ręce – improwizowanych, pisanych pod wpływem tak wielkim emocji, że zapominano nawet o odpowiednim zaadresowaniu, jakby ów list miałby zostać pokierowany do adresata przez siłę wyższą. Nieraz już czułem się jak pośrednik w przekazywaniu listów z obozów zagłady, łagrów czy więzień politycznych – niektóre z nich były jak te słynne sprawozdania dziejących się okropności, nabazgrane w kącie na segmencie papieru toaletowego. Jak świadectwo, którego autor pewny jest, że prędzej czy później ujrzy światło dzienne, i tym samym zmieni oblicze świata.
Niestety, tych tu świadectw o losach ludzi Zony, nie czytał nikt poza mną, Feliksem i Woźnym.
Wróciłem do lektury.


Adam niechętnie mi o tym opowiada. Jakby nadal obowiązywała go przyjacielska przysięga, jakby mu nie wypadało, głupio mu mówić takie rzeczy, i właściwie go rozumiem, ale… Wiesz jak to jest z ciekawością – ja ujrzałem go, tego stalkera, noszonego jak ofiara rewolucji przez lud w kontemplacyjnym tonie. Nie wierzę w obsesje, uważam je za bzdurę, ale przez pierwsze dni byłem naprawdę zauroczony i jak dziennikarz, jak ambitna hiena węszyłem dookoła jego śmierci. Teraz mi jest mi przez to wstyd, ale ta ciekawość i niedosyt dalej została, chciałbym wiedzieć, poznać jego historię.


Koniec strony. Odwróciłem pomarszczoną kartkę na drugą stronę i z rozczarowaniem doczytałem końcówkę listu.


Będę go naciskał. Grzecznie, ale zdecydowanie, jak to nasz mówił… Takie historie muszą żyć, nie mogą zostać zapomniane. Niech w Zonie przetrwa chociaż to.


Dawid, 2002 rok.




Bez dnia i miesiąca, po prostu rok. Dziwne, i irytujące, bo nijak nie mogę tego osadzić w konkretnym czasie. W dwutysięcznym drugim działo się zbyt wiele, to było zaraz po szpitalu i wirze w Prypeci, taki przełom, taka sensacja, a tu ani słowa o tym… Niektórzy albo tym nie żyli, uważali za niewarte uwagi, albo zwyczajnie nie chcieli o tym mówić. Zresztą, ile ludzi tyle możliwości, tyle opcji, że ja już się w tym gubię.
Nie pamiętałem już, w jakich okolicznościach list ten trafił do archiwum. Co zaważyło o tym, że nie dotarł do adresatki, lub ta nie chciała go nawet zatrzymać, odpychając go od siebie jak złe wspomnienie. Pewnie zły adres, zły adres, brak oznakowania, wszystko to co konieczne jest, żeby te wszystkie listy dotarły tam gdzie ci ludzie sobie życzą. To była główna przyczyna, zdecydowana większość listów kończyła tutaj właśnie przez złe zaadresowanie lub jego całkowity brak.
Przyłóżcie się, ludzie, jeśli chcecie, żeby Was czytano.
Czytamy.
Byłem pewny, że na ten list trafiłem po raz pierwszy. Inaczej bym go zapamiętał, na pewno bym go zapamiętał...
Następny list Dawida znalazłem już po pięciu minutach – ten sam charakterystyczny, stylizowany charakter pisma, papier o szorstkiej, nieprzyjemnej fakturze. Jak można o coś takiego oprzeć nadgarstek, pisząc cokolwiek? Przecież to jak papier ścierny, trze, szarpie, gryzie, jak tortura.
Dziwne, że po raz pierwszy trafiłem na list z dwutysięcznego drugiego. W końcu od tamtego roku minęło tyle czasu...


W poprzednim liście nie wspomniałem Ci nawet, jak miał na imię ten stalker, zupełnie zapomniałem też opowiedzieć moment, gdy nieśli jego zwłoki.
Nazywał się Łukasz.



Uznałem niemal za cud fakt, że tak szczęśliwie trafiłem na drugi chronologicznie list, i że zawierał on w sobie dającą to ustalić treść.
Pełen ulgi, a może nawet i przez moment trochę szczęśliwy, przeczytałem drugi list Dawida.


Nie pytałem go nawet o nazwisko, nie znałem go, nie interesowałem się nim. Teraz Ci o nim opowiadam, teraz dopiero mnie zainteresował. Łukasz – Ponoć raz czy dwa nazwano go „Pianistą”, ale czemu, nie mam zielonego pojęcia. Nic nie znaczący szczegół, a do tych istotnych przejdę za chwilkę, opowiem Ci tylko o jego pogrzebie...
Jak już mówiłem, był to prawdziwy żałobny kondukt.
Cztery osoby, z Adamem na czele, nieśli jego przykryte po szyję ciało na noszach, starych noszach z zielonego płótna, widziałem całą tą scenę z paru metrów, nie widziałem nawet twarzy Łukasza, ale te nosze... Jakby ktoś przystawił mi je pod sam nos, uderzył mnie taki silny zapach starego, zwietrzałego materiału, i woń trochę jak z gabinetu mamy, stary materiał, gładkie swetry i wyschnięty atrament...
Cały grupa liczyła z dwadzieścia kilka osób, miny mieli posępne, co do jednego, a zwłaszcza ten obok Łukasza, ten na którego lewym barku spoczywał prawy róg noszy. Płakał, ścierał co chwila łzy rękawem, jakby się ich wstydził, ale ja widziałem je dobrze... Słońce błyszczało wtedy i mieniło się złociście, a każda jego łza świeciła się szkliście... Tarł i tarł tym rękawem, aż policzki zrobiły mu się czerwone, ale łzy zostały tylko rozmazane, błyszczały na nim jak cienka folia.
Czemu ludzie tak się tego wstydzą? Pamiętasz pogrzeb ojca, tam tego nie było...
Parę dni później spytałem Adama także o niego, tego który płakał.
Nie miał pojęcia, o kogo mi chodzi. Mówił, że niosąc jego ciało patrzył przed siebie, a i tak był tak zamyślony, że gdyby te nosze dźwigali wraz z nim choćby jego martwi krewni, on by tego pewnie nie zauważył. Tak funkcjonował przez pewien czas, głęboko zamyślony i otępiały, nawet gdy ze mną rozmawiał, zdarzało się że kilka razy musiałem pytać go o to samo, jakby był głuchy. Patrzył się przed siebie, patrzył i patrzył, przeplatając między sobą swe poniszczone, szorstkie palce...
Szli środkiem jednego obozu, ten kondukt. Między budynkami, jakby były one obeliskami i nagrobnymi płytami, jakby ta ścieżka pomiędzy barakami, barami, sklepami i magazynami, była brukowaną dróżką na cmentarzu. Stojący pod budynkami ludzie oglądali się na nich, cichły rozmowy, pustoszały kwatery i puby, okna otwierały się i wyłaniały się z nich zaciekawione spojrzenia, stojący na ścieżce usuwali się w bok, jakby nacierała na nich cała rewolucja. Rozmawiałem ze znajomym, kiedy ujrzeliśmy tą grupę – ucichłem ja i on, ucichli wszyscy. Zapanowała cisza, pełna zadumy cisza, słyszałem tylko coraz mocniejsze kroki tworzących kondukt osób, lekki szum drzew z lasku nieopodal, i szelest ubrań – pocierające o siebie nogawki spodni, opadające kapoki płaszczy, rękawy.
Dwie osoby dołączyły się do konduktu. Po chwili przyłączyłem się i ja, raczej ze względu na Adama – poznałem po nim, że ten martwy stalker był mu bliski, w końcu trzeba być kimś dla tej osoby, jeśli niesie się jej zwłoki...
Po co najmniej dwudziestu minutach, które mi minęły jak krótka chwilka, dotarłem wraz z konduktem na gładkie, skąpo porośnięte drzewami, wzgórze. Czekały na nas trzy osoby, stojące nad płytkim, wąskim, wykopanym już grobem. Dziwne było to trio, wszyscy mieli takie dziwne, owalne głowy, stali w rządku i zdawali się wszyscy patrzeć w tym samym kierunku, ten sam punkt. Milczeli, stojąc przed kopczykiem ziemi, podpierając się brudnymi od ziemi szpadlami, i patrząc przed siebie tym nieruchomym, dziwnym spojrzeniem... Ciarki przeszły mnie po plecach, i przechodzą teraz, jak to piszę. Tacy trzej bezimienny grabarze – kiedy kondukt stanął, tych trzech spotkało się spojrzeniami z Adamem i tym, którym płakał, po czym bez słowa odeszli. Odetchnąłem z ulgą, gdy zasłoniło ich wzgórze, było w nich coś takiego... Nieważne, bo jeszcze będą mi się śnić po nocach.
Adam mruknął coś pod nosem i nosze opadły na ziemię, cichutko, wręcz bezszelestnie, jak liść. Wszyscy najpierw nisko się pochylili ,a potem przenieśli ciężar noszy z barków na ramiona – idealna synchronizacja, jak zaprogramowana. I kiedy te nosze bezszelestnie opadły, Adam kucnął i spojrzał na wystającą spod materiału twarz Łukasza. Takim spojrzeniem, jakby miał wybuchnąć płaczem – jego wargi zaczęły drżeć, cała twarz zaczęła wręcz dygotać, oczy momentalnie mu się zeszkliły, i...
Jakby nie mogąc wytrzymać tego ani chwili dłużej, ciężką ręką przykrył tą nieruchomą twarz, zasłonił...
Chwycił nosze z tym drugim, na twarzy którego jeszcze schły łzy, i położyli je przed grobem. Potem podeszli ci pozostali dwaj, i cała ta czwórka, na raz, chwyciła wciąż przykryte zwłoki za barki i nogi, zrobiła parę kroków, wkraczając do mogiły... Była szersza niż mi się z początku wydawało – wszyscy oni, Adam, płaczący i ci dwaj których nie znałem, mogli powoli opuścić ciało w dół. Zrobili to powoli, delikatnie i z takim szacunkiem, jakby przez jedno szturchnięcie ciało miałoby się rozsypać w proch.
W końcu dotknęło na ziemi i spoczęło na niej na wieki.



Tu list się kończył. Nie było nawet podpisu, inicjału, niczego...
Poczułem silny niedosyt.
Kolejny list, jeszcze jeden, aż...
...do dziesięciu.
Dziwnie pomarszczona, nierówna koperta, której papier oddzielał się niczym wilgotna stronnica starej księgi. Był adres, pełny i poprawny, był nawet nadawca... Czemu więc ten list znalazł się tutaj, a nie w rękach...
Zerknąłem jeszcze raz na odwrót koperty, adresat mieszczącej się w niej listu nagle wyleciał mi z głowy...
Adres – ulica, miasto, kod, mieszkanie – nieistotne.
Maria Mejer.


02.11.01



Droga Mario...



Wpatruję się w płomień lampy, którą zabrałem ze sobą z Prypeci. Tej, którą tak bardzo chciałaś zabrać ze sobą, do Moskwy. Twoja najukochańsza pamiątka, Twoja jedyna... Jedyna rzecz, która miała dla Ciebie taką wartość, a której nie zabrała matka. Przeniosłaś się ze Sławutycza do Kijowa, nie zdążyłaś nawet zabrać ze sobą znaczków, wszystko co Twoje, zostało w Prypeci. Osamotnione i opuszczone, jak w kolejnym muzeum... Czasami mam wyrzuty sumienia. Że ta rzecz, jedyna i wyjątkowa, tak dla Ciebie ważna, została ze mną i... marnuje się.
Gdybym chciał, poprosiłbym o przydział dwóch-trzech ludzi i samochodu, pod byle pretekstem. Może nawet by mnie o to nie pytali – mam w końcu wielkie zasługi, wielkie jeśli nie największe, w całej tutejszej bezpiece. Wszyscy nie znają tu wszystkich, ale mi, co do jednego, mówią dzień dobry, kiwają głowami...
Mógłbym wyruszyć i odwiedzić nasze mieszkanie. Minęło wiele lat, ale na pewno, na pewno coś tam jeszcze zostało! Twoje znaczki, albumy, książki które mama przywoziła z zachodu... To by mi wystarczyło. Mógłbym mieć swoją pamiątkę, ale lampę oddać Ci, Tobie, siostro, Tobie...
Patrzę w nią, ten nieruchomy płomień, i wyobrażam sobie, że to widziany z daleka pożar, który ostatnio wznieciłem. Który musiałem wzniecić. ...ta plamka tuszu na szkle to wykrzywione munchowsko twarze, rysy to strugi wody, którzy ci biedni ludzie próbowali zgasić ogień w zarodku, nim rozprzestrzenił się całkiem i...
Wstaję.
Duchy, które nawiedziły lampę, wszyscy za których odpowiadam... Krzyczą już tylko i usłyszeć ich tylko mogę. Nie widzę tych twarzy, ich zwierząt domowych ani bydła, powoli pożeranych przez ogień, ogień spala włosy, ogień ogień... Potem kolejne warstwy, widać co jest pod skórą, co jest pod mięsem, widać te poparzenia, śni mi się to każdej niemal nocy, są jak zgniłe truchła, które powiew wiatru zdolny jest obnażyć do kości. Chciałbym wiedzieć...
Dlaczego dotknęło to akurat mnie. Jest już za późno, żeby... Co to?!
Siadam z powrotem.
Jest tylko lampa, tylko nafta, i jej zapach, jest przyjemne ciepło i parzący gorący ból, gdy dotknę nagrzanej tafli...
Na jakiś czas znowu odzyskałem spokój.
Ukrzyżuje mnie.
Dostanę na co zasłużyłem...



Chciałbym zdążyć oddać Ci tą lampę...
Radek, Twój brat



Obłąkańcze i przygnębiające. Ilu ludzi już się takimi rodzi, ilu choruje z czasem, a ilu z nich czyni takimi Zona... I ilu z nich się ukrywa? Pożary... Znałem, nawet byłem świadkiem pierwszych tego typu doniesień, historię nękających okolice Zony pożarów, trawiących pozostałości wiosek, budynki te, których nie zrównano z ziemią przez buldożery podczas walki z promieniowaniem. Ile z nich uwiecznił na swych zdjęciach Kostin, a ilu już nigdy nikt nie zobaczy, zgniją i rozpadną się w odludny pył... Czyżbym miał przed sobą wyznania tego piromana, który odpowiadał za śmierć kilkunastu osób i za zniszczenie wielu starych domów?
Wolałem nie myśleć przy tym wszystkim o losie domowych zwierząt, bezbronnych kulawych kundli, które kręcąc się bezradnie w rogu, przystępując z łapy na łapę, czekały na zbliżające się płomienie...
Nie było mi żal tego... Radka.
Rzuciłem nasyconą jego wyznaniami kartką na podłogę i zacząłem szukać kolejnych listów Dawida.
Kolejny, trzeci już, znalazłem po dziesięciu minutach wytężonego szukania.
Był „nagi”, leżał wśród innych listów luzem, poza kopertą. Przypominał raczej wyrwaną kartkę, pojedynczą stronnicę książki... A jednak był to list.


Testament.
Adam sam mi o nim wspomniał. Odwiedziłem go trzy dni temu, w... środę, tak środę, odwiedziłem w baraku. Zastałem go siedzącego na zwiniętym materacu, czytał jakąś książkę. Zauważył mnie kątem oka, gdy wchodziłem do środka, ale nie przerywał czytania – usiadłem obok niego i siedzieliśmy tak w ciszy z pięć minut, aż Adam nagle zamknął książkę i odłożył ją na parapecie. Wziął głęboki oddech, jakby zbierał się na bolesne wyznanie, i powiedział dziwnie smutnym, cichym tonem mniej więcej to: „Łukasz spisał swój testament. Cztery dni przed tym jak znaleźli jego ciało w szkole, tak przynajmniej ten testament jest datowany. Nie wiemy kiedy dokładnie zginął, nie ma tu kogoś kto potrafiłby to stwierdzić, orzec kiedy dokładnie Łukasz pożegnał się z tym światem...”
Testament znalazł w wynajętym przez niego pomieszczeniu w magazynie Aleksa. Łukasz go do tego upoważnił - Adam miał kopię jego kluczy, sam Aleks potrafił je dorabiać. Umówili się, że jeśli Łukasz niespodziewanie zginie, Adam opróżni jego pokój w magazynie ze wszystkich... „rzeczy osobistych”. I przekaże je rodzinie. Nie wiem, o jakie rzeczy chodzi, i nie mam nawet czelności pytać, spodziewam się też, że nawet w całym tym testamencie nie będzie o tym słowa. Adam zdawał się być tym, który ma się wszystkim zająć...
Opowiedział mi raz jeszcze o tym, jak Łukasz przybył do Zony, o tym jak ją odebrał, jak czuł się przyjęty niczym syn marnotrawny. Słowa o miłości, poczucie stałości... Przypomnij sobie mój pierwszy list, nie chcę się powtarzać, przypomnij jeśli już tego nie pamiętasz...
Adam wręcz to wyrecytował. Jak tęskne wspomnienie, jak żałobny rapsod. Powtórzył raz jeszcze, jak sam rad był widząc Łukasza w takim stanie, po raz pierwszy widział go szczęśliwego. A skończył to słowami, które prawdopodobnie wynikały z tego testamentu, taką bolesną refleksją.
„...dlaczego pewnego dnia zapragnął stąd za wszelką cenę uciec? Ze swojego miejsca, ze swojego raju?”
Spuścił po tym głowę i kazał mi zostawić go samego. Wkurzyłem się, że zbywa mnie jedną informacją, kiedy ja szedłem do niego taki kawał drogi, niebezpiecznej drogi, ale rozdrażnienie minęło już po chwili, wyparte przez zrozumienie. Zrozumienie... Stracił swego przyjaciela, prawdziwego przyjaciela...
Ale kiedy opuszczałem barak, krzyknął do mnie, żebym zaczekał, że ma mi coś jeszcze do powiedzenia.
Powiedział, żebym przyszedł jutro o tej samej porze.
Że jutro będzie miał ze sobą testament Łukasza.

Wstrzymam się z wysłaniem tego listu, wstrzymam się ten dzień, bym mógł Ci powiedzieć coś o testamencie. Tak więc czekaj cierpliwie... Czekaj.
Ja będę, będę czekać. W końcu to tylko jeden dzień.


Tak naprawdę... Jest tylko ten tytuł – „Testament”. Poza tym zaś, trudno nazwać to testamentem. Przynajmniej takim, jakim sobie wyobrażaliśmy. My, nie przejęzyczyłem się – Adam nic o nim nie wiedział, był zaskoczony kiedy znalazł go u Łukasza.
Jest taki pełen strachu, panicznego lęku i obawy przed.... wszystkim, że czytając go aż zacząłem się nerwowo oglądać za ramię. To jest jak paranoja, paranoiczny lęk przed niepowodzeniem, wszystko albo nic, wszystko albo nic... Szykował się do czegoś. Chciał wrócić, ale sam nie wiedział dlaczego, dopadły go rozterki, rozterki które rozchwiały go emocjonalnie i duchowo, Zona stała się dla niego przekleństwem, musiał stać się świadkiem czegoś, przez co ją... znienawidził. Za co? Nie wiem, Adam tego nie wie... Sam Łukasz chyba tego nie wiedział. Działał tak podświadomie, tak instynktownie, jakby zbudził się w nim zew, zew każący mu natychmiast opuścić Zonę.
Pisał coś o rozczarowaniu, o zdaniu sobie sprawy z tego, że trwał w ułudzie. Czuł się... zawiedziony. Rozczarowany. Nie pierwszy i nie ostatni, który nagle zatęsknił do świata poza nią tak bardzo, że zaczął się czepiać wszelkich sposobów, każdego, nawet najgorszego fachu, byleby uciec, byleby się stąd wyrwać...
A jak Łukasz zamierzał to zrobić? Nie wiem, i nie ma sensu bym próbował zgadywać, opcji jest zbyt wiele.
Nie zostawił po sobie niczego do podziału – Adam znał jego osiągnięcia, czyny, ale nikt, nawet on, nie wie czego, w sensie materialnym, zdążył dorobić się Łukasz. Ile zarobił w ciągu tych wszystkich lat, ile zdążył wydać a ile zaoszczędzić, czy miał swoje miejsce gdzie trzymał drogocenne rzeczy i pieniądze...
Tok rozumowania cmentarnej hieny. Uwierz mi, moja sytuacja materialna jest dobra, i zapewniona przez uczciwe działania – unikam nawet kupowania żywności u ludzi, o których wiem, że żyją z napadów. Jestem uczciwy, uwierz mi, jestem...
Poczułem nagłą rezygnację. Odechciało mi się.
Historia Łukasza bardzo mnie ciekawiła, chciałem ją poznać, a kiedy już wiem o nim tyle, ile, zdaje się, jestem w stanie wiedzieć, szczerze tego żałuję. Kolejny, który chciał uciec i mu się nie udało.
Nie wszystkim się udaje.
Testament jest jedynie świadectwem jego panicznego strachu przed niepowodzeniem. Tym i niczym więcej, niczym, niczym więcej... Czego jeszcze mógłbym się o nim dowiedzieć? Nikt nie wie kiedy dokładnie umarł, nawet co go zabiło. Ślady potężnego pobicia, o tym mówił mi Adam kilka dni temu, ślady jakby uderzono go workiem pełnym kamieni, sińce na brzuchu, biodrach... Biodro miał strzaskane, to widać było gołym okiem, strzaskane jakby spadł w wysoka.
Zginął, ale czy umarł?...
Za tydzień wybieram się do Adama, oddam mu testament Łukasza (tak, dał mi go, wręczył z niejaką ulgą) i zadam kilka ostatnich pytań... jakoś odechciało mi się dalej drążyć ten temat. Podsumuję wszystko, o ile nie dowiem się niczego nowego (w co wątpię), i na tym chyba skończę ten wątek, zacznę szukać innej historii którą mógłbym Ci opowiedzieć.
Tak bardzo chciałbym Ci opowiedzieć to wszystko w cztery oczy...
Nie budźmy duchów. Czekaj na następny list.



Dawid, 2002 rok.


Złożyłem list na pół i odłożyłem go na biurku.
Na dziś miałem już dosyć.




5. Andriej „Okularnik” Pióro, a Łukasz „Pianista” Aryndejski





Pominął mnie.
Mimo wszystko, pominął mnie...
Zimno stawało się jednak coraz mniej szczypiące, tak nieprzyjemne i bolesne. Traciło na swej sile, a noszący je wiatr stawał się coraz lżejszy, wichura stała się wiatrem, wiatr powiewem, powiew ustał, a wtedy mróz wisiał już tylko nieruchomo w powietrzu.
Zastój.
Słońce weszło nad horyzont, i czułem że w końcu osiągnie zenit.
Lód stopnieje, powietrze zostanie ogrzane, wszystko rozbłyśnie jakby tknięte przez samego Ra, mróz zniknie, stopi się, stopi się wszystko. Zostanie woda, woda która z czasem się nagrzeje i będzie przyjemnie muskać skórę, woda jak w gorącym źródełku.
Chciałem czegoś więcej...
Czuć upływ czasu.
I znowu usłyszeć muzykę...


Chwilę po wyjściu z pokoju obejrzałem się za siebie i wpatrzyłem w klamkę jego drzwi. Przewrócona litera L przybita, przyszpilona dwoma osłoniętymi plastikiem nakrętkami, biały plastik i zamek, dziurka na klucz....
Jak do dziesiątki.
Pokój i drzwi, do którego klucze parzą jak czerwona bryła węgla.
Zamknąć je?...
Zamknięte na kilka lat.
Zakręciło mi się w głowie. Skąd te nagłe...
Poczułem się jak zbudzony z pełnego koszmarów snu. Gdy wiedziałem już, że nie śnię, ale obrazy z traum wciąż siedziały mi w głowie i im więcej powietrza wdychałem, tym szybciej one rozpadały się i więdły. Tym razem senne wyobrażenia zastąpiły konkretne myśli, to one więdły i gniły, a ja chciałem tego bardziej niż kiedykolwiek. Wziąłem głęboki oddech...
Tlen umożliwia gnicie. One gniją w Twojej głowie, a ja się truję tym ich smrodem.
Zmysł równowagi zwariował.
Odruchowo osłoniłem twarz ramionami i runąłem nią na ścianę po lewej, czując jakby cały korytarz przechylił się o dziewięćdziesiąt stopni w bok. Jakby od teraz lewa ściana była podłogą, prawa sufitem, sufit prawą...
Przestałem czuć nogi i choć mogłem nimi poruszać, były jak nagle pozbawione nerwów, martwe i mające zacząć gnić, w tej czystej okolicy jest przecież tyle drzew, z nimi tyle tlenu, bałem się patrzeć na to jak uderzały o ścianę (podłogę? Kąt dziewięćdziesiąt) niczym podkowy, a ja tego nie czułem.
Zdążyłem krzyknąć dwa razy, nim strach nasilił się tak bardzo, że przyprawił mnie o utratę przytomności.
Coś było we mnie.
Ja byłem w Tobie.




6. Bezproblemowe życie Feliksa




On nie pisze listów. Chyba nie ma do kogo.
Zawsze uśmiechnięty, trochę, ale tylko trochę porywczy. Łatwo się denerwuje, nie z byle powodu jak jakiś znerwicowany, ale...
Mimo to jest sympatyczny. Ale nie pisze listów. Sam powiedział, że nie ma do kogo.
Beztroski i wesolutki był nawet wtedy, gdy to mówił. Przyznał wprost, nie cytuję, ale tak to brzmiało „Tak, jestem sam, tak, nikt mnie nie chce, tak dobrze mi z tym”. Mimo wszystko, dziwny z niego facet, miły, ale dziwny...
Nirwana. Tak na niego mówią.





Czyjś dotyk... Bark, ramię...
Cichy głos.
Wzdrygnąłem się i niemal jęcząc z obrzydzeniem przewróciłem się na plecy.
Reakcja Woźnego, ten jego wstręt... Nie.
Ten dotyk był przyjazny.
A głos...
-Co się stało?
Feliks. Należał do Feliksa. Dzięki, dzięki...
...Bogu?
-Ej?...
Ze wzrokiem wbitym w ścianę obok, odpychałem się rękoma od dywanu aż podpełzłem tyłem do najbliższej ściany. Po raz pierwszy spojrzałem na Feliksa.
Stał nisko pochylony tuż nade mną, z zatroskanym i niespokojnym wzrokiem wpitym we mnie.
-Co się...
Zdałem się na uniesienie dłoni w stopującym geście. Wziąłem dwa głębokie, świszczące jakbym przechodził zapalenie oskrzeli, oddechy, i spuściłem głowę bezwładnie w dół.
Krew spływała powoli, zimny dreszcz minimalnie zelżał, wirujące okręgi przed oczyma na chwilę stanęły w bezruchu.
Zmysł równowagi wrócił, mówiąc mi dobrotliwie w jakim jestem położeniu. Mimo to, rozejrzałem się sennie po korytarzu i upewniłem się co do wszystkiego.
Ściana znów była ścianą, podłoga podłogą, sufit...
-Zemdlałem. – odezwałem się, skrzypiąc przeraźliwie. Chrząknąłem obleśnie i uderzyłem się w pierś.
Proszę, żebym brzmiał normalnie...
-Tylko zemdlałem. – było lepiej, ale dalej świszczałem swoim głosem. Tego mogłem już słuchać. –Zajrzałem do archiwum, poczytałem parę listów... – zawiesiłem głos, przypomniałem co robiłem... Właśnie, kiedy? Ile tu leżałem?
Łukasz piszący w swych listach o Łukaszu, przyjacielu Adama...
-...chciałem zejść na dół i zmorzyło mnie jak tylko wyszedłem z pokoju.
-Wstań, podnieś się...
-Nie! – rzuciłem głośno, odsuwając się w tył. –Nie mam czucia w nogach, zaczekaj, zaczekaj...
Głęboki, znów niepokojąco świszczący wdech, jakbym miał wysypaną żwirem, poskręcaną rurę zamiast tchawicy. Przetarłem oczy kciukiem i palcem wskazującym, zamrugałem mocno kilka razy i wlepiłem wzrok w koniec korytarza.
-Która godzina? – spytałem, omijając spojrzenie Feliksa, który bez ustanku, mrugając tylko co chwila, wpatrywał mi się w oczy. Obejrzał się pospiesznie przez ramię, jakby spodziewał się coś tam zobaczyć.
-Szósta gdzieś tak, koło szóstej...
-Woźny w domu?
-Wyszedł, niedługo wraca. Tak przynajmniej powiedział, że będzie o siódmej.
-Czemu go nie ma?
Nirwana wzruszył ramionami.
-Nie wiem. – przyznał szczerze. – A po co mógł iść, jak myślisz?
-Od kiedy go nie ma?
Spróbowałem się podnieść – zaparłem obiema rękoma, napiąłem plecy i...
Za wcześnie – niewielkie napięcie mięśni pozbawiło mnie zgromadzonych przez te kilkanaście sekund sił, i znowu wylądowałem na podłodze, uderzając lekko prawym barkiem o tapetowaną ścianę.
-Od czwartej, powiedział że umówił się wcześniej, sam wiesz że on nigdy...
Nie mówi nam o umówionych wcześniej spotkaniach...
-...ani tobie, ani mnie, nie mówi z wyprzedzeniem, że umówił się na spotkanie, by załatwić sprawę i tak dalej... Miał coś do zrobienia, albo poszedł coś sprzedać czy kupić, w innych celach to on się z domu nie ruszy. Nie licząc obowiązków Pocztowca...
-Cud spaceru po pustej stacji kolejowej jest mu obcy.
Feliks spojrzał na mnie dziwacznie, przekrzywiając głowę jak ciekawski pies przekrzywia swój łeb.
-Sam wiesz, jak on się boi starych wagonów. – powiedział głosem rozwódki, która przypomina ojcu, że ich syn ma lęk wysokości. – A jeśli któryś z nich stoi pod mostem, to już w ogóle. Ciemny, zakryty mrokiem pociąg, jego największa fobia.
-Jakoś sobie radzi.
-Odreaguje gadaniem o szkole, dziesięć minut i już mu lepiej.
-Kiedyś... – usiadłem ma boku i zapierając się łokciem spróbowałem podnieść się po raz drugi. – Kiedyś bym takiemu zazdrościł. – skończyłem po chwili, nareszcie stając na równych nogach. Zakręciło mi się w głowie, wszystkie kończyny dygotały i czułem się na nich niepewnie jak na szczudłach, mimo to zachowałem równowagę i nie obawiałem się o kolejny upadek.
-Zazdrościć? – zdziwił się Feliks. – A czego takiemu zazdrościć?
-Ma pełno problemów, ale... – oparłem się o ścianę wyprostowanymi rękoma. Musiałem złapać oddech, nałykać się świeżego powietrza, było mi tak strasznie duszno... – Ale ma łatwy sposób, żeby o nich zapomnieć. Co by się nie stało, on zawsze potem gada o szkole, choćby sam do siebie. I jest mu lepiej! To jego panaceum na wszystko.
-Racja, racja... – Feliks pokiwał niemrawo głową. – Ale wspomnienia ze szkoły to też wszystkie jego problemy. Myśli o nich – ma doła – gada o nich – jest mu lepiej. Tkwi w błędnym kole, chyba nie o to chodzi, co?
Sapnąłem ciężko, czując się już mocno zmęczonym rozmawianiem o Woźnym.
-Nie obchodzi mnie to. – rzuciłem sucho, kończąc tym samym temat. – Zejdźmy już na dół... Co było na obiad?
-Kurczak.
-Ile zostało?
-Najesz się, wystarczy ci.
Uśmiechnąłem się, chyba pierwszy raz tego dnia, i chwiejnym, twardym krokiem zszedłem z Nirwaną na dół, do kuchni.
Goszczące jeszcze do niedawna zatroskanie zniknęło z twarzy Feniksa – znów był stuprocentowo pogodny i zdający się absolutnie niczym nie przejmować. Nie w złym tego pojęcia znaczeniu – nie był głupi, nie trwał w ułudzie i nie bagatelizował – wszystko docierało do niego w pełni, każda zła wiadomość, gorsza chwila. On po prostu nie przyjmował tego osobiście, wprost do siebie i osobiście, nie pozwalając tym samym by cokolwiek źle na niego podziałało. Trwał w tym stanie, ciesząc się tym co ma, ale jednocześnie błogo przyjmując każdą zmianę na gorsze, nie odczuwając niemalże żadnych, poza tymi fizjologicznymi i intelektualnymi, potrzeb.
Gdybym był tu dłużej, zapewnie poznałbym go lepiej. Nie musiałbyś o nim tyle opowiadać.
Aż do późnego wieczora zapomniałem o Łukaszu i listach o nim - pozwoliłem zagarnąć się rutynie, beztrosce i przyjemnemu, wolnego od niepewności, czasowi.
Usunąłem się w cień...

Za ten post Valentino otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive KOSHI.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Reklamy Google

Re: Poczta

Postprzez Valentino w 26 Lis 2010, 22:22

7. Heterochromia




Pełnia czucia w kończynach wróciła dopiero po dwudziestu minutach, gdy jedząc przy kuchennym stole resztę obiadu, rozmawiałem z Feliksem o starszej, niebezpiecznej i pełnej mutantów oraz ludzi, Zonie. Zaczęło się od tego pierwszego – wspominaliśmy okres, w którym strach było w niektórych miejscach siąść przy oknie starego autobusu, samochodu czy nisko zabudowanej chatki – zaraz by coś chwyciło, jakieś włochate, żylaste i silne łapska, i zagarnęło ze sobą, wykruszając resztki szyb i znacząc framugę krwią ze skaleczonej twarzy i dłoni. A lasy? Bali się podejść na parę metrów, gęstszych unikali, a zagajniki, te, przez które szła jakaś ścieżka... Biegli, pędzili, próbowali się kryć, czasem wracać – zawsze ich coś chwytało, i kończyli swój odważny-głupi żywot w lesie, w objęciach czegoś czego nie dałbym rady pewnie opisać.
Bezpieczniej bywało tylko na otwartych przestrzeniach, gdzie stojąc pośrodku równiny czy niezbyt wysokiego wzgórza, można było przynajmniej zareagować, gdy zbliżało się jakieś monstrum. Gdy można było rozglądać się dookoła, po pozbawionej przeszkód, a więc kryjówek, przestrzeni. Z nieba na głowę nic spaść nie mogło, a stworów ryjących w ziemi też nie było. Z drugiej strony, siedząc tak samemu lub w małej grupie, jak owad na pilśniowej płycie, narażano się na ostrzał zewsząd. W czasach, gdy roiło się od gnid przeszukujących właśnie takie ustronne miejsca? Samobójstwo, jeśli nie było się w co najmniej kilkuosobowej grupie.
Anomalie... Bez zmian. Wciąż zabójcze, choć coraz rzadziej zmieniające swoje położenie.
Tylko przed promieniowaniem, jeśli miało się czas i sprzęt, można się było obronić. I chyba tylko to zostało dziś bez zmian – przynajmniej nie tak wielkich. Nikt z dnia na dzień nie zacznie chodzić środkiem świecącego się niegdyś lasem, nikt nie wyruszy w dziewiczą wyprawę bez detektora lub przynajmniej mapy z zaznaczonymi skupiskami, żeby nie nadziać się na krótkie i wolne, ale za to najbardziej niebezpieczne, heliony.
Zmiany pór roku zaś... Jedyne przynajmniej, których cykliczność pozostała taka sama.
W lato robiło się ciepło i słonecznie, na jesień blask słońca stawał się lodowaty i surowy, w wiosnę rośliny zakwitały i zieleń znów wypierała szaro-brązową matowość, w zimę padał śnieg i widziało się ślady łap dzikiej zwierzyny... I mgła, szarawo-śnieżna mgła, zwłaszcza przy zamieciach, huczących, świszczących i przeszywających do szpiku zamieciach pełnych kąśliwego mrozu.
-A pamiętasz Wydział? – spytał Feliks. Myślami będąc przez chwilę przy płonącym wnętrzu koksownika na lodowatym wietrze, wróciłem znowu do domu z czerwonej cegły.
-Nie... – odpowiedziałem, kręcąc głową. – Co za Wydział, mówisz o grupie, czy na kogoś tak mówili?
-Grupie, grupie. Ale kojarzysz, jak wojsko zaczęło się uniezależniać od bezpieki, jak zaczęli się żreć między sobą?
-Tak... – przytaknąłem cicho, zdejmując przypieczoną skórę z gorącego udka.
-Od czego się zaczęło, co tak naprawdę o tym też przesądziło, też pamiętasz?...
Zmarszczyłem pytająco brwi.
-Wioska, pożar, zdjęcie-pr... – już pierwsze z mających podpowiedzieć mi o co chodzi, słów, podziałało w pełni.
-Nie! – przerwałem mu raptownie, omal nie wypluwając na siebie przeżutego z chlebem kawałka mięsa. – Wiem, wiem o co chodzi, nie mów o tym więcej bo stracę apetyt.
-...bezpieka nie dała rady ich za to usadzić, generalnie nasiliła się wtedy przestępczość, moda na sejfy i rygle w drzwiach, taki krótki okres paniki. Bezpieka nie, więc kto... próbował?
Wydział. Zrobiło mi się aż głupio, głupio że w pełni zapomniałem o takiej sprawie. Kiedy ja o tym ostatnio snułem wspomnienia?...
-Już wiem, wszystko wiem. – wyrzuciłem z siebie uspokajająco. – Pracujących nad tamtą sprawą szybko wycięli, za bardzo zależało im na tym, żeby nikt się nie dowiedział, zresztą do dziś nie wiemy kto i dlaczego... Mam nadzieję że odpowiedzialni za to gniją w ziemi albo przynajmniej nie mogą spać przez wyrzuty sumienia.
-To drugie nawet lepsze. Dla takich... gnid.
Czy sami byliśmy, byliście, byłem, lepszy?
-Chciałem nawiązać do Igora. – od patrzenia na mnie pożerającego kurczaka Feliks chyba sam zgłodniał, gdyż ni z tego ni z owego złapał za widelec i uczynił moją porcję uboższą o jedno spore skrzydełko.
-Nie krępuj się... – mruknąłem. – I tak już się zapchałem na zapas, żebym tylko niestrawności nie dostał.
-Nawet jeśli... – palec Feliksa wskazał szafkę obok lodówki. – Woźny pewnie dziś uzupełni swój zapas, ostatnio często podjada w nocy.
-Zapamiętam, zapamiętam... – przełknąłem spory kawałek jedzenia i zapiłem go wodą. – Co z tym Igorem?
-Pracował dla...
Słowa Feliksa przerwał odgłos przekręcanych w zamku kluczy, dochodzący z końca korytarza. Najwidoczniej Woźny już wrócił. Odłożyłem sztućce i zerknąłem na tarczę zegara – była równo siódma wieczorem.
Usłyszałem coś jeszcze. Ja, i zdaje się, również Feliks, gdyż obaj nadstawiliśmy uszu. Obaj wyczuliśmy nowy odgłos, towarzyszący wchodzącemu do środka mężczyźnie. Szuranie, ciche, nerwowe i pospieszne drapanie czymś twardym i ostrym o drzwi.
Te w końcu się otworzyły.
Nie zdążyły jeszcze ukazać stojącego za nimi Woźnego, uchyliły się ledwo, wpuszczając do ciemnego przedpokoju mdławy snop światła, a już coś się przez nie przecisnęło i żwawo wbiegło do kuchni.
Pies.
Młody, około roczny kundel o krótkiej, gładkiej i lśniącej czarnej sierści, uwydatniającej jego wilczą, przypominającą ciało owczarka, budowę. Miał długi, podniesiony i kołyszący się radośnie niczym wahadło ogon, którym uderzał o wąskie ściany w korytarzu i stojące w kuchni szafki. Czarny i lśniący niczym smoła, o jasnym, bursztynowym oku...
Biegł z łbem przekrzywionym lekko w prawo, przez co widziałem tylko jego lewe oko – gdy podreptał do mnie i zaczął mnie obwąchiwać, machając ogonem jeszcze radośniej, ujrzałem jego pysk w całości.
Prawe oko psa wyglądającego jak zły omen, było jasnobłękitne i błyszczące niczym lód. Lśniło, zdawało się wręcz świecić jasnym błękitem, jak u psów rasy husky. Oko to, na tle nieprzeniknionej czerni pyska, nosa i sierści, w której tonął nawet jasny bursztynowy brąz oka lewego, znaczyło się niczym wypalona biała plama.
Podrapałem go za gładkim, szpiczastym uchem, za co podziękował mi błogim uśmiechem z przymknięciem olśniewających ślepi i liźnięciem w dłoń, po czym, przełażąc pod stołem, znalazł się przy Feliksie. Ten poczęstował go kawałkiem mięsa ze stołu – pies pożarł go z entuzjazmem, oblizał pysk i podbiegł do framugi kuchni. Położył się na brzuchu, spuścił ogon na podłogę, wystawił przed siebie łapy i oparł na nich łeb.
Spojrzał się to na mnie, to na Feliksa, unosząc wysoko oczy i liżąc lewą przednią łapę.
Zapatrzyłem się w jego oczy tak bardzo, że nie zwróciłem uwagi na Woźnego – zauważyłem go dopiero, gdy stanął tuż nad psem, niczym sprawiedliwy i dobry pan nam swoim sługą.
-Piękny, co? – spytał się nas niewiarygodnie wesołym tonem.
-A jak się wabi? – spytałem, nie odrywając spojrzenia od jasnobłękitnego oka.
-Borys. – odrzekł Woźny, kucając nisko i głaszcząc psa po grzbiecie. – Borys...




8. To, co po nich zostało





Ciężki i twardy sen. Dokładnie taki, jakiego potrzebowałem.
Przewróciłem się na drugi bok i sięgnąłem ręką pod łóżko.
W chwili, gdy dotknąłem leżącego tam notesu, całkowicie zapomniałem o czym śniłem. Senne wspomnienie zniknęło w ułamku sekundy, wyparte przez pierwsze chwile poranka, strącone przez świadomość i doczesność gdzieś głęboko, tam, gdzie nigdy nie uda mi się zajrzeć.
W nocy myślałem o Łukaszu i Dawidzie. Całymi godzinami, nie mogąc zasnąć, nawet wygodnie się ułożyć. Coś sobie wtedy obiecałem...
Położyłem się na plecach i złapałem dłońmi za skronie. Obiecałem...
Że dziś doprowadzę to wszystko do końca. Dowiem się wszystkiego, czego tylko można się dowiedzieć. Żeby już o tym nie myśleć.
Żeby odzyskać spokój, żeby już się nad tym nie głowić, nie dociekać i nie gdybać.
Dźwignąłem się z łóżka i otworzyłem szeroko okno – dopiero po chwili poczułem panujący tu zaduch, duszny, stęchły smród.
Powietrze z zewnątrz było gęste i ciepłe, niemal gorące, ale i tak rozrzedziło to w mojej sypialni – nikły odór zniknął natychmiast, każda woń została odświeżona i pozbawiona nieprzyjemnej duchoty, oddychało się głębiej, lżej i przyjemniej...
Położyłem dłonie na pasie z zamiarem zsunięcia spodni od pidżamy – zamiast na nich poczułem jednak dżinsy. Zdziwiony obejrzałem się od ramion po stopy – nie licząc zdjętych butów i skarpet, byłem cały ubrany. Spałem w ubraniu.
Nieźle musiało mnie zmorzyć, żebym nawet nie miał siły się przebrać. Przynajmniej buty zdjąłem... Ale czułem się dziwnie rześko. Spodziewałem się, że będę spocony i cuchnący – wyczułem suchość i brak jakiegokolwiek zapachu, jakbym spał nago, nawet się nie przykrywając.
Postanowiłem tylko umyć zęby i zająć się sprawą dwóch stalkerów z listów, nie jedząc nawet śniadania. Nie sądziłem, żeby zajęło mi to więcej niż parę godzin, a zbliżała się dopiero dziewiąta – kilka godzin i wróciłbym od razu na obiad, żarłoczny jak wilk, traktując posiłek jako pewnego rodzaju nagrodę za wysiłek i skazanie się na krótki głód.
Ledwo co wyszedłem na korytarz – jasny i pełen wirujących drobin kurzu podświetlanych przez słońce, wyglądających przez to niczym anielski pył – a usłyszałem szybkie, żwawe dreptanie z prawej strony. Obejrzałem się tam i ujrzałem Borysa – biegł w moją stronę z uśmiechniętym, rozdziawionym pyskiem, z którego lśniący, mokry język wystawał i falował niczym wystawiona z jadącego samochodu flaga. Jego oczy – piękne ofiary heterochromii – za każdym razem, gdy natrafiały na miejsce, gdzie poranne słońce było nieznośnie jasne, stawały się białe i wypalone, jakby oczodoły psa wyżarła oślepiająca, bezkresna biel.
I znowu błękit – błękitne, świecące się wręcz oko, które, gdy przymykały je powieki, było niczym zagarnięty szlachetny kamień lub księżyc, którego właśnie zakryły czarne chmury.
Drugie, bursztynowo-brązowe – przy obecnym słońcu połyskujące jak płynny ogień – za każdym razem, gdy znikały pod ciemnymi powiekami, czułem się jakby zabrano mi widok zachodzącego, pomarańczowego słońca.
Roześmiany i radosny, Borys nawet nie hamując, zakończył swój bieg gwałtownie opierając na moim pasie dwie przednie łapy – wystrzelił nimi w górę prosto w moją stronę, jakby chciał mnie obalić na ziemię. Stojąc tak, z przednimi łapami wspartymi na mnie, stojąc na tylnich, które niemal się wyprostowały; merdając ogonem jak wahadłem, spojrzał się na mnie uroczo przekrzywionym pyskiem o szerokim, beztroskim uśmiechu.
Chwyciłem go oburącz za kark i zacząłem drapać za postawionymi w sztorc uszami – Borys przymknął oczy i zdołał musnąć mnie językiem w przedramię.
-Pieszczoch... – mruknąłem, głaszcząc go po łbie. – Starczy, bo mi tu zaśniesz. – zrobiłem spory krok w tył i odchodząc w stronę schodów, poklepałem Borysa po szyi. Czułem, że wodzi za mnie spojrzeniem – uważnym i przyjacielskim, pewnym...
Przeszedłem przez resztę korytarza i przed zejściem w dół, obejrzałem się przez ramię.
Borys, otoczony zewsząd przez pięknie jasne światło słońca, wyglądający w obłokach kurzu niczym husky syberyjski pośród zamieci, położył się na boku, wyrzucił przed siebie wyprostowane łapy, ziewnął szeroko i powoli zamknął oczy.
Zasnął w chwili, gdy jego uniesiony do tej pory ogon, łagodnie opadł na ziemię.
Zszedłem do kuchni – Woźny i Feliks grali w karty przy stole.
-Wychodzę. – rzuciłem do nich, stając w przedpokoju.
-Bierzesz samochód? – spytał Feliks. Woźny siedział cicho i bez słowa, gapiąc się na karty spojrzeniem tak intensywnym, jakby chciał nim wyczarować sobie karetę lub małego pokera.
-Tak...
-A dokąd chcesz jechać? – Nirwana pozbył się dwóch kart. – Dwie. – powiedział cicho, uzupełniając je z leżącego na środku stołu stosu. – Nie wiem czy starczy ci paliwa, jest z pół baku...
-Do magazynu Aleksa.
-Wystarczy.
Dzięki...
-Wracaj szybko, gra we dwóch szybko nudzi. – odezwał się Woźny, na chwilę odrywając oczy swojego wachlarza kart.
-Trzy godziny, nie więcej. – zapewniłem, odsuwając rygle w drzwiach. – Wrócę niedługo, szybko mi zejdzie. – pożegnałem się, otworzyłem drzwi, wyszedłem na zewnątrz i zamknąłem je za sobą na klucz.
Po trzech krokach nie mogłem już się dłużej hamować – usiadłem na gorącej, suchej ziemi po turecku, dłońmi podpierając się z tyłu – i rozejrzałem się po zakwitniętej Zonie, po raz kolejny bezskutecznie próbując się nacieszyć Jej pięknem. Mimo zmieniających się weń realiów, wyludnianiu się, powolnemu pustoszeniu, nadal wydawała się nieprzystępna i surowa, a to w połączeniu z rozmachem piękna nie dającego się w pełni ogarnąć zmysłami, tworzyło łagodny, ale pociągający kontrast. Jednak ograniczanie wrażeń związanych z miejscami takimi jak to, tylko do podziwiania piękna, samolubnego zaspokojenia estetycznego, nacieszenia oka, było wręcz zbrodnicze, jeśli zapominało się o innym wymiarze Strefy. Piękno było potrzebne – wzrokowcy, jakimi bez wątpienia w większości byliśmy, ci którzy aby uwierzyć muszą zobaczyć, dotknąć i poczuć czysto fizycznie, bez emocji, bez namiętności, ci właśnie potrzebowali „przynęty” w takiej właśnie postaci – piękno wzbudzało respekt, mimo całej swojej powierzchniowości wzbudzało emocje tak wysokie jak respekt właśnie, pokorę, skromny szacunek; piękno dawało oparcie i w dużej mierze podświadomie wpływało na każdego w czysto intuicyjny sposób. Nie trzeba było być w tym uświadomionym, wiedzieć że to przyroda, te drzewa, równiny i miejsca, i to powietrze, mimo groźnego w wielu obszarach poziomu napromieniowania, właśnie tak działały na człowieka. Czuło się to podświadomie, mimo woli; taki widok, taki świeży głęboki wdech, działały jak wlany już w krew alkohol – bez pytania i wiedzy – po prostu robił swoje.
Czasem było to jedyne pocieszenie – kiedy nie miało się wśród innych stalkerów żadnego przyjaciela ani prawdziwego kompana, kiedy żyło się samemu ze sobą, przyroda Zony stawała się jedynym towarzyszem. Tym, czego jeden widok przed pójściem spać, dawał piękne sny, rankiem zaś motywację.
Wciąż nie czułem się pewnie. Mimo całej tej, dającej otuchy przyrody, mimo pustoszenia i pierwotnienia Zony – coś dalej mnie gryzło, nie pozwalało zasnąć bez choćby jednej chwili strachu o jutro, myśli o mającym nadejść, strasznym zdarzeniu.
Z drugiej strony, czy nie wymagałem zbyt wiele? Zona Zoną, nic za darmo, Jej dary wszelkiej maści i Jej piękno – płaciłem za nie, jak wszyscy tutaj, ciągłym strachem? Pytanie...
A kto z nas nie bał się będąc tam, na zewnątrz, poza Strefą? Nikt, nikt! Wszyscy ciągle się czegoś baliśmy, a ja, wkraczając tutaj, tracąc lęki świata poza Zoną, zyskałem zupełnie nowe obawy. Jakby życie bez strachu było niemożliwe, a Strefa, choć coraz bliższa ideałowi, nigdy nie mogła stać się prawdziwym rajem.
Chciałem tego samego.
Mogłem się z tym uporać.
...wsiadasz do samochodu. Mały, zielony, zadaszony blachą dżip z dusznym, ciasnym wnętrzem. Miękkie, nagrzane siedzenia, brudne boczne lusterka i gładka skrzynia biegów, lśniąca i wypolerowana, gładka, jak imitacja skóry na kierownicy. Imitacja – nie skrzywdziłbyś zwierzęcia, prawda? Borys, jeśli wrócisz to Borys... Sam zobaczysz.
Problemy świata zza radiacyjnej kurtyny wyparowały, jakby przeżarło je właśnie to promieniowanie. Wyżarło jak chemia nowotwór, pozostawiając jednak efekt uboczny...
To było jak choroba popromienna. Chwilowe oczyszczenie, błogostan, a potem coś znacznie gorszego. Myśli, na ile wcześniejsze problemy stały się nieważne tylko dlatego, że trafiliśmy na coś znacznie gorszego, tak okropnego, że nie pocieszaliśmy się już słowami „inni mają gorzej”? Teraz to...
Ręka mi zadrżała, gdy zamykałem drzwi samochodu – dłoń zacisnęła się jakbym chwycił przewód pod napięciem i opadła sformowana w dwutonową pięść, uderzając o klamkę.
...to...
Bolało jak diabli, tak jak przy włożeniu palca we framugę zamykających się drzwi, cholera, przywaliłem w tą klamkę z całej siły, jakbym chciał zatłuc kogoś kamieniem...
...to my mieliśmy gorzej. My byliśmy tymi, którzy mieli najgorzej. Ze wszystkich.
Ze strasznego czyśćca prosto w piekło – a niebo? Gdzie nasz raj za życia, gdzie miejsce, gdzie poczułbym się pewnie? I czego tak naprawdę bałem się tu, w Zonie?
Później o tym pomyślę.
...odpalasz silnik, gładko i za pierwszym razem, pół baku. Do magazynu, do Aleksego, do Drugiej Polisii... Dziesięć, piętnaście.
Później, kiedy wrócę. Muszę oddać się zżerającej mnie ciekawości – nastawić się na coś tak bardzo, żeby to stało się nieznośne – nastawić na coś wielkiego, na niezwykłe rewelacje, jakbym wyruszał na poszukiwania legendarnego Ogrodu. Cokolwiek, czego się dowiem, czego nie było w listach – uznać za coś niezwykłego – muszę wiedzieć o nim wszystko, czego Dawid nie napisał w listach.
Z drugiej strony, nie miałem pewności, że przeczytałem wszystkie, które ten zdołał napisać – nie zachodziłem do archiwum od wczoraj, kiedy chwilę po jego opuszczeniu poczułem się jak opętany przez niespokojną duszę, i straciłem przytomność. Ale to nieważne. Czego by tam nie nawpisywał, choćby w formie encyklopedii – ja i tak musiałem być na miejscu. Zobaczyć magazyn Aleksego po raz kolejny, spojrzeć nań przez nowy pryzmat, dowiedzieć się gdzie w tym samym obozie swoje mieszkanie miał Łukasz, i najlepiej wejść do środka.
Żeby poczuć.
W tym pokoju żył Łukasz „Waffen” Aryndejski
W tym magazynie Łukasz „Pianista” Aryndejski trzymał swoje rzeczy i sejf ze zdjęciami
W tym pokoju Łukasz Aryndejski...

Podwinąłem cienki rękaw szeleszczącej kurtki i spojrzałem na cykający bezgłośnie zegarek.
Piętnaście minut spędzonych w zaparkowanym wozie, spędzonych na zachodzeniu w głowę i gubieniu się w swoich własnych myślach. Przynajmniej zgasiłem silnik, nim zacząłem o tym wszystkim...
Przekręciłem kluczyk po raz kolejny – samochodem na krótką chwilę lekko zatrzęsło, potem spod jego maski zaczął dobywać się suchy, mechaniczny warkot. Zapiąłem pas, zmieniłem bieg i wyprowadziłem dżipa sprzed wieży ciśnień.
Wnętrze wypełniało mocne, oślepiające światło, ostre cienie padały na tylne siedzenia, imitacja skóry pokrywająca kierownicę nagrzała się i paliła przyjemnie w dłonie. Wyprowadzając auto na ścieżkę, na chwilę pozwoliłem sobie prowadzić jedną ręką, drugą zaś chwyciłem małą gałkę przy drzwiach i obróciłem ją trzy razy w lewo, uchylając tym samym do połowy okno przy drzwiach. Z jednego zaduch w drugi... Skręciłem nawiew i pierwszy raz pewnie dodałem gazu.
Koniec z refleksjami.
Cały skupiłem się na prowadzeniu i drodze – choć znałem ją na pamięć, nawet lepiej niż tą, którą lata temu dojeżdżałem z rodzinnego miasta do pracy – jeździłem i zachowywałem się tak, jakbym poruszał się po niej po raz pierwszy. Wprawdzie nie siedziałem za kółkiem już dwa tygodnie, ale...
W miarę upływu czasu odzyskiwałem pewność prowadzenia. Z każdą minutą i metrem, jechałem coraz szybciej, ostrzejszymi zakrętami wymijając jednakowo puste przystanki, resztki powalonych drzew i stosy białych kamieni – pozostałości po gruzach i starych, napromieniowanych materiałach budowlanych zostawionych tu przed lady. Szargane pociskami i granatami, z czasem skruszały do takich właśnie stosów, których o dziwo wiatr nie rozwiał jeszcze po okolicy. I metalowe konstrukcje, blachy, rury i rusztowania, których bałem się tknąć – ze strachu, że rozsypią się w pył i pokryją mnie całego sobą, metalicznym, brudnym kurzem. Wszystkie lśniące – olśnione przez zbliżające się szczytu nieba słońce, jego mocne, surowe promienie – i pomimo całej tej rdzy, korozji i niszczenia, wszystko zdawało się lśnić, matowo błyszczeć. Grudka nagiej stali w otoczeniu rosnącej jak narośl rdzy, błyszczała z dala niczym gwiazda, a wędrujące z wichurami drobinki szkła świeciły się na zakurzonych szosach.
Czyste, nie licząc kilku postrzępionych chmurek nad samym horyzontem, niebo czekało na unoszące się słońce, trzymając pieczę nad wszystkim, co miało pod sobą.
Spokój, matowa barwa, gładkie świecenie i czarne ptaki przysłaniające nieboskłon...
I żadnych krzyży.
Nawet nie wiesz, ilu z nas tam leży. Płytko i głęboko, gnijące ciała czy już szkielety... Ty ich nie widzisz. Ja też gdzieś tam... „jestem”.
Minąłem osławione Kolczaste Drzewo – potężny, stary dąb, teraz szczycący się bujną, szumiącą kojąco koroną – to, na którym pod koniec 2002, powieszono czterech dezerterów z wojska. Pozostałości sznurów zwisały z najgrubszych gałęzi do dzisiaj – niegdyś przestroga dla każdego rekruta, dziś już tylko wspomnienie starszych, straszniejszych czasów.
Od Kolczatego do obozu zostały już tylko około trzy kilometry – zlepek kilku dłuższych chwil, które spędziłem w absolutnym milczeniu, wyciszony przez myśli i narastającą ciekawość. To jedna z tych chwil, gdy świadomość tkwi w błędnym kole pustych, zajmujących myśli – gdy cała uwaga skupia się tylko na tym, żeby znaleźć temat, obiekt do przemyśleń, czując jednocześnie, że ten dopiero co zapadł się gdzieś głęboko. Mając godzinę wolnego czasu i brak pomysłu na jego spędzenie, często godzina ta minie właśnie na szukaniu owego pomysłu, sposobu. Poczytać, obejrzeć film, narysować widok z okna, zagrać na pianinie czy zabić jeńców... I godzina mija na niezdecydowaniu, która z tych propozycji jest najlepsza.
W takim oto stanie wjechałem pod łagodną górkę, i po pięciu minutach wsłuchiwania się w uderzający o podwozie piasek, przekroczyłem umowną granicę obozu.
Pusto, pusto i głucho gdzie nie sięgnąć okiem, jakby wszyscy pochowali się w tych dusznych, gorących, brudnych domkach, kuląc się ze strachu w przepoconych prześcieradłach, strachu przed Zoną – Zoną wracającą do korzeni, bezpieczną, ale i coraz bardziej nostalgiczną, smutną, pustoszejącą... Jak bezpłodne pokolenie czekające na wymarcie, pokolenie czujące nieznośny ciężar przeszłości, przypominający boleśnie o dawnym życiu. Przynajmniej tym, którym było tu źle – kto chciał umrzeć w zapomnieniu, zapewnie dostawał swoje, jednak ci, którzy mieli do czego tęsknić...
Kolejna rzecz, która pozostała bez zmian – dotycząca niektórych chęć ucieczki, powrotu – i potężny ból poczucia, że jest tu z konieczności. Zona albo śmierć, i coraz częstszy żal do samego siebie, że nie wybrało się śmierci.





9. Koniec adresata




Na szczęście byli tu jeszcze ludzie.
Wjeżdżając pod niski, betonowy budynek z wybitymi oknami – halę produkcyjną czy coś na ten wzór, może magazyn – zauważyłem małą grupkę stalkerów tłoczących się przed czterema niskimi, kamiennymi stopniami prowadzącymi do baru. Wszyscy palili papierosy i rozmawiali ze sobą, tęsknie spoglądając przez ramię w stronę otwartych na oścież drzwi „Gospody” – w stronę ciepłego, przytulnego wnętrza, wyglądając przy tym ze swoimi papierosami jak goście, których wyproszono na zewnątrz bo „Tu się nie pali”.
Pojedynczy ludzie stali rozsiani po całym obozie – schowani w zacienionych, chłodniejszych kątach, kryjący się między ciaśniej osadzonymi budynkami, tak, że nie miałem szansy zobaczyć ich z daleka, dopóki nie znajdę się w samym obozie.
Przypominał wioskę lub wycięty fragment obrzeży małego miasta, które ocalało po bombardowaniu. Pięć lub sześć dużych budynków, zbitych w kwadraty leżące po dwóch stronach drogi przecinającej obóz dokładnie na pół. Jak w jednej z tych nadmorskich miejscowości, gdzie logistyka ogranicza się do jednej drogi ciągnącej się przez kilkanaście kilometrów – drogi, wzdłuż której po obu stronach, roi się od sklepów i restauracji.
Tutaj poczułem się podobnie – ciasnota budynków po lewej i prawej stronie drogi, ich przysłaniająca sporą część nieba wysokość – jak w mieście czy zatłoczonej rzędówce. Zwolniłem znacznie, wykonując łagodny skręt, po którym zaparkowałem dżipa tuż po dużym, podziurawionym daszkiem wspartym przez dwie rdzawe rury, wystających z dachu długiego, wąskiego baraku. Przynajmniej spora część auta znalazła się pod dziurawym cieniem, dzięki któremu być może nie poczuję się, jakbym ładował się w piekarnik.
Czułem ciągnące się za mną spojrzenia – nie podejrzliwe, nie nieprzychylne, ale w jakiś sposób zdziwione i zaniepokojone, może nawet niepewne... I wszystkie w jakiś sposób przyjazne. W tym obozie nie było skrzynki – jeden Pomocnik, znający tutejszą społeczność, zbierał wszystkie listy od szefa frakcji – to jemu ludzie ufali na tyle, żeby je powierzyć – i ładował do skrzynki kilkanaście kilometrów dalej, bliżej Janowa.
Jak mogłeś o mnie wcześniej nie wiedzieć? Choćby zasłyszeć, słowo...
Wątpię, żeby ktokolwiek pytał, jak to wszystko działa, kto (czyli ja i Feliks) obmyślił ten system, kto jest za to odpowiedzialny. Wiedzieli, że jeśli list jest sporządzony właściwie, trafi tam gdzie sobie życzą. I że, choć to już zależała tylko od adresatów, dostaną odpowiedź.
Zgasiłem silnik, podniosłem obie szyby i wysiadłem z samochodu. Gorąco...
Wyszedłem spod cienia i stanąłem na skraju długiej drogi. Obóz znajdował się na wzgórzu, przez co horyzontem były widoczne z góry korony gęsto rosnących, napromieniowanych drzew, trujące gaje i dające się objąć stąd palcami, sylwetki wielkich przemysłowych budynków, tam, gdzie zaczynała się industrialna okolica. Tyle drzew, a żadnego odgłosu, żadnego szumu, powiewu gałęzi... Powitam je z prawdziwym namaszczeniem, kiedy już wrócę do Feliksa, Woźnego i Borysa. Oby wiało, Zono, spraw żeby wiatr zakołysał liśćmi na zielonych koronach drzew, o tej porze roku, kiedy jest ich tak dużo. Kiedy wiatr budzi szum tylko tychże koron i traw, kiedy nie szeleszczą wszystkie te ogniste i żółte liście, które spadają na ziemię jesienią, zapowiadając srogą zimę.
Jedynym słyszanym dźwiękiem były odbijające się głosy – wesołe rozmowy, żarty, świadectwa dobrych nastrojów u przynajmniej większości tutejszych stalkerów. Gorąca, miła atmosfera, ciepła i przyjemna...
Zatrzymałem się w pół kroku, kątem oka dostrzegając duży, czerwony napis. Polakierowana farba na drewnianej desce, przybitej potężnymi, obrośniętymi brudem gwoźdźmi do ściany z białej cegły. Deska ta, niczym szyld, wisiała nad solidnymi drzwiami do dużego, długiego budynku, niczym szyld, markiza sklepu. Aleks.
Magazyn u Aleksego.
Wszedłem do środka, myśląc, jak to wszystko rozegrać...
Zamknąłem drzwi i nie odpowiadając na przywitanie Aleksego, bez słowa skręciłem w prawy korytarz. Był wąski na niecałe dwa metry i ciągnął się na ponad dwadzieścia – przejście dalej było zablokowane przez anomalię. Ściany miał pomalowane w kolorze zielono-białym, z podłogi zerwano wszystkie niegdyś zdobiące je płyty linoleum, na suficie zaś ciągnął się długi pas lamp, z których zapalona była obecnie jedna, ta najbliżej anomalii.
Nie odzywając się słowem, minąłem milczącego starszego mężczyznę siedzącego za ladą, przy biurku pełnym kluczy i różnorakich, lśniących oleiście narzędzi. Głowę miał nisko spuszczoną w dół, tak, że nie widziałem oczu, dłonie zaś w całości przysłaniały stojące na ladzie potężne tomiska. Nie wiedziałem nawet, czy Aleks spał czy też wykonywał jakąś skomplikowaną, zegarmistrzowską pracę, przy której pracują tylko powieki, palce i umysł. Stałem w połowie korytarza, zapatrzony na grawitacyjną anomalię odcinającą dostęp do ostatnich dwóch pokoi.
Pokoje! Spójrz na nie, na drzwi!...
Mijałem umieszczone po lewej stronie korytarza drzwi – każde oznaczone były innym numerem i prowadziły do odrębnego magazynu...

Anomalia.
Chyba jedyna, która po tylu latach nie zmieniła swego położenia. Wielu pewnie myślało już, żeby anomalię ominąć - zrobić wielką dziurę w prawej ścianie budynku lub przebić się przez ściany pomieszczeń po lewej. Byleby zajrzeć do dwóch ostatnich pokoi, małych i ciasnych, o zamkniętych, zdaje się, że na wieki, drzwiach. Musieli uznać, że nie ma tam nic ciekawego, lub że dwa dodatkowe pokoje nie będą opłacalne. A może anomalia jednak była dłuższa niż inne pola wzmożonej grawitacji? Jeśli nie był to tylko bąbel, a podobny do prostokąta twór, który niczym klin wypełniał ostatnie metry korytarza, aż po wieńczącą go ścianę?
Nagle poczułem nieprzyjemne kłucie wokół szyi. Dziwne i wcześniej mi nieznane, jakby coś zacisnęło mi się dookoła gardła i tarło o skórę na karku, tarło gryzącymi włóknami, twardymi niteczkami grubego, skrzypiącego pod ciężarem wisielca, sznura...
Wziąłem łapczywy, spazmatyczny oddech i zrobiłem kilka kroków wstecz, oglądając się na nieruchomego wciąż mężczyznę o grubo ciosanej, spoconej twarzy. Bezruch, jak martwy, jak lalka...
Podskoczyłem ze strachu, gdy w ciągu ułamku sekundy, aż surrealistycznie szybkim i nagłym, mechanicznym ruchem, podniósł głowę i od razu utkwił we mnie mocne, ciężkie spojrzenie.
-Tak?
Suchy, zachrypnięty, ale nie nieprzyjemny głos.
Kłam. Sam tego chcę. Kłam!
-Muszę przechować skrzynkę ze sprzętem, na którą niejeden ma ochotę, a tu jeszcze nikt się nie włamał...
-Nikt, od całych ośmiu lat jak prowadzę ten magazyn! – powiedział mężczyzna wesoło. –Może tego nie widać, ale... Wielu ludzi tutaj pilnuje.
-Właśnie. Potrzebuję pomieszczenia na noc, jutro w południe sprzęt odbierają znajomi... Przyniosę go dziś...
-Nie, nie, nie. – przerwał mi, gestykulując obficie. – Nie tłumacz się, niepotrzebne mi to, naprawdę. Zapłacisz trzydzieści i masz pomieszczenie na wyłączność do jutra do trzeciej, na wypadek gdyby przyjazd... znajomych, się przedłużył.
-Dzięki...
-Nie ma sprawy. Który numer? Od razu mówię, że od jedynki do szóstki jest pozajmowane na całe tygodnie, zrobili sobie z tego prawdziwe magazyny, z których co parę dni wynoszą zaopatrzenie, rozprowadzają je jak wędrowni handlarze. A im bliżej, im cyfra mniejsza, tym krótsza droga, żeby to wszystko dźwigać.
-Moje nie jest ciężkie. Dziesięć.
Zmarszczone brwi zrujnowały idealny nastrój doskonałej umowy.
-Dziesiątka jest... Nie nadaje się do wynajęcia, od paru lat ten pokój jest wyłączony z dzierżawy. Dziewięć albo osiem, może...
-Piętnaście.
Nie zapytasz, dlaczego nie wynajmuje dziesiątki?
„I tak by skłamał”.
-...pasuje.
Wyciągnąłem z tylnej kieszeni spodni stos zmiętych banknotów o niskich nominałach, odliczyłem z nich trzydzieści hrywien i dałem Aleksowi.
Podany przez niego klucz z metalicznym stukiem wylądował na ladzie.
Chwyciłem go w dłoń i ruszyłem w stronę korytarza, patrząc uważnie po drodze na wszystkie mijane pokoje. Każdy z nich był oznaczony – przytwierdzoną do drzwi, zmatowiałą cyfrą odlaną z miedzi – mimo to liczyłem każdy pokój, każde drzwi, po kolei...
Niczym latarnie przy drodze do naszej małej ojczyzny Prypeci.




10. Dziesięć gramów larw, nikły ciężar sznura; odrealnienie




Spuściłem spojrzenie w dół i zapatrzyłem się w beton, po którym stąpałem; podłogę w tym wąskim, jasnym korytarzu.
Każdy promień słońca wpadający tu przez znajdujące się za mną drzwi, zdawały się wypełniać po brzegi wszystkie pęknięcia, rysy i przypominające małe, żłobione scyzorykiem dolinki, nierówności. Beton w kilku miejscach był popękany jak od uderzeń kilofem – miejscowe wgłębienie niczym krater, i odchodzące w bok pęknięcia – puste i przepołowione, zacienione kamienne żyły o przyprószonych pyłem dnach. Gdzie mała cząstka światła padała z lewej, na szczyty każdej betonowej grudki, tam rzucały się przez to długie, przypominające czarne nitki, cienie, łamane przez każdą nieregularność podłogi... Krawędzie nierówności i miejsc, w których kamień się z nich odłamywał, momentami był niewiarygodnie gładki i twardy, jakby niczym otoczaki, zaokrągliły, stępiły je, morskie fale. Z kolei w ścianie po prawej, pozbawionym okien murze, kruszące się cegły i pękającą, zaschniętą zaprawę, dało się drążyć wręcz gołymi rękoma. Jeździć paznokciami po cegłach, patrząc na sypiący się wtedy biały, brudzący pył; odłamywać niczym fragmenty skorupy, stare warstwy zaprawy i...
Brak okien w prawej ścianie...
Z każdym krokiem wszystko dookoła stawało się coraz ciemniejsze, słońce wdzierające się tu przez wejściowe drzwi, słabło, traciło na sile i przegrywało z naturalnym, wszechobecnym, nieprzyjaznym mrokiem.
Dokładnie wyliczone dwadzieścia trzy kroki.
Przystąpiłem z nogi na nogę i stanąłem na wprost drzwi do pokoju numer dziesięć.
Szmer... Szmer, słyszysz jak?... On i... chrobotanie. Oślizgłe, czarne ruchy białych wijątek.
Wystawiłem dłoń przed siebie i położyłem ją na drzwiach.
Larwy... Jakby dotykały mej dłoni przez drewno, przekazywały swoje nikłe ciepło, ciepło bijące z białego, strzykającego i pełnego śluzowatych bąbli, roju. Mnóstwo.
Mnóstwo larw wokół suchego sznura. Wszyscy, zgodnie, co do jednego, potępiali...
Larwy. Tam i...
...samobójstwo.
...tam, na sznurze, i nigdzie indziej. Wokół chrupiącej łamanymi karkami pętli. I tylko tam.
Każda z osobna, oblazła pętle i sznur promieniście, niczym rozgałęziający się pajęczo jeden, żyjący wspólnie, twór. Białe jak uniesione w agonii oko, jak buchająca z hukiem żarówka, jak trupie głowy trzech grabarzy. Biel... śniegu, który tak kąsał mnie swym mrozem.
-Czemu wcześniej nie widział larw? – powiedziałem sam do siebie, zaciskając palce wokół odlanej cyfry zero o miedzianym kolorze.
Numer dziesięć. Gorące, jak nagrzane do BIAŁOŚCI, klucze.
Dwadzieścia trzy kroki...
Larwy na szubienicy. Tam, i nigdzie indziej.
Dziesięć gramów larw na lekkim sznurze, dziesiątki razy dźwigającym dziesiątki kilogramów dziesiątek mężczyzn.
Dziesięć kroków, dwadzieścia trzy gramy.
Dwadzieścia trzy kroki każdego, który tu ze mną przyszedł.
Ostatnia droga wielu stalkerów.

„Szubienica ukradła każdemu z nich po dwadzieścia trzy...”
-On też nie był przygotowany na śmierć.
I żaden z nich nie był.
Zdążyłem zdać sobie sprawę, że ostateczną formą wyzwolenia jest śmierć. Gdybym był tego świadom wcześniej, przywitałbym ją z otwartymi ramionami.
Moje kroki stały się dziwnie lekkie. Nie czułem skarpet, podeszew butów, tego jak dotykały podłogi za każdym razem. Dwa niebyty. Bez fizycznego kontaktu, bez nacisku i naporu...
Gdyby ludzie nie kłamali, oto, co odpowiedziałby ci Aleks:
„Sprzątnęliśmy brudne narzędzia, zerwaliśmy hak, z którego zwisał sznur, zabraliśmy wszystkie zwłoki i... trofea. Zmyliśmy większość krwi, ale... Ten zapach zostanie już tam na zawsze.”

Stałem przed pokojem numer piętnaście.
Miałem do czego wracać. Do kogo wracać...
W liście napiszę... Że robił to z nienawiści.
Za krzywdy, jakie Jej wyrządziłem... Ukarała mnie.
Kiedyś już nienawidził.
W skórę na moim prawym bicepsie, niczym wypalony przez hodowcę na byczym cielsku symbol, na stałe wryta była czarna swastyka.
I był przekonany, że dał sobie z tym radę.
Poszerzyła kryteria. Nienawiść, Zona zaś... Karze tych takich jak ja.
„Pianista”. Nie uratowała go nawet Sztuka.
Dawid i Adam już po mnie nie zapłaczą. A moich listów nikt nie znajdzie. Nikt nie przeczyta.
Wyobraziłem to sobie. Stojącego o resztce sił na stołku stalkera, całego we krwi, o podbitych oczach, wyszarpanych ustach i pociętym ciele. Z pętlą na szyi...
Wytrącałem im je spod nóg kopnięciami.
Chrupnięcie. Cięższy sznur. I ciężar ulatującej, skradzionej duszy...
Kiedy postępowała Degradacja, nie powiedziałem wam o sobie wielu, wielu złych rzeczy.




* * *




Dosyć patrzenia się na otaczające mnie pola, ziemię, w której rozkładały się Wszystkie Ciała.
Pora wyciszenia...
Odzyskiwanie pełni świadomości – tego, co tam się stało; w jakim stanie byłem przez pewien czas i... dlaczego? – także wyrywanie się z potężnego letargu. Wszystko docierało do mnie z opóźnieniem, pytania się mnożyły...
Potężna burzowa chmura uratowała mnie przed upałem – potężny granat zdawał się być niemal zczerniałym nieboskłonem, które zostało w pełni zasłonięte czekającą na skroplenie parą. Może gdzieś tam, na horyzoncie, dałoby się dojrzeć malutki skrawek łagodnego błękitu, palonego wysoko wiszącym słońcem, które teraz w jednym, niewielkim punkcie podświetlało wszechobecny, ciemny granat. Jeden niewielki fragment całego tego ponurego zwiastuna piorunów i grzmotów, miał jasnoszary kolor, który im dalej od słońca, tym płynniej przechodził w ciemny niebieski, granat, czerń...
Tak minęła cała droga do domu – smutno, ale iż dziwną satysfakcją hieny. W końcu zaspokoiłem ciekawość. Nie wiem do końca jak, ale...
Zaparkowałem wóz, któremu dokładnie w tej chwili skończyła się benzyna. Szczęście, prawdziwy fart, że nie musiałem go pchać te dwa-trzy metry.
Reszta dnia i część nocy spędzona z psem, Woźnym i Feliksem. Powrót do normy, bogatszy wiedzą ale i przygnębieniem. Strach został przytłumiony, ale wciąż we mnie był.
Cichy i spokojny, potulniejszy niż zwykle, pożegnałem się z trajkocącym o dyrektorze Woźnym i pogodnym jak zawsze Feliksem.
Nastał czas snu.
Minął czas odrealnienia.




11. Gradacja




Ostatnia z burzowych chmur zniknęła za nierównym horyzontem. Droga, miejsce w której tłoczna szosa wspinała się stromo w górę – a nad nią, nad punktem gdzie podgrzane powietrze trzęsło się i rozmazywało – nad zdającym się gotować asfaltem, ostatni ciemnogranatowy obłok usuwał się w niebyt. Wyglądało to tak, jakby chmura opadała pionowo w dół – chowała się za stromą drogą jak słońce za wzgórzem – pozostawiając po sobie niewielkie kałuże w nierównościach chodnikowych nierównościach, połyskujące krople wody na liściach drzew i oknach wszystkich mieszkań, i barwną, ledwie dostrzegalną, tęczę.
Resztę horyzontu zasłaniały budynki – wysokie wieżowce, centra handlowe, piętrowe biurowce, wysoko zabudowane bloki mieszkalne... Czułem się jak w misie, głębokiej misie otoczonej zewsząd przez nowoczesną architekturę.
I ten... szum!
Chcąc uciec od miejskiego hałasu, odwróciłem się przez ramię i ruszyłem szybko przed siebie – tam, dalej, zdawał się majaczyć park. Zieleń, prawdziwa, nie ta z billboardów, reklam, ubrań ekscentryków – prawdziwa, naturalna, szumiąca i oddychająca.
Żywa.
Przez gorące powietrze park wyglądał jak niewyraźna plama – korony drzew rozmazywały się niczym palmy nad oazą... Fata Morgana, tak to wyglądało, i nie zdziwiłbym się gdyby park rzeczywiście nią był. Drzewo, choćby strute spalinami, o zniszczonej przez ryjących w niej inicjały kochanków, dalej pozostawało drzewem...
Po zaledwie kilku krokach zatrzymałem się w miejscu. Odwróciłem się w lewo i przyjrzałem się wielkiemu blokowi, pod którym stałem.
Siedem pięter, siedem szczęśliwych pięter, mdło-różowy kolor wymieszany z beżem, wąskie, krótkie balkony i okna, wszystkie szczelnie zasłonięte – to żaluzjami, to roletami, to czarnymi jak noc zasłonkami – zasłonięte mimo tego, że jasno było już od dawna, że burza już minęła, wraz z deszczem, grzmotami i przerażającymi błyskawicami, piorunami które...
Potrafiły uderzyć dwa razy w to samo miejsce.
...rozcinając niebo przerażały patrzące nań z mieszkań dzieci. Ale to już minęło – było spokojnie, słonecznie, ciepło i sucho, świeżo...
Mieszkający w bloku ludzie nie zwracali na mnie uwagi albo byli kompletnie głusi – okna pozostały szczelnie pozamykane, jakby drobny promień słońca miał wypalić oczy mieszkającym za nimi kretom.
Jedna, jedyna klatka schodowa – umiejscowiona pośrodku – wejście doń stanowiły dwie kamienne płyty, na których położono trzecią, obdarzoną wystającym, blaszanym dachem. Obok brązowych, metalowych i ciężkich drzwi z grubą, zbrojoną drutem szybą z chropowatego, mocnego szkła, znajdował się domofon. Stałem zbyt daleko, by mu się dokładnie przyjrzeć, byłem jednak pewien, że ilość sąsiadujących z wypisanymi nazwiskami przycisków była niedorzecznie niska. Pięć, co najwyżej osiem osób, w siedmiopiętrowym bloku o szerokości kilkunastu metrów?
Nie znaczyła go żadna blaszana tabliczka, nie było nazwy ulicy, numeru domu – niczego – blok zdawał się anonimowym olbrzymem, stojącym w centrum wielkiego, hucznego miasta tylko przez przypadek, lub jako ważny relikt przeszłości.
„W tym domu mieszkał...”
„W tym budynku znajdował się niegdyś...”
„W tym bloku doszło do historycznego wydarzenia...”

Nic – tylko beton, kamień, mdły róż i beż, pełen wtopionych w zewnętrzną warstwę budynku kamyczków i kawałków potłuczonej mozaiki.
Uniosłem głowę do góry i raz jeszcze zlustrowałem spojrzenie wszystkie te czarne, przypominające ziejące dziury, okna.
Jedno z nich zaczęło się otwierać. Czwarte piętro, środek bloku, pomiędzy dwoma balkonami... Nareszcie, nareszcie ktoś z tych ludzi postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza, rozrzedzić powietrze w swojej norze, wypełnić je odorem spalin, do którego zdążył już się przyzwyczaić, które z przyzwyczajenia nazywa powiewem świeżości.
Kobieta, młoda kobieta o krótkich, rudych włosach... I dziecko, zza jej ramienia wyłoniła się po chwili mała, łysa głowa, głowa kilkumiesięcznego dziecka.
-Hej!
Głos z lewej, z bardzo wysoka, jakby ktoś krzyknął do mnie z najwyższego okna. Tak bardzo zapatrzyłem się w kobietę i dziecko, że musiałem nie zauważyć...
To On! Nie wierzę, to On, On, tutaj, wołający do mnie!
Najwyższe piętro, parę metrów na lewo od okna, z którego kobieta wystawiła niemowlę, trzymane przez nią pod pachami, na wyprostowanych rękach... Ponad framugę, wystarczyła chwila nieuwagi, omsknięcie się, żeby dziecko wypadło jej z wątpliwego chwytu i roztrzaskało się o chodnik...
Król się narodził.
...siódme piętro, kilka metrów na lewo – okno balkonu, niewielkie i otwarte na oścież.
Podbiegłem bliżej, żeby lepiej Mu się przyjrzeć, żeby lepiej Go usłyszeć.
Nie mogłem uwierzyć, że widząc mnie, był tak uśmiechnięty. Machał do mnie, wypatrywał mnie, zależało mu, naprawdę mu zależało...
Co powiedział?
Krzyczeliśmy, szum miasta nasilił się i musieliśmy krzyczeć, żeby nawzajem się zrozumieć.
Jak wiodło mu się w nowej szkole, jak mu się układało...
Dystans.
-Które mieszkanie?!
Odpowiedział, krzycząc głośno, a nasz krzyk stał się już widocznie nieznośny, gdyż kobieta z dzieckiem spojrzała na mnie krzywo i zniknęła za oknem. Znowu szczelnie zamknięta, za nieprzeniknionym mrokiem, w bezpiecznej, stęchłej norze...
Pobiegłem w stronę klatki schodowej, tak dzikim i nieporadnie radosnym krokiem, że co chwila się o coś potykałem - szczęście mnie poraziło, mnie i zmysły – rozpierała mnie energia, stało się coś tak nieoczekiwanego i wspaniałego, coś w co przestałem już wierzyć.
Otwierając potężne, zaskakująco lekkie metalowe drzwi, przyjrzałem się domofonowi.
Sześć pól, białych karteczek przysłoniętych twardym, wyglądającym jak szkło, plastikiem. Sześć pól i sześć przycisków, jeden pod drugim, ułożonych niczym lista w czarnej, blaszanej płytce, za którą zepsuty głośnik i mikrofon tonął w plątaninie kabli.
Pierwsze miejsce było nieczytelne, nie mogłem nawet spojrzeć na to, co miałoby się znajdować na białym polu – pod osłaniającym je szkłem znajdował się tylko jasny, drobnoziarnisty piasek.


2. In partibus infidelium


3. Hodie mecum eris in paradiso


4. Limbus fatuorum


5.


6. Eligas, quem diligas



Wszedłem do środka.
Mrok, mrok bez początku i końca – wystawiłem przed siebie ręce i zwolniłem kroku, mając nadzieję że natrafię nimi na ścianę czy przełącznik, cokolwiek, żebym tylko nie czuł się zawieszony w próżni...
Przyjazne, łagodne światło zaczęło wypełniać pomieszczenie. Bezgłośnie i powoli, nie mające dającego się określić źródła, światło rozjaśniło ściany i podłogę jakby z nikąd. Pomieszczenie nie miało żadnego zapachu, konkretnej atmosfery ani klimatu. Powietrze suche i bez smaku, którego nie czuć w nozdrzach nawet przy mocnym wdechu.
Otaczały mnie cztery, równe ściany. Bez stopni, bez windy – byłem jak w pudełku przez przykrycia, zniszczonym częściowo sześcianie.
Podniosłem głowę i spojrzałem w górę, tam, gdzie zamierzałem zobaczyć pnące się poręcze i schody, drzwi mieszkań i skrzynki pocztowe.
Pionowe, strome ściany o różnych wysokościach, gęsto rozsiane kamienne bloki o wyglądzie i gładkiej fakturze schodów, które wystawały względem siebie – wysokie i niskie, szerokie i wąskie, niektóre nawet tak, że dałoby się na nich postawić tylko jedną stopę. Jak poukładane w miejsce zniszczonych schodów, domino, poustawiane klocki domina z kilku, wymieszanych ze sobą, zestawów. Wspólny pozostał tylko kolor – szaro-ciemny kamień, matowy i gładki, w kilku miejscach nawet błyszcząco odbijający świetlne refleksy...
U szczytu każdego z wielkich graniastosłupów znajdowały się drzwi.
Te były tu, co do jednego, identyczne.
Ten sam kolor, rozmiary i powierzchnia, i ten sam biały przycisk od dzwonka po prawej stronie.
Jest tam, czeka, pogodzony, otwarty...
Wiedziałem, które to drzwi.
Dwa kroki, szczęśliwe ślady szczęśliwego mnie - wiem które to drzwi, wiem gdzie jest, gdzie na mnie czeka...
Kim był?




Epilog




Zbudziłem się.
Trzeźwy i świadomy, po raz pierwszy w życiu tak dobrze pamiętający sen.
Każdy detal, nawet wpisane w domofonie cytaty.
Rozejrzałem się po ciemnym, bladym pokoju.
Był środek nocy, na zewnątrz padał gęsty deszcz, których w całym tym mroku i czarnej nocy nie było widać choćby cienia, zarysu uderzającej o okna wody. Był tylko dźwięk, nakładający się na siebie, zdający nie mieć końca, zwielokrotniony mokry stukot.
Przetarłem oczy, tracąc nagle ostrość widzenia. Coś, coś ukryte za snem, nagle do mnie przemówiło.
Dopiero trąc powieki zdałem sobie sprawę, że oczy mam pełne łez – odruchowo przejechałem wilgotnym palcem po lewym i prawym policzku. Mnóstwo świeżych łez.
Pomyślałem o śnie raz jeszcze, jakby świadom, czego w nim szukać...
-Czego... się... boję? – wyszeptałem sam do siebie, chowając mokrą twarz w dłoniach.
Odpowiedź przyszła natychmiast. Nareszcie, po tylu czasach irracjonalnego, bezzasadnego strachu, mogłem go nazwać.
Samotności. Całe życie, zdałem się bać tylko tego.
Sen przypomniał mi o tym co pozwalało mi żyć bez strachu, o czymś, co dawno już minęło. Bezpowrotnie...
Kolejne myśli o tym okresie poraziły mnie falą rozdzierającego żalu, bliski otwarcia wszystkich ran na nowo wpiłem się do krwi paznokciami w skroń i otworzyłem usta, by wydać z siebie potężny, żałosny wrzask.
Umilkłem i zastygłem w pół ruchu, natężając ciekawie ucha w stronę drzwi wejściowych, spod których nagle rozbrzmiało ciche, pospieszne chrobotanie. Zerwałem się z łóżka i myśląc o szemrzących larwach wijących się w ciemnym pokoju, podbiegłem do drzwi.
Coś pchnęło je wprost na mnie, kiedy tylko przekręciłem klamkę.
Poczułem gładkie, charczące pojedynczymi włoskami, ciepło. Przemogłem się i spojrzałem pod nogi.
Borys okręcił się wokół moich nóg, przebiegł przez pokój i wskoczył na łóżko.
Usiadł i skulił się w kłębek, przysłaniając swoje piękne oczy długim, czarnym ogonem. Patrzył na mnie uważnie, wilczo i przyjaźnie, z zaciekawieniem.
Nie zamykając drzwi, usiadłem obok niego.
Zasnąłem po paru minutach głaskania Borysa po łbie i grzbiecie, myśląc o wyższości każdego zwierzęcia nad stanowczą większością ludzi. Co jednak najważniejsze, nie czułem już się samotny.
Najcięższy, najspokojniejszy sen. Tak potrzebny, tak piękny, tak fascynująco podobny do śmierci.
Ale nim ta granice się zatrze, zbudzę się jeszcze wiele, wiele razy.




---Tu koniec.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Poczta

Postprzez KOSHI w 16 Lut 2014, 22:52

W ramach wybierania najciekawszych forumowych opowiadań postanowiłem przetrzepać cały dział Literatura od początku do końca. Gizbarus zapytał mnie dzisiaj, czy kiedyś pisano lepiej, niż teraz, czy gorzej. Nie ukrywam, że przejrzenie połowy tekstów, tj. ze stron 9-15 (przeglądałem od końca), zajęło mi jakąś godzinkę. Teksty te były raczej miałkie, bez polotu, w większości niedokończone i nie warte uwagi. I wreszcie trafiła się perełka. Muszę przyznać, że jest to jeden z lepszych tekstów, jakie tutaj czytałem. Świetna historia, warsztat na wysokim poziomie i styl, który rzuca na kolana. Opisy cudowne, niczym ze "Sklepów cynamonowych" Schulza - realizm magiczny pełną gębą. Zresztą, nie ma co się zbytnio rozpisywać. TO TRZEBA PRZECZYTAĆ. Aż dziw bierze, że nie było komentarzy. Tekst zaginąłby w mroku dnia, gdyby nie odkop. Warto było się bawić w archeologa... Nie mówię już nic, czytajcie, klimat wylewa się z ekranu i kapie na buty.
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1324
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 16 Paź 2023, 14:40
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649


Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 8 gości