"Samotność w Zonie" by Gizbarus

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

"Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Gizbarus w 15 Kwi 2012, 22:30

To moje najnowsze opowiadanie, na które przyszła mi wena znów wtedy, kiedy nie powinna (czyt. na wyjeździe), w związku z czym w ciągu godziny z zapartym tchem napisałem trzy strony A4... Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu - to powieść specyficzna, bo do tej pory nie zawarłem w niej żadnych dialogów (to najpewniej zmieni się w przyszłości) i akcja rozgrywa się w czasie rzeczywistym (to akurat nie ulegnie zmianie :wink: ). Bohater jest... No właśnie - niby zwyczajnym, acz doświadczonym stalkerem, nie znanym nam z imienia ani wyglądu - to pozwala każdemu z czytelników pobudzić wyobraźnię i uczynić go takim, jakim sami sobie go wyobrazimy :wink: W każdym razie, jak mówiłem - wstępy nigdy mi nie wychodzą, więc przechodzę do prezentowania moich wypocin i zachęcam o konstruktywnych komentarzy, a także sugestii, jak chcielibyście, żeby dalej rozwinęła się historia :wink:

[EDITH PIAF]

Jako ciekawostkę, wrzucam po X latach "okładkę" mojej twórczości, zrobioną naturalnie ironicznie przez naszą koleżankę Wayathin :caleb:

:

Image


[EDIT]

Dodatkowa informacja dla czytających. Z racji, że Red zainteresował się moim opowiadaniem w stopniu większym, niż normalny czytelnik, dodaję jego 'uzupełnienie' mojej historii z perspektywy idącego moimi śladami Monolitianina. Dla ułatwienia, jego rozdziały nie są określane godzinami, lecz etapami i ich poszczególnymi częściami, dzięki czemu będzie łatwiej je rozróżnić. Historia planowo niedługo ma zacząć się ze sobą splatać, tak więc miłego czytania i oby ten koncept przypadł wam do gustu ;)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

7.30

:

Z dokładnością jak w szwajcarskim zegarku codziennie budzę się o tej godzinie. Nie wiem, czy to odgłosy życia Zony zmieniają ton w taki sposób, że mój organizm to wyczuwa i woła na pobudkę, czy po prostu zegar biologiczny ustalił sobie takie, a nie inne działanie. Zresztą, to nieistotne.

Na dworze delikatna, poranna mgła - najpewniej zniknie w ciągu maksymalnie dwóch godzin. Zapowiada się piękny dzień, o ile dzień w tym miejscu może być piękny. Nie czuję żadnych zapachów, co oznacza że moja specjalna maść idealnie spełniła swoje zadanie, a także nic podejrzanego nie kręci się w pobliżu. Dźwięki? Delikatny szum pobliskich drzew i kapanie ostatnich kropel wody po deszczowej nocy.

Po tych wstępnych ocenach otoczenia dochodzę do wniosku, że mogę bezpiecznie wyjść ze śpiwora. Cały cykl czynności łącznie z zapakowaniem się do drogi zajmuje mi nie więcej jak trzy minuty. To jednak może być za wolno, na przyszłość muszę nad tym popracować.

Szybko przeglądam stan ekwipunku - 'pionówka' jak zawsze idealna, beretta będzie niedługo wymagała naprawy gwintu tłumika, ale póki co da radę, nóż wciąż ostry jak brzytwa, a skórzany płaszcz i kamizelka zdjęta z najemnika, mimo paru nowych naszywek, jeszcze przez jakiś czas będą spełniać swoje zadanie.

Postanawiam ruszyć się z mojej kryjówki - wyglądam przez zabrudzone upływem czasu i działaniem natury okno, szukając śladów podejrzanej aktywności.

Spokój i cisza, można wychodzić.

Opuszczam drabinę ze strychu, schodzę w dół wywołując trzeszczenie próchniejącego drewna przy każdym kroku i staję na drewnianej podłodze, wzniecając drobinki kurzu. Otwieram skobelek na spróchniałych drzwiach - totalnie bezcelowe zabezpieczenie - i wychodzę na zewnątrz. W moje nozdrza z całą swą mocą uderza zapach Zony - specyficzny, słodko-słony smród stęchlizny i rozkładających się ciał wymieszany z aromatem napromieniowanych traw i pączkujących drzew. Wychodzę spomiędzy otaczających moją kryjówkę chaszczy i trzcin, czujnie rozglądając się dokoła.

Cisza.

Wypracowanym przez lata życia w Zonie szóstym zmysłem wyczuwam, że coś musi być nie w porządku - w tym piekle praktycznie nigdy nie jest aż tak cicho, chyba że...

Jak na znak mojej myśli, niebo zaczyna przybierać krwistoczerwoną barwę i zachodzić gęstymi chmurami, a do głowy wpycha się przeciągłe buczenie. Emisja! Doświadczenie nakazuje uciekać - mały, drewniany domek z dziurawymi ścianami i nieszczelnym dachem nijak nie ochroni przed takim natężeniem fal psi. Staję na moment jak wryty, w głowie obliczając odległości do paru innych kryjówek.

Jaskinia pod nasypem kolejowym! Spinam mięśnie do biegu i sprintem puszczam się przed siebie, nie zważając na nogi wpadające w błoto czy wysokie trawy smagające mnie po twarzy. Biegnę skupiony tylko na dotarciu do schronienia, zanim będzie za późno. Nogi zaczynają ciążyć mi coraz bardziej, oddech zaczynam słyszeć jakbym trzymał głowę w wielkim słoiku - dociera do mnie coraz wyraźniej świadomość, że mogę nie dobiec na czas. Wokoło mnie powietrze gęstnieje, kolor nieba zmienia odcień na coraz ciemniejszy, słyszę coraz bliżej wyładowania uderzające w ziemię... Jeszcze tylko parędziesiąt metrów... Przebiegam pod zwalonymi częściowo przęsłami mostu, czując w ustach coraz intensywniejszy smak krwi, aż w końcu rzucam się do jaskini i wbiegam w głąb niej. Jestem wyczerpany, ale nie czuję już tego tępego buczenia w głowie, jak gdyby mój czerep miał eksplodować. Przed oczami zaczynają biegają mroczki - po części od wysiłku, po części od długiego wystawienia na działanie emisji - w związku z czym tylko daję radę ułożyć się na podłożu, by nie poobijać się przy upadku i...


8.42

:

Kiedyś kupiłem u Sidorowicza zegarek na rękę z funkcją alarmu. W zasadzie budzik był i jest mi całkowicie zbędny, jednak zawsze przydaje się możliwość sprawdzenia aktualnej godziny. Choćby teraz – dowiedziałem się, ile czasu byłem nieprzytomny.

Po otwarciu oczu i zobaczeniu godziny sprawdzam stan swojego wyposażenia, jak i organizmu. Oprócz błota na całym płaszczu i lekkiego bólu głowy wszystko wydaje się być w porządku. Wychodzę ostrożnie przed jaskinię i nasłuchuję dłuższą chwilę, by wyczuć nieproszonych gości. Nic podejrzanego, dobrze. Postanawiam wspiąć się na przęsła częściowo zawalonego mostu, aby stamtąd rozejrzeć się wokoło za innymi stalkerami – rannymi, lub może raczej martwymi – albo pobliską zmutowaną zwierzyną. W oddali zauważam bawiące się stadko mięsaczy – to dość smutne, a zarazem zabawne i ironiczne, że istoty gotowe wygryźć ci trzewia są też w stanie bezinteresownie bawić się, kulając swoje obłe cielska po ziemi. Chociaż… Nachodzi mnie nagła myśl, że przecież my, ludzie, jesteśmy dokładnie tacy sami – potrafimy rano mordować bez mrugnięcia okiem, a wieczorem bawić się w najlepsze. Kontynuuję rozglądanie się i kilkadziesiąt metrów od jaskini widzę nieruchomy kształt, częściowo zanurzony w błocie. Postanawiam to sprawdzić – zejście z mostu zajmuje mi parę chwil, ponowne odnalezienie ciała, tym razem z perspektywy naziemnej zabiera mi kolejnych parę minut. W końcu staję przy zwłokach.

Stalker. Patrząc na kolory, wolnościowiec. Biedny dureń, nie zdążył dobiec na czas.

Trup leży twarzą do dołu, więc najpierw obszukuję jego plecak. Dwie konserwy, pół czerstwego już chleba, jedna stłuczona flaszka, zapasowe filtry do maski przeciwgazowej i duża paczka zapałek, pełna do połowy. Do tego pudełko tabletek na nadciśnienie, zestaw medyczny pierwszej pomocy i parę paczek bandaży. Jest coś jeszcze… Pocztówka? Nie, zdjęcie. Młody mężczyzna z kobietą w podobnym wieku, oboje uśmiechnięci. Siostra, żona? Z tyłu jest coś napisane… „Choć tak daleko, to jednak blisko. Lena”. Cokolwiek to znaczy. Chowam fotografię do kieszeni płaszcza, może się przydać. Przy okazji zabieram całą zawartość plecaka nieszczęśnika i obracam go na plecy. Na pasie ma dwa magazynki 9x18 mm – jeden sześć naboi, drugi osiem. Ładownice na kamizelce kryją trzy magazynki łukowe do SWD, z czego dwa puste i jeden z czterema pociskami. Karabinu nie ma nigdzie w pobliżu, być może zgubił go podczas ucieczki, jednak na biodrze truposza jest Makarow z pełnym magazynkiem. Zabieram go razem z amunicją – w ostateczności opchnę jakiemuś kotu. Jednak kiedy chcę się podnieść i oddalić, przez ślady błota na ciele zauważam ranę, która zwraca moją uwagę…

Podcięte gardło?

Wolnościowiec jest jeszcze lekko ciepły, więc musiał zostać zaatakowany na chwilę przed emisją… Ale kto ryzykowałby atakowanie kogoś nożem na moment przed uderzeniem? Coś zaczyna mocno mi tu nie pasować – tak samo jak brak karabinu w pobliżu zwłok. Zamykam oczy, próbując skupić swój słuch i węch w poszukiwaniu czegoś lub kogoś podejrzanego w pobliżu. Nadal nic. Otwieram oczy i patrzę dokoła, szukając w błocie śladów innych niż te, które zostawił denat przed śmiercią.

Pusto.

Emisja potrafi całkowicie przemeblować Zonę… Zastanawiam się chwilę, kto nie bałby się zaatakować innego stalkera na sekundy przed jej uderzeniem – w pobliżu nie ma, poza jaskinią, w której sam się kryłem, żadnego innego schronu, więc ktoś w ten sposób naraziłby się tylko na bolesną i bezsensowną śmierć.

Dźwięk!

Blisko mnie, co najwyżej pięć metrów za moimi plecami słyszę delikatny odgłos, wydawany zazwyczaj przez kogoś, kto usilnie stara się poruszać jak najciszej. W zasadzie usłyszałem go tylko dzięki wyczulonym przez lata życia w Zonie zmysłom… Nie daję po sobie poznać, że wiem o obecności napastnika. Napastnika… Osoba z wrogimi zamiarami strzelałaby od razu, nie bawiąc się w żadne podchody, natomiast ktoś nastawiony przyjacielsko dałby znać słowem lub gestem o swojej obecności. Nie jestem pewny tej sytuacji, dlatego czekam na jej rozwój.

Klik!

Słyszę dźwięk odciąganego zamka broni – czyżby Colt 1911? – i czuję lufę przyłożoną do mojej potylicy. Cóż za beznadziejnie filmowy gest… Chwilę potem słyszę słowa wypowiadane zza maski, także lekko zniekształcone w swoim brzmieniu:

- Stalkerze, masz coś, co nale…

Napastnik nie zdąża dokończyć zdania, bo błyskawicznie się odwracam, lewą ręką odtrącam broń, a prawą zaciskam w pięść i wbijam w żebra celu. Kiedy wróg składa się po ciosie, poprawiam kopnięciem w kolano i uderzeniem płazem dłoni w kark. Adrenalina opada, podobnie jak mój niedoszły oprawca – teraz mogę mu się przyjrzeć. Co do...

Monolit…?

Patrzę na zwijającego się z bólu, półprzytomnego członka Monolitu… Dlaczego nie zabił mnie od razu? Może to zdobyczny kombinezon… Choć - w zasadzie - wygląda jak spod igły - no, może poza paroma przybrudzeniami. Wyciągam z plecaka flaszkę, odkręcam ją i ściągając mu z twarzy maskę zaczynam wylewać zawartość na jego gębę, żeby odwrócić jego uwagę od bólu i zmusić do skupienia się na mnie.

Jego… JEJ twarz!

Po opadnięciu kaptura i zdjęciu gumowej maski przeciwgazowej widzę przed sobą młodą kobietę z jasnymi włosami, próbującą gorączkowo pozbyć się alkoholu, który dostał się do jej ust i oczu. Kucam przed nią, chwytam ją pod brodę i patrząc w oczy mówię do niej chrapliwym głosem odwykłym od prowadzenia dialogów:

- Gadaj.

Dziewczyna w końcu daje radę zogniskować na mnie swój wzrok – w jej oczach widać czający się strach. Żaden z doświadczonych bojowników nie boi się niczego, ani nie przejawia żadnych innych uczuć, więc ona musi być dopiero wdrażana. Otwiera usta i bezgłośnie nimi porusza - domyślam się, że wypowiadała jakąś mantrę do Monolitu… Po chwili odpowiada łamiącym się głosem:

- Zdjęcie… Proszę… To pamiątka, specjalnie wróciłam po nie…

Domyślam się od razu o jakie zdjęcie jej chodzi i dlaczego to pamiątka – to właśnie ona była dziewczyną u boku młodzieńca na fotografii. Nie mam pojęcia jak się tu znalazła i skończyła w taki sposób, ale nie wiem, czy chcę wiedzieć. Domyślam się tylko, że zapewne kazali jej zabić przyjaciela jako przysięgę wierności, czy jakoś tak… Świry. A ona na pewno uciekła od patrolu, bo chciała nie zapomnieć tego, którego musiała zabić – pieprzony świat. Muszę tylko spytać o jeszcze jedną rzecz, która właśnie wpadła mi do głowy.

- Ilu was jeszcze jest?

Dziewczyna jest na skraju załamania, może też dlatego, że właśnie patrzy kątem oka na swojego zabitego przyjaciela, czy kochanka… Po chwili odpowiada:

- Tylko ja i mój mentor… To miał być test, ale ja go nie zdałam, on musiał go…

Zanim wypowiada zdanie do końca, słyszę huk wystrzału z SWD i widzę, jak jej głowa odskakuje po trafieniu kulą 7.62mm… Do głowy wpada mi szalona myśl: „oto zaginiony karabin!” – zanim jej ciało dotyka ziemi uskakuję w bok, w kępę największych traw i krzaków, żeby ukryć się przed wzrokiem strzelca. Ona upadła w prawo, dźwięk rozchodził się z tej strony… Most! Strzelec jest na moście! Zaczynam spoglądać spomiędzy chaszczy – niewielki dystans, może 30 metrów, bez problemu podziurawię suczego syna śrutem. Z pleców powoli ściągam "pionówkę", wyskakuję z krzaków, robię obrót po ziemi, słyszę kolejny strzał, szczęśliwie chybiony, po czym wstaję i niemal od razu przykładam kolbę do policzka – oddaję dwa strzały, jeden po drugim. Na tym dystansie śrut nie ma jeszcze dużego rozrzutu, więc siła uderzenia powinna przynajmniej mocno oszołomić cel. Patrzę, jak strzelec spada z przęseł na dół. Łamię karabin, wyrzucając puste łuski i nabijam go ponownie. Zakładam broń na plecy, wyciągam Berettę i biegnę w stronę mostu. Mój cel leży pod nim – pysk poharatany śrutem, tak samo jak wierzchnia warstwa pancerza. Do tego szyja jest nienaturalnie wykrzywiona – widać, przy upadku skręcił kark. Szybko przeglądam jego ekwipunek, zabieram karabin i wracam do ciała dziewczyny. Nie ma dla niej szans – kula przeszła przez gardło. Kiedy ja ostrzeliwałem się z jej mentorem, ona zadusiła się własną krwią, o ile nie umarła od razu. Sprawdzam, co może mieć przy sobie przydatnego – zabieram Colta z czterema zapasowymi, pełnymi magazynkami i jej PDA – może dowiem się czegoś ciekawego. Zamykam jej oczy, oddając ostatnią przysługę, po czym oddalam się, nie oglądając się za siebie.


9.37

:

Idę przed siebie, myśląc kto mógłby złamać zabezpieczenia PDA dziewczyny – parę chwil wcześniej okazało się, że jest chronione hasłem. Nie mogę przestać myśleć o tej sprawie i nie mam pojęcia dlaczego – przecież ona nic dla mnie nie znaczyła, a jednak nie potrafię wyrzucić z głowy obrazu jej śmierci.

Rugam sam siebie – co mi odbija, żeby na starość robić się jakimś sentymentalistą? Do głowy powolutku i nieśmiało przesącza się myśl, że może w ten sposób podświadomie chcę odkupić grzechy przeszłości...?

NIE!

Przeszłość, to przeszłość – co się stało, już się nie odstanie. Może moje działania wynikają po prostu z faktu, że to była kobieta, czy raczej dziewczyna? Samica w każdym razie, a ich wiele tu nie widać... W zasadzie przez wszystkie te lata widziałem tu tylko jedną – udawała faceta, co nie było trudne z jej wyglądem i budową ciała. Jednak szybko źle skończyła... W końcu sama odebrała sobie życie – i pomyśleć, że tu, gdzie każdy z nas powinien trzymać się razem i pomagać nawzajem, inni są gotowi do takiego okrucieństwa...

Ból?

No tak. W złości zaciskam pięści z całej siły... Rozluźniam je, zatrzymuję się na chwilę i unoszę dłonie do oczu – przelały tyle krwi, a teraz wespół z umysłem zbiera im się na heroiczne czyny i ratowanie martwych dziewic od nieistniejących smoków... Szkoda, że nie słuchają mnie samego. Z drugiej strony... Zawsze ciekawość zżerała mnie od środka w przypadku spraw niejasnych i tajemniczych.

Płaską dłonią lekko uderzam się dwukrotnie w czoło. Koniec fruwania z głową w chmurach.

Skupiam się na powrót na trasie, jaką sobie obrałem. To w końcu Zona, nie spacer po parku. Sprawdzam mapę w moim PDA – do bazy tych czubków z Czystego Nieba jeszcze około kilometra. Jajogłowi kretyni ze spluwami... Ten cały Liebiediew śmierdzi mi na kilometr jakimiś tanimi sekretami – ciekaw jestem, na ile on sam okłamuje swoich ludzi i na ile oni mają tego świadomość. Jednak póki co, najbliższy gość, który zna się na grzebaniu w elektronice, jest u nich – mam trochę rubli, powinno wystarczyć na opłacenie usługi. Do tego zabrałem karabin, użyty przez monoliciarza – jest w dobrym stanie, więc powinienem dostać za niego niezłą sumkę. Ewentualnie wymienię za informację, czy przysługę...

Pik!

Staję w pół kroku. Rozglądam się w poszukiwaniu anomalii... W tej części bagien były same 'trampoliny', z tego co dobrze pamiętam... Dokładnie tak – pół metra na prawo ode mnie zauważam specyficzny bąbel z krążącymi wokoło kawałkami liści i ściółki, trochę dalej drugi i trzeci. Dla pewności wyciągam detektor, ale niestety jest jak myślałem – niczego nie zrodziły. Omijam ostrożnie anomalie i ruszam w dalszą podróż, tym razem zachowując wzmożoną czujność.

Kontynuuję marsz – po dzisiejszej emisji Zona jest zadziwiająco pokojowa i spokojna... Nie zawsze tak się zdarza. Jednak nagle jak na komendę, do moich uszu dociera jakiś dźwięk.

Krzyk..?

Kryję się za pobliskim, skarłowaciałym drzewem i nasłuchuję. Tak, krzyk – do moich uszu wyraźnie dociera wołanie o pomoc. Czyżby znów bandyci albo inne ścierwa? Głos zaczyna się zbliżać, ktoś się urwał i ucieka? Patrzę ponad wysokimi trawami i tatarakami, po chwili zauważam przyczynę zamieszania. Jakiś kot biegnie panicznie przed siebie, co drugi krok potykając się i wpadając w błoto, a za nim truchta... Dzik? Sam? Tylko jeden? Z zażenowaniem uderzam się dłonią w czoło, po czym ściągam z pleców 'pionówkę' i biorę zwierzaka na cel. Panikarz przebiega kilka metrów przede mną, nawet mnie nie zauważając. Nie wiem, czy to zasługa moich zdolności wtapiania się w otoczenie, czy po prostu jest tak przerażony, że nie zwraca uwagi na nic innego, poza uciekaniem. Chwilę po nim w zasięgu strzału pojawia się sprawca tego rabanu. Naciskam spust, czuję uderzenie kolby w ramię, lufa minimalnie podbija do góry – dostał. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje – knur leży na boku, coraz słabiej wierzgając po ziemi kopytami. W jego oczach widzę niemy wyrzut – smutne spojrzenie umierającego, rzucające we mnie oskarżeniem... Mutant, czy nie – nie powinien cierpieć agonii. Wyciągam berettę i oddaję dwa strzały w jego łeb.

Po chwili pojawia się panikarz, zwabiony odgłosem strzałów. Podchodzi niepewnie, jak gdyby bał się, że jego też zastrzelę. Daję mu znak ręką, że może podejść. W międzyczasie zabieram się za skórowanie zwierzyny. Paskudna sprawa nieść takie niewygarbowane – nomen omen – świństwo w plecaku, ale do czasu dojścia do bazy nie powinno się zepsuć. Dodatkowo, wycinam parę kawałków schabu – moczone przez jakiś czas w wódce miękną i nie sprawiają, że po jednym kęsie świecisz w nocy jak świeca chemiczna...

-Ehem... Dzięki za pomoc, wiesz?

No tak, gość stoi tu dobre pięć minut, skoro zdążyłem już oporządzić dzika. Wstaję i odwracam się do niego. Odpowiadam chrapliwym głosem:

-Nie ma sprawy. Broń?

Pokazuję głową na pustą kaburę na udzie chłopaka – teraz dopiero miałem okazję mu się przyjrzeć... Młody szczawik, najwyżej dwadzieścia lat na karku. Nic dziwnego, że piszczał jak panienka... Co tu tak ciągnie tych młodocianych głupców? W międzyczasie moje rozmyślania przerywa jego odpowiedź:

-Eee... Zgubiłem... Jak uciekałem... Leży pewnie gdzieś w błocie i już go nie znajdę... A dałem za niego całe 500 rubli...

Robi mi się żal tego idioty, więc ściągam plecak, wyciągam z niego zabranego wcześniej Makarowa i podaję dzieciakowi razem z dwoma pasującymi magazynkami. Mówię mu:

-Bierz i spadaj. I nie daj się głupio zabić. Albo najlepiej...

-Co najlepiej?

-Najlepiej wynoś się z Zony i dziękuj, że uszedłeś z życiem.


11.25

:

-Stój! Ręce w górę!

No tak. Baza jest już blisko, w trzcinach i krzakach siedzą strażnicy... Ten jeden brzmi dość nerwowo – albo jest nowy, albo stało się coś, co wywołało takie napięcie. Być może jedno i drugie. Powoli unoszę ręce do góry i odwracam się do tyłu. Istotnie, obok pobliskiej kępy trzcin stoi młody stalker, ubrany w kombinezon pomalowany w kretyńskie niebiesko-białe kolory. Kamuflaż, cholera... Widzę, że wyciąga zza pasa opaskę na oczy, jednak uprzedzam go i mówię:

-Nie ma potrzeby, znam drogę. „Za trzecią sosną w prawo, przewodniku”, co?

Strażnik jest zdziwiony – nie zaskakuje mnie to – ale kiwa głową i pozwala mi iść dalej, samemu kryjąc się na powrót w trzcinach. „Za trzecią sosną w prawo, przewodniku”, to dość oklepane hasło, jednak łowcy i tropiciele odwiedzający bazę jajogłowych nadal je stosują. Powoli i nieśpiesznie kieruję się do bazy. Zaczynam już słyszeć gwar rozmów i inne hałasy wiążące się z większymi skupiskami ludzi. Wychodząc zza kolejnej gęstwiny krzaków i drzew w końcu zauważam cel mojej wędrówki. Grupka stalkerów w mundurach Czystego Nieba, paru neutralnych łowców czy przewodników. W okolicy głównego budynku kręci się jeszcze kilku jajogłowych. Jak to jest, że każdy z nich ma prawie łysy łeb? Mimo woli przyglądam się drewnianemu, piętrowemu budynkowi, będącemu centrum dowodzenia – od ostatniego razu kiedy tu byłem, zaczął się sypać jeszcze bardziej. Dziury w ścianach, powyrywane okna, brak sporej części dachu, wszędzie pleśń... Wygląda coraz gorzej. Odnoszę wrażenie, że wcale o niego nie dbają, mimo że to przecież jakby ich dom. Załamuje mnie taka bezmyślność niektórych. No nic – wzruszam ramionami i ruszam przed siebie, stawiając kroki po ułożonych w ścieżki deskach. Prowizoryczne zabezpieczenie przed wdepnięciem w co głębsze kałuże błota... W końcu to bagna. Kieruję swoje kroki do barmana – jego siedziba także się nie zmieniła. Mała, obskurna budka z wypolerowanym jak lustro szynkiem, a na przeciw kilka wysokich stolików zbitych z butwiejących desek, czy starych palet. Przy niektórych stoją pojedyncze osoby, lub małe grupki, część jest pusta. Podchodzę do tak zwanego 'kierownika bałaganu' i staję przy ladzie. Ściągam plecak, kładę go na blat, rozpinam i wyciągam wilgotną, zwiniętą w kostkę skórę ściągniętą z dzika. Patrzę na barmana unosząc lekko prawą brew – niemy odpowiednik pytania „ile i czemu tak drogo?”. On z kolei nawet nie drgnie, udając że „nic tu przecież nie ma”. Jednak zanim nasz niemy pojedynek – nie pierwszy zresztą w ciągu ostatnich lat – nabiera tempa, podchodzi do mnie jeden z klientów i pyta:

-Ile za taki dywan, bracie?

Przyglądam mu się chwilkę i widzę prawdziwego weterana Zony – zarówno wiekiem jak i doświadczeniem. To ten typ człowieka, który może sobie pozwolić na noszenie zwyczajnego skórzanego płaszcza z maską przeciwgazową przy pasie i używanie normalnej dwururki – zawsze będzie tak samo skuteczny, choćby biegał na gatkach z leszczynowym badylkiem. Odpowiadam mężczyźnie:

-Pięćset.

Przez chwilę mierzy mnie wzrokiem, po czym podchodzi bliżej lady, bierze w ręce skórę, rozwija ją, oceniając jakość i stwierdza:

-Czterysta i zjesz z nami porządny obiad przy dobrej gorzałce. Lowa robi zawsze niezłe żarcie przy ogniu, nie to co niektórzy...

Zamierzona kpina zawisła w powietrzu jak siekiera w malutkim pomieszczeniu bez wentylacji, wypełnionym po brzegi nałogowymi palaczami... Barman jednak grymasi tylko chwilę jak naburmuszone dziecko, macha ręką dając nam gest w stylu „jak się wam nie podoba, to idźta se gdzie indziej” i powraca do opierania się łokciami o szynk. Wzruszam ramionami i wyciągam dłoń do mojego kontrahenta. Ten ściska ją, po czym wyciąga umówione czterysta rubli i wręcza mi banknoty. Wskazuje głową na ognisko niedaleko, przy którym siedzi już paru stalkerów i mówi:

-Za jakieś dziesięć minut Lowa skończy pichcić. Chodź, od razu z nami przycupniesz, to odkorkujemy flaszkę przed wyżerką – żeby oblać interes.

Kiwam głową na znak zgody i ruszam za mężczyzną. Po chwili siadamy na pniakach wokół ogniska, patrząc na siebie, ale nic nie mówiąc. Nieufność... Im dłużej jesteś w Zonie, tym bardziej wysysa ona z ciebie ludzkie odruchy... Jak gdyby chciała się na tobie zemścić, za twój pasożytniczy byt. Jak gdyby chciała cię odmienić w sposób inny, niż mutacja, pokazać swoją władzę... Siedzimy tak parę dłuższych chwil, popijając z odkorkowanej przez starca flaszki, wsłuchując się w trzaskające płomienie i wąchając wdzierający się do nozdrzy smakowity zapach obiadu. W końcu mężczyzna nazwany wcześniej Lowa ściąga garnek znad paleniska, rozdaje nam blaszane miski i nalewa każdemu porcję. Uśmiecha się szeroko i z teatralnym ukłonem mówi:

-Smacznego, moja droga klientello!

Nie jest stąd, to pewne. Ma akcent jakby prędzej przywiało go tu z zachodniej Europy. W każdym razie, każdy z nas zabiera się za jedzenie. O ile wygląd potrawki pozostawia wiele do życzenia – ot, brązowa breja z kawałkami mięsa – o tyle smak rekompensuje wszystkie braki. Nie mam pojęcia, skąd on wziął tu warzywa, ale parokrotnie przegryzam coś, co chyba jest papryką... Mięso też smakuje nieźle – do tego jeszcze przyprawy... Ciekawe. Z przyjemnością zjadam danie do końca, wyjadając resztki z miseczki pajdą chleba. Po wszystkim wstaję, gestem żegnam się ze współbiesiadnikami, na odchodne jeszcze z uznaniem kiwam głową kucharzowi i ruszam od ogniska. Teraz, z pełnym brzuchem na pewno lepiej będzie się gadało z jajogłowym od elektroniki. Wchodzę do głównego budynku, w duchu cicho licząc na to, że nie zawali mi się na głowę. Technika znajduję tam, gdzie zwykle – i jak zawsze siedzi z nosem w jakichś elektronicznych cudach, o których wiem tylko tyle, że w Zonie często zawodzą. Podchodzę do niego i wymownie chrząkam, żeby zwrócić jego uwagę. Odwraca się w moją stronę, poprawia na nosie okulary i pyta:

-Tak? W czym mogę pomóc, stalkerze? Wiesz, mam dość napięty harmonogram...

Wyciągam PDA dziewczyny i podaję mu je. Mówię:

-Potrzebuję złamać zabezpieczenia. Ile i jak długo?

W tak zwanym 'normalnym świecie' każdy w takiej sytuacji spojrzałby na mnie krzywo - na pewno ukradł, na pewno zabił poprzedniego właściciela, na pewno chce wykorzystać te dane, żeby kogoś pogrążyć albo szantażować, na pewno kłamie i tak dalej... Pod tym względem Zona oferuje komfort – zapłacisz i wiesz, że nikomu takie myśli nawet nie przyjdą do głowy. Tutaj nie ma miejsca na rozterki moralne i wątpliwości. Zona wszystko odbarwia, zostawia tylko czerń i biel. Czy może raczej czerń i ciemny szary kolor... Profesorek po chwili dłubania przy urządzeniu odpowiada:

-Hmmm... Wezmę dwa tysiące, za mniej się nie da. Myślę, że to cudo zajmie mi z pół godzinki, może całą. Przyjdź za godzinę, dla pewności.

Kiwam głową na znak zrozumienia i wychodzę z budynku. Mam godzinę czasu do zmitrężenia.


13.33

:

Godzina. To tylko sześćdziesiąt minut. Minuta to tylko sześćdziesiąt sekund. Tylko. A jednak w ciągu tych zaledwie sześćdziesięciu – czy to minut, czy sekund – może zdarzyć się wszystko. Możesz zmarnować swoje życie, możesz ocalić je komu innemu, możesz całkowicie przetracić ten czas. Jak ja...

Wyrzucam te myśli z głowy. Nie chcę teraz wracać do wspominków z przeszłości. Wcale nie chcę do nich wracać. Tak się dzieje, kiedy nie wiesz, co ze sobą zrobić przez godzinę. Zły na siebie podnoszę się z prowizorycznego siedziska na uboczu obozu i wracam do technika – powinien już skończyć łamać zabezpieczenia. Kiedy wchodzę, PDA leży na stoliku nieopodal wejścia, a specjalista znów dłubie coś przy sprzęcie i elektronice. Odwraca się w moją stronę i mówi:

-No, poszło dość dobrze, zajęło mi to ze trzy kwadranse. Jak mówiłem, dwa tysiące.

Zabieram urządzenie, odliczam banknoty i kładę je na tym samym stoliku, po czym wychodzę. Wypadałoby znaleźć dobre miejsce, żeby siąść i w spokoju zobaczyć co za „tajemnice” skrywa PDA dziewczyny. Naturalnie, nie chcę za swoimi plecami tabunu podglądaczy i łowców informacji, więc schodzę do pokoju dla VIPów w kantynie, uprzednio płacąc barmanowi stawkę w wysokości pięćdziesięciu rubli. Kiedyś pewnie była to mała piwniczka na drewno czy jakieś zapasy. Teraz, z racji wszechobecnej stęchlizny, nie warto zostawiać tam czegokolwiek. Zona upomni się o swoją dolę wilgocią i pleśnią... Pod ścianą stoi tylko jeden mały stolik i trzy krzesła, po jednym z każdej strony. Siadam na jednym z nich i wyciągam urządzenie. Wciskam przycisk ON i czekam, aż się uruchomi. Foldery... Zdjęcia, pamiętnik... Cóż, niespecjalnie podoba mi się myśl, żeby czytać czyjś pamiętniczek, ale z drugiej strony jego właścicielce raczej jest już wszystko jedno. Najwyżej zajmę się tym później - póki co, dalej szukam innych ciekawych plików. „Przysięga Monolitu”? Co za pompatyczna nazwa... Z ciekawości zaglądam, żeby zobaczyć, jaki kit im wciskają.

„O, Monolicie, nasz Panie,
Stajemy jako orszak na twe wezwanie!
Dodaj nam sił i męstwa,
A nigdy nie spotka nas klęska...”


Bla, bla, bla, co za banał... Nie chce mi się czytać dalej tego bełkotu – przelatuję tylko wzrokiem resztę tekstu i biorę się za inne pliki. Po chwili postanawiam wrócić do folderu ze zdjęciami. Jest parę fot z... chyba bratem – na kolejnych jest ten sam chłopak, który widnieje na starej fotografii. Teraz wyraźnie widzę podobieństwo między tą dwójką – ten sam nos, usta, podobne oczy... Co mamy dalej? Krajobrazy, widoki... Dziewczyna najwidoczniej lubiła fotografować wszystko dookoła – niektóre ze zdjęć wyglądają rzeczywiście ładnie. Jednak mimo wszystko, tu nie ma już nic więcej ciekawego, zobaczmy pamiętnik. Pierwszy wpis... Tutaj. Hm.

„To będzie mój dziennik. Piszę go po to, żeby nie zapomnieć, kim jestem, a także żeby w wypadku najgorszego ktoś mógł poznać moją historię. Nazywam się Lena Sasza Łukin i znalazłam się tu, żeby odnaleźć mojego brata, Wladimira. Jeśli ktokolwiek czyta ten wpis – prawie na pewno nie żyję i nadal nie udało mi się go spotkać. Proszę, znalazco, odnajdź go i oddaj mu moje PDA:

Cóż, w sumie wyszło na to, że cała ta szopka psu na budę – rodzeństwo nie żyje, więc nie mam nawet komu przekazać urządzenia. No nic, może ten stary krętacz Sowa da parę rubli za jakieś dane tu zawarte. Chcę właśnie zabrać się za przeglądanie pozostałych wpisów, kiedy nagle słyszę krzyk na zewnątrz:

-Widmoooo!!

Chwilkę potem pada strzał. Umysł w ciągu ułamków sekund analizuje sytuację – 'widma' to elita Monolitu, snajperzy i łowcy. Skoro tu są, to prawie na pewno szukają mnie. Jestem w piwnicy, ale nie wiem jak długo będę tu bezpieczny. Strzał, skąd padł strzał... Niech tylko gnojek drugi raz naciśnie spust... Tak! Wystrzelił kolejny pocisk... Wschód, południe...? Południowy wschód! Ściągam z pleców zdobyczne SWD i wybiegam z piwniczki na powierzchnię, po czym rzucam się za pobliski murek dla osłony. Rozglądam się szybko po obozie – strażnik z dachu leży martwy na blaszanym pokryciu, na pewno to on krzyczał. Na środku obozu leży jeden z kotów w barwach Czystego Nieba – dostał w udo, próbuje się doczołgać do osłony. Niestety, po chwili pada kolejny, trzeci już strzał – młodzik dostaje znów, tym razem w głowę. Wszyscy próbują znaleźć jakąś osłonę...Wyskakuję zza murku i biegnę w stronę niedalekiej szopy, powinna zapewnić mi wystarczającą ochronę przed wzrokiem strzelca. Po drodze snajper oddaje kolejny strzał, który mija mnie dosłownie o włos, raniąc tylko lekko mój bark. Piecze jak cholera, ale nie zatrzymuję się. Dobiegam do budynku, opieram się o niego plecami i sprawdzam stan ramienia – kula przeszła przez miękkie, nic groźnego, jednak mimo wszystko paskudzę krwią na ziemię. Wyciągam szybko z jednej z kieszeni płaszcza bandaż i wciskam go pod ubranie, przykładając opatrunek do ramienia. Widmo strzela ponownie; widzę jak kolejny stalker pada wyłuskany zza osłony. W obozie tworzy się niezłe zamieszanie – niektórzy z łowców strzelają na oślep w miejsce, gdzie powinien znajdować się monoliciarz, dając mi tym samym szansę na względnie bezpieczne oflankowanie przeciwnika. Niedaleko są wzgórza, na sto procent siedzi gdzieś tam... Napastnik strzela ponownie – tym razem chyba pudłując – pozwalając mi na odkrycie jego pozycji.

Zrywam się do biegu spod stodoły; pędzę przez krzaki z nadzieją, że nie zdąży mnie zauważyć. Gałęzie uderzają mnie po twarzy, bark nadal piecze i boli, ale nie zwracam na to uwagi – skupiam się na czym innym. Po paru chwilach szalonego pędu z karabinem w rękach dobiegam do przyczółku – kilka sporych głazów porośniętych jakimś mchem. Stąd mam dobry widok na wzgórze, z którego strzelał. Układam lufę w szczerbie jednego z kamieni i szukam wzrokiem mojego celu, lub kolejnego rozbłysku z lufy...

Jest!

Pada kolejny strzał – piąty, szósty? Była chwila przerwy, widocznie przeładowywał. Przyglądam się przez lunetę i dopiero zauważam sylwetkę wroga – dobrze się ukrył... Biorę wdech, starając się uspokoić bijące szaleńczo serce, celuję po czym naciskam spust. Za każdym razem odnoszę wrażenie, jakby świat wokoło zwalniał, jak gdyby z zapartym tchem patrzał na wystrzeloną kulę, aby zobaczyć, czy dosięgnie celu... Kolba uderza mnie lekko w bark, wywołując kolejną falę bólu w ranionym ramieniu, lufa odbija w górę, pocisk trafia strzelca. Zarzucam karabin na plecy, liczę do trzydziestu, po czym biorę do rąk 'pionówkę' i truchtem ruszam w stronę zwłok, kryjąc się pomiędzy krzakami. W ciągu minuty pokonuję te kilkaset metrów. Tak jak myślałem, trup. Kucam przy zwłokach i kładę strzelbę na kolanach. Kula przeszła przez oba płuca – wszystko wokoło jest zachlapane ciemną, tętniczą krwią. Paskudna śmierć. Przeszukuję trupa – nie ma nic wartego uwagi, nawet kasy. Amunicja... praktycznie wcale – tylko jeden łukowy magazynek do SWU z pięcioma nabojami. Sam karabin ma cztery naboje, obok leży pusta ładownica. Coś tu śmierdzi... Zaczynam nasłuchiwać odgłosów otoczenia – niby wszystko jest w porządku, ale jednak...

Klik...!

Parędziesiąt, może paręnaście metrów dalej słyszę dźwięk zwalnianego zamka kałasza. Myśli jak szalone zaczynają krążyć w głowie i układać się w jedną całość, w ciągu paru sekund rozumiem wszystko... Prawie. Po prostu monolitowcy chcieli mnie zabić w bazie, albo ewentualnie z niej wywabić – wiedzieli, że jak zawsze wyrwę się do przodu. Wystawili jednego ze swoich jako podpuchę i czekali na rozwój sytuacji... W tym wypadku po prostu aż podejdę do trupa. Ciekawe, ilu ich teraz tam jest? Dwóch, trzech? I czy nie wystarczyło po prostu poczekać, aż sam opuszczę bazę...? Najwidoczniej ruszyłem coś ważnego, skoro tak im się śpieszy... W duchu przeklinam Zonę wraz z przyległościami i całym ścierwem jakie wydała. Po chwili błyskawicznie wstaję, obracam się i dwukrotnie naciskam spust strzelby, celując instynktownie. Jeszce zanim cichną echa 'pieśni' mojej broni, rozlega się pierwszy strzał...


14.27

:

Pamiętam, kiedy dostałem pierwszą kulkę - to było jakiś czas przed Zoną. Dowódca mówił do nas wtedy: "Macie walczyć do ostatniej kropli krwi! Choćbyście mogli tylko ruszyć palcem - to wsadźcie go w oko pierwszego wroga, który podejdzie!". Oczywiście, co za śliczna teoria... Miałem za zadanie ochraniać jakiegoś spasionego bogacza, już nawet nie pamiętam jak się nazywał. Kiedy z tłumu ludzi pod operą wynurzył się gość z pistoletem w ręce i złożył się do strzału, osłoniłem grubasa własnym ciałem. Oberwałem dwie kule w kamizelkę - skończyło się na połamanych żebrach - i jedną w okolice nerki, przeszła przez kevlar... Od razu odechciało mi się wszystkiego - czułem, jak wraz z krwią ucieka ze mnie cała wola walki i życia. Miałem w głębokiej dupie wszystko - nawet to, że bogacz zginął, trafiony kolejnymi kulami zamachowca, który na końcu sam popełnił samobójstwo. Koniec końców, z braku winnego, zrobiono kozła ofiarnego ze mnie. Na szczęście po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu pozbierałem się na tyle, by uciec stamtąd i wykorzystując kontakty w podziemiu, przenieść się do Zony - jedynego miejsca, gdzie nikogo się nie szuka. Po tym wszystkim przysiągłem sobie, że nigdy ponownie się nie poddam, nie pozwolę sobie na takie odrętwienie jak wtedy.

Do dziś.

Wiem tyle, że dostałem trzy kule, sądząc po terkocie broni, 5.45mm. Gdzieś pomiędzy sercem a płucami, w udo i nad prawą nerką. Raczej relatywnie niegroźne, inaczej już bym nie żył. Mimo wszystko jednak nie mam siły się ruszyć. Umysł znów zaczyna zwalniać, jest mu wszystko obojętne... Nie liczy się to, że leżę z twarzą w błocie, że właśnie powoli wycieka ze mnie życie i wsiąka w brudne, wilgotne podłoże. Jednak do głowy uparcie dobija się jedna myśl - kto strzelił zaraz po mnie? Przecież nie był to żaden z monoliciarzy... Poza tym - dlaczego ja nadal żyję? Słyszę jeszcze tylko, jak ktoś do mnie podchodzi i coś mówi - nie rozróżniam już słów; czuję, jak na umysł opada zasłona ciemności i tracę świadomość...

Światło?

Kiedyś nasłuchałem się opowieści, żeby "nie iść w stronę światła". Jednak jak to zwykle bywa, po paru sekundach dochodzenia do siebie okazuje się, że to po prostu lampa, którą jakiś idiota wycelował prosto w twoją twarz... Otwieram powoli jedno oko, starając się patrzeć jakoś w bok, żeby ta cholerna żarówka tak nie przeszkadzała. Próbuję się poruszyć i zalewa mnie fala bólu - czuję się niemal, jakbym oberwał ponownie trzema kulami. Po chwili wzrok przyzwyczaja się na tyle, że mogę jako-tako rozejrzeć się po pomieszczeniu. Jakaś sala operacyjna? Cóż, do połowy ścian widać zżółknięte, małe kafelki, gdzieniegdzie popękane - tak samo prezentuje się podłoga. Zmysły powoli zaczynają działać jak powinny - w nozdrza uderza mnie specyficzny zapach środków do dezynfekcji. Podnoszę lekko głowę i stwierdzam, że leżę na łóżku, przykryty czymś, co kiedyś było wojskowym śpiworem, a teraz robi za kołdrę. Po chwili z pomieszczenia obok - być może korytarza - słyszę parę głosów, po czym drzwi się otwierają i wchodzi mężczyzna ubrany w biały kitel. Znaczy, na pewno biały w zamierzeniu - teraz jest "przyozdobiony" plamami krwi i innymi płynami. Widząc, że już się obudziłem, podchodzi z uśmiechem i mówi:

- No, braciak! Szczęście macie, że żyjecie! Wlado was tu targał niezły kawał drogi!

Co za Wlado, do diabła? Mrużę znów oczy, dając mu znać, żeby zrobił coś z tą nieszczęsną lampą... Widząc to, uderza się płaską dłonią w czoło i odsuwa stojak ze 100-watową żarówką nieco na bok. Teraz mogę przyjrzeć się facetowi - jest dość niski, w średnim wieku, lekko łysawy na czubku głowy i ma końską twarz, która, nie wiem dlaczego, przywodzi mi na myśl weterynarza. Próbuję zadać pytanie, ale kiedy chcę otworzyć usta, dociera do mnie, że chce mi się pić - mój język jest sztywny jak kołek. Doktorek widząc mój grymas, podchodzi do stolika i podstawia mi do ust kubek z wodą. Biorę kilka łapczywych łyków, po czym daję znać, że na razie wystarczy. Ponownie próbuję zadać pytanie:

- Gdzie... jestem?

Mężczyzna lekko się uśmiecha, po czym odpowiada:

- Jak to gdzie? W lazarecie naszego ukochanego Baru!

No tak, Bar. Gdzie indziej może trafić ranny stalker. Oczywiście biorąc pod uwagę, że nikt go w międzyczasie nie dobije i nie okradnie. Zadaje kolejne pytanie:

- Kto... mnie przyniósł?

- Ano, jak wam mówiłem - Wlado. Fajny chłopak z niego, porządny. Nie zostawi stalkera w potrzebie.

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że przypadkowy stalker - nawet czysty jak łza - targałby mnie taki kawał na plecach do Baru. Poza tym - baza Czystego Nieba była paręset metrów dalej, nie mógł mnie zaciągnąć po prostu tam? No dobra, tego dowiem się najwyżej później. Teraz zadaję jeszcze jedno pytanie:

- Jak długo... leżę?

- Dobre trzy dni będzie. No, praktycznie ciągle nieprzytomni byliście. Sporo krwi żeście stracili, trzy kule to nie w kij dmuchał. Dobra, muszę iść zając się lekami, jak coś, to wołajcie.

Mężczyzna odwraca się, wychodzi i zamyka drzwi, a ja zaczynam myśleć o tym, czego się dowiedziałem - ot, jakiś stalker wyciągnął mnie rannego z bagien, niósł na plecach dobre cztery kilometry przez pieprzoną Zonę, po czym zostawił mnie tu pod pełną opieką medyczną, nie przekazując żadnej informacji o zapłacie czy czymś podobnym... Przywykłem już dość dawno do myśli, że tutaj nawet kuli nie dostaje się za darmo - bo po tym zabiorą ci całą kasę jaką masz. Jednak nagle do głowy wpada mi jedna uporczywa myśl, od dłuższego czasu krążąca w mojej podświadomości.

Wlado? Wladimir?

Czyżby...? W PDA dziewczyny było napisane, że tak miał na imię jej brat. Być może błędnie założyłem, że martwy wolnościowiec był jej zaginionym rodzeństwem... W sumie wysnułem ten wniosek patrząc na zdjęcie, jakie przy sobie miał... Ale skąd w takim razie u niego ta fotografia? No tak, niektórzy - tacy jak Sowa - są w stanie dać paręset rubli za "artefakt" tego typu. Znając "wolność", być może po prostu okradł poprzedniego właściciela...

Nie, nie...

W myślach uderzam się w czoło - chyba mam poważną gorączkę, skoro snuję już tak daleko idące teorie... Odsuwam od siebie te myśli i próbuję zasnąć - szczęśliwie teraz bez lampy świecącej w oczy. Potem przyjdzie czas na myślenie i zadawanie pytań.


Monolit, etap I, część I

:

Czuję fakturę delikatnego granitu, emanujące od niego zimno i moc. Pochylam głowę, niemal dotykając czołem świętego kamienia i odmawiam modlitwę.
- … i daj mi siłę, bym mógł zetrzeć wrogów na proch – kończę, po czym odwracam się do wiernych. Moich owieczek. Moich dzieci. Ludzi, dla których jestem wsparciem i przyjacielem w chwilach zwątpienia. Omiatam wzrokiem całą Świętą Salę, wbudowaną w Sarkofag obudowujący blok czwartego reaktora i Jego. Nasz skarb.
Monolit.
- Bracia moi! – rozpoczynam. – Zebraliśmy się tu, pod Świętym Kamieniem, by jak co miesiąc odbyć Wielką Mszę i Rachunek Sumienia. Jakie grzechy popełniliście, o zepsuci?! – niemal już krzyczę, widzę w ich oczach strach i zwątpienie – Cóż przede mną skrywacie? Co chcielibyście wyznać mnie, waszemu Mesjaszowi? Powiedzcie! Wyrzućcie to z siebie! – i już widzę młodzika, ledwo co zrekrutowanego, który wstaje i szczerze wyjąc pada na ziemię, pełznie ku podwyższeniu, na którym się znajduję, łka i śmieje się przez łzy. Zeskakuję spod Monolitu, moje buty uderzają o podłoże tuż przy twarzy okazującego skruchę. Biorę go za kołnierz, uderzam w twarz.
- Czym grzeszysz?! – krzyczę mu w twarz.
- Wątpię, Mesjaszu! Wątpię!
- Ranisz moje serce, przyjacielu! Monolit to nasz pan, mentor i oparcie w trudnych chwilach, czemu więc wątpisz?!
- Niewierni! Niewierni mącą mą wiarę… - młodzik łka, ale ja jeszcze raz uderzam go w twarz.
- Kto rozdaje karty, gdy oddajecie się pokątnemu hazardowi?! – wrzeszczę.
- Niewierny!
- Kto polewa, gdy niszczycie się alkoholem?!
- Niewierny!
- Kto was podpuszcza, gdy chcecie zdradzić przyjaciela?!
- Nie…wieernyyy!
- O, Monolicie….
- Mesjaszu!
- Idźcie więc do kwater swoich, módlcie się za wasze nędzne dusze, a Wielki Monolit może wybaczy wam grzechy! Idźcie, a wiedzcie, że mentor wasz musi wyruszyć do siedziby zepsucia, jaką jest Zona! Wyruszam w poszukiwaniu krnąbrnego niewiernego, mordującego niewinnych Braci! Idźcie, módlcie się za mnie!
Patrzę, jak wierni wstają rozchodzą się, wstrząśnięci, do swych kwater. Stoję tak przez chwilę, ciężko dysząc, gdy w końcu dostrzegam kulącego się pod moimi stopami młodzika. Łapię go za palec serdeczny lewej dłoni, wyginam mocno, słyszę jego krzyk. Dobywam Świętego Ostrza.
- Za wielki grzech, musi być poważna kara – mówię i zadaję cięcie. Zostawiam młodego Monolitianina, łkającego i trzymającego się za kikut palca. Przecieram ostrze o szmatkę i chowam je do pochwy.
Muszę przygotować się do drogi…


Monolit, etap I, część II

:

Moją kwaterę oświetlają pierwsze, poranne promienie słońca, jaśniejące coraz bardziej na absolutnie czystym niebie. Bardzo rzadkie zjawisko, najczęściej zwiastujące nadchodzący Gniew… ale teraz się nie na to nie zanosi. Dobrze. Chcę wyruszyć już dzisiaj, komplikacje nie są mi potrzebne.
Odrzucam cząstkę siebie, którą jest pokorny sługa Monolitu. Przywołuję te wspomnienia i uczucia, które sprawiły, że jestem tym kim jestem. Przypominam sobie rok dwa tysiące siódmy oraz to, co wtedy czułem. Przypominam sobie pierwszy znaleziony artefakt, pierwszego zabitego mutanta i znów jestem tym, kim wtedy byłem.
Stalkerem.
Podchodzę do łóżka, stojącego pod oknem, klękam, sięgam pod mebel i wyciągam dużą, mocną, żelazną skrzynię. Ściągam z szyi srebrny łańcuszek – rolę medalionu pełni tu klucz, którym po chwili posługuję się, by otworzyć pojemnik.
- Mhm… - mruczę pod nosem. Dobywam ze skrzyni podłużny pakunek, rozwijam skóry nibypsów owinięte rzemieniem i moim oczom ukazuje się dubeltówka Bajkał wzór pięćdziesiąt osiem – piękna broń, gładzę delikatnie drewniane czółenko, przesuwam dłonią po kolbie. Zdmuchuję nieistniejący pyłek z jednej z luf. Przesuwam klucz, łamię strzelbę – wszystko działa płynnie, dzięki modyfikacjom i regularnemu czyszczeniu udało mi się pokonać pierwotną „twardość” mechanizmów. Zamykam karabin, odkładam go delikatnie na łóżko. Mam już w ręku wyciągnięte ze skrzyni zawiniątko. W środku tkwi polski pistolet MAG-08 i trzy zapasowe magazynki, wszystkie załadowane. Z wprawą rozkładam broń, sprawdzam i składam ponownie, repetuję, zabezpieczam i umieszczam w skórzanej kaburze. Dobrze, teraz czas na moje Święte Ostrze – jak przekonał się mój wychowanek, broń jest ostra niczym brzytwa. Ostrze jest wykonane z fragmentu Świętego Kamienia – to nadaje mu niebywałą wytrzymałość i walory bojowe. Chowam je do pochwy i układam obok reszty uzbrojenia. W skrzyni jest jeszcze mapnik z mapą Strefy, która pochodzi z bieżącego roku, z laboratoriów w podziemiach Elektrowni. Dobrze więc… w środku jest jeszcze ubranie – koszula, sweter, kurtka kamuflażowa, czarne drelichy i mocne, wojskowe glany – oraz wysłużona torba na ekwipunek. Pakuję w nią mapnik, nieco żywności, standardową apteczkę AI-4 i parę potrzebnych drobiazgów. Z szafy w rogu pomieszczenia zabieram pas ze śrutem i breneką do Bajkału. Biorę jeszcze paczkę amunicji dziewięć na dziewiętnaście Parabellum i trochę zapasowego śrutu – amunicja dwanaście na siedemdziesiąt wypełniona ośmiomilimetrowymi loftkami SG3 zapewni mi odpowiednią siłę przebicia. Poprawiam cały ten sprzęt, biorę głęboki oddech. Sprawdzam mapę – najpierw będę szedł obrzeżami Zony, aż dotrę do fabryki Rostok, do znajdującego się tam baru „Sto radów”, ośrodka grzechu, śmierci i rozpusty.
Znowu myślę jak…
Dosyć. Jestem Najwyższym Mentorem. Idę pomścić zabitych Braci. Zabitych przez wyszkolonego, niebezpiecznego zabójcę. Tylko ja mogę podołać…
Strefo, kochanie moje.
Idę.


7 dni później, 12.38

:

Nienawidzę tego… To uczucie, kiedy jesteś pomiędzy bytem, a niebytem, otumaniony lekami, a twoja podświadomość wyciąga z twojego umysłu najgorsze koszmary i wykorzystuje je przeciwko tobie… Chcesz się obudzić, ale wiesz, że to niemożliwe – to nie jest zwykły sen. W ten sposób znów odczuwam wyrzuty dawno zagłuszonego sumienia, poczucie winy ponownie pulsuje mi w głowie, a dłonie znów sprawiają wrażenie zachlapanych cudzą krwią… Po co wymyślać piekło, skoro znajduje się ono w głowie każdego z nas? Każdego, kogo skalała Zona?

Cztery dni.

Tyle czasu trwała ta mordęga. Kolejne dni, jakie spędziłem w lazarecie – półprzytomny, majaczący w malignie, podłączony do eksperymentalnej aparatury leczniczej, wykorzystującej do działania sprzężenia pomiędzy artefaktami.

Cztery dni.

Na szczęście już po wszystkim – od rana jestem już na nogach, nie czując wcale nie tak dawnych ran. Magia Zony – potrafi zabijać tak samo skutecznie, jak leczyć. Odebrałem już swój ekwipunek od kwatermistrza, sprawdziłem go i zauważyłem, że zniknęła tylko jedna rzecz – PDA dziewczyny. Mogłem się tego domyślić…

Teraz stoję w piwnicy, w barze „100 Radów” i popijam herbatę z prądem. To miejsce zawsze miało swój klimat sprzyjający rozmyślaniom… A przez ostatnie dni wydarzyło się tyle, że jest o czym myśleć. Jednak z zadumy nad ostatnimi zdarzeniami wyrywa mnie mężczyzna, który podchodzi do mojego stolika i bez słowa siada obok. Typowy łowca – ma na sobie lekki kombinezon „Świt” pomalowany w maskujące barwy, nóż myśliwski przy pasie i maskę przeciwgazową na plecaku. Odzywam się pierwszy, domyślając się, kim jest:

- Wlado, tak?

Mężczyzna kiwa głową, po czym wyciąga PDA – właśnie TO – i kładzie je na stole. Wskazuje na nie palcem, po czym mówi:

- Opowiedz mi… Jak zginęła?

Chciałbym móc odpowiedzieć coś epickiego i pompatycznego, coś w stylu „Lepiej opowiem ci jak żyła” albo „Drogo sprzedała swoje życie”… Chciałbym. Ale to Zona – tu nie ma wielkich czynów ani epickich opowieści. Tu jest tylko brudne przetrwanie tych, którzy uciekli do tego miejsca przed doganiającą ich przeszłością, przybyli w poszukiwaniu lepszego życia czy z jeszcze innych powodów, znanych tylko im samym. Spoglądam mężczyźnie w oczy, po czym odpowiadam:

- Szybko i bezboleśnie. Możesz być pewien, że nie cierpiała i że myślała o tobie do ostatniej chwili.

Widzę po jego spojrzeniu, że chciałby usłyszeć co innego – coś, co pozwoliłoby wyidealizować pamięć o siostrze, zapamiętać ją po śmierci jako niemal herosa z dawnych mitów… Niestety, nie potrafię opowiadać zmyślonych historii z przejęciem i przekonaniem, jak czynią to niektórzy stalkerzy. Starzy bajarze i bardowie, którzy zasiadają przy ogniskach i wieczorami prawią historie, które wywołują łzy, wprawiają w euforię, czy poprawiają nastrój nawet najbardziej załamanego człowieka. Niestety, ja nie posiadam takiego talentu. Wladimir kiwa głową na znak zrozumienia moich słów, po czym bierze z powrotem PDA, chowa je do plecaka i wstaje. Chce odejść bez słowa, lecz po chwili zatrzymuje się odwrócony plecami do mnie i rzuca przez ramię:

- Jesteśmy kwita, stalkerze. Ani ty nie jesteś mi nic winien, ani ja tobie.

Przytakuję gestem, mimo, że on nie może tego widzieć. Po chwili wychodzi i znika z mojego pola widzenia. Dopijam herbatę, płace barmanowi, po czym wychodzę na zewnątrz, po drodze odbierając broń od bramkarza. Teraz wypadałoby sprzedać sprzęt z plecaka i zaplanować następne kilka dni. Idę do budynku na północ, gdzie mieści się mała zbrojownia i skup złomu zarazem. Sprzedawca, czy jak go nazwać, siedzi jak zawsze za ladą z nogami na pobliskim stole i żuje tanie cygaro – nigdy nie widziałem, żeby je palił. Podchodzę bliżej, ściągam plecak, po czym wyciągam z niego zdobycznego 1911 i kładę na stół razem z czterema zapasowymi magazynkami. Ten bierze broń do ręki, ogląda ją ze wszystkich stron, rozładowuje, sprawdza działanie mechanizmów, po czym mówi:

- Dam ci pięćset – dawno nie miałem żadnej czterdziestki piątki na stanie. Magazynki wezmę po pięćdziesiąt za sztukę.

Kiwam głową i wyciągam rękę po pieniądze. Zbrojmistrz odlicza banknoty, po czym podaje mi je. Po chwili namysłu ściągam z pleców SWD i pytam:

- Ile za to?

Proces badania i oględzin broni powtarza się, tym razem trwa jednak dłużej. W końcu mężczyzna stwierdza:

- Też zadbany, szybko pójdzie… Dam ci cztery tysiączki, no może cztery i dwieście.

Przytakuję, wyciągam pozostałe puste magazynki i podaję mu je, biorąc w zamian kasę. Znów wychodzę na ‘świeże’ powietrze. No tak, muszę jeszcze opłacić ‘abonament’ u barmana, całkowicie zapomniałem… Pamiętam, jak na początku bulwersowałem się o cotygodniowe opłaty za korzystanie z noclegowni na terenie Baru – dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że ma to sens. W końcu nie każdy stalker sprzedawał artefakty i inny towar barmanowi czy jego handlarzom, w związku z czym nie byłoby z czego utrzymać tego miejsca. A nikt nie chciałby płacić za wszystko z własnej kieszeni… Wracam znów do piwnicy „100 Radów” i ponownie podchodzę do barmana. Wyciągam 300 rubli, kładę je na ladzie i mówię:

- Za tydzień noclegów.

Barman bierze kasę i chowa ją do kasetki pod stołem, po czym znika na chwilę, kucając i szukając czegoś zapamiętale. Po chwili wstaje ponownie i wyciąga w moją stronę poplamioną, wielokrotnie używaną i zżółkniętą kopertę i mówi:

- Ten stalker z którym gadałeś… Kazał ci to dać, wrócił chwilę po tym, jak wyszedłeś.

Wzruszam ramionami, biorę kopertę i siadam niedaleko. Obracam chwilę w rękach sztywny od starości i brudu kartonik, po czym otwieram go.


Monolit, etap II, część I

:

Którąś już godzinę przedzieram się przez chaszcze rosnące na wschodnich rubieżach Matki Strefy. Kilka chwil wcześniej dotarłem do Tworu zwanego przez stalkerów „elektro”. Wydobyłem stamtąd, uprzedni pomodliwszy się do Świętego Monolitu, kilka „kluczyków”, Płodów Matki, które użyte w większej ilości służą za świetne źródło energii.
- Wybacz mi, Matko, za wydarcie z łona Twego płodów Twoich… - szepczę, gdy dostrzegam „grabarza”, śmiertelnie niebezpiecznego syna Strefy. Widzę dłoń wystającą ze środka niby zasuszonej, spękanej, burej ziemi, a tak naprawdę tylko czekającej pułapki. Zrywam z pobliskiego drzewa solidną gałąź, bo dostrzegłem tuż obok dłoni nieszczęśnika zwinięty „sznur”, kolejny z Płodów, który może służyć za wzmocnienie choćby w ubiorach. Kładę się na brzuchu, pełznę spokojnie i powoli, pełznę przez błoto i trawy, modląc się do Świętego Kamienia i Matki Strefy, aby pozwolili mi zabrać „sznur”. Prostuję rękę z gałęzią, sięgam jej końcem do Płodu i podrzucam w powietrze, wyrzucają poza suchy okrąg. Jednocześnie z centrum „grabarza” wystrzeliwują kolejne „sznury” i błyskawicznie owijają się wokół mojego kostura. Ja przetaczam się, wstaję i odskakuję. Lecę przez chwilę, uderzam o miękką ziemię, siłą rozpędu ryję w niej bruzdę. Wstaję, otrzepuję się i widzę mój łup – „sznur” spoczywa na sporym głazie. Naciągam na dłonie ochronne rękawice, ściągam z pleców pojemnik – zabrałem te rzeczy zabitemu przeze mnie niewiernemu, chcącemu się dostać do naszego domu, Elektrowni. Po chwili sznur ląduje zwinięty w pojemniku – Strefa pozwoliła, Monolit pomógł, mogę ruszać dalej.
Marsz jest długi i wyczerpujący. Omijam anomalie i przedzieram się przez chaszcze w drodze do Czerwonego Lasu. Tam wyjdę na jakąś „ludzką drogę” i dotrę stamtąd do Magazynów Wojskowych. Zmieniłem plan – nie będę szedł obrzeżami aż do „Stu radów”, lepiej będzie, jeśli odnowię kontakty i znajomości w bazach po drodze. Muszę zacząć żyć jak dawniej, odnaleźć starych znajomych, zadekować się gdzieś na dłuższy czas… Potem znajdę Bezimiennego – tak zacząłem nazywać w myślach mój cel – i go zlikwiduję.
Dość chodzenia z głową w chmurach. Do Czerwonego Lasu mam jeszcze jakieś dwa kilometry – niedużo, biorąc pod uwagę dystans jaki przeszedłem ostatnio. Już jest dość ciemno, ale kontynuuję marsz – sen tak blisko centrum, w dodatku w niepewnym terenie może się dla mnie źle skończyć – Matka okrutnie karze głupich i nieodpowiedzialnych.
I wtedy słyszę ten ryk. Ryk, który może wydać tylko jedno Dziecię Zony. Dziecię, które za chwilę będę musiał zabić.
Odskakuję w bok, uzbrojona w długie pazury i niesamowitą siłę łapa snorka zdziera mi kawał materiału z rękawa, ja już jestem w przyklęku, dubeltówka w rękach, policzek oparty o kolbę, snork na celu…
Mutant patrzy na mnie zdesperowanymi oczami samotnika. Widzę w nich strach, desperację i…
…prośbę?
Tak! Snork nie atakuje. Widzę, że jest wychudzony, poparzony, widzę ślad po kuli tuż pod klatką piersiową… wciąż żyje, ale już niedługo. Potwór po prostu nie ma siły atakować. Jego przekrwione oczy spoglądają na mnie zza szkiełek maski typu „słoń”, na zawsze przyrośniętej do twarzy byłego wojskowego, jeśli sądzić po strzępach ubioru na ciele mutanta. Podnoszę broń.
- Żegnaj, bracie… - mówię i pociągam za spust.
Huk wystrzału niesie się daleko, błysk oślepia na moment, kolba kopie w bark. Śrut roznosi górną połowę twarzy snorka, rzuca nim w krzaki. Powoli opuszczam dymiącą z jednej z luf broń, patrzę na truchło leżące w chaszczach. Gdzieś w zakamarkach mojej podświadomości budzi się sumienie. Odmawiam modlitwę za siłę, a później za przebaczenie. Przesuwam klucz, łamię karabin i wyrzucam pustą łuskę, a na jej miejsce po chwili pojawia się kolejna. Składam broń i zarzucam na ramię.
Czas mi w drogę.


Monolit, etap II, część II

:

Czuję, jak chłód ziemi przeniknął do moich starych stawów i mięśni, czuję zimno i odrętwienie. Zrzucam z siebie koc, siadam. Ognisko się jeszcze tli… Rozpalam je na nowo, muszę się rozgrzać. Przez kilka następnych minut truchtam wokół ogniska, rozgrzewając zastane mięśnie. Otwieram puszkę z wieprzowiną w sosie, zjadam zawartość i wyrzucam w krzaki. Piję nieco wody z manierki, pakuję się do drogi. Sprawdzam mapnik. Do „Stu radów” mam jeszcze… półtora kilometra marszu. Zacieram ślady obozowiska, wychodzę z samotnej chatki w środku wschodniej części Czerwonego Lasu. Tutaj mieści się najwięcej obozowisk Braci, tutaj też znajduje się Radar, który jednak dawno już stoi pusty, jeśli nie liczyć zabójczych mutantów psionicznych i Dzieci Strefy, które stalkerzy nazywają „drwalami”. Wciąż słyszę głos nieaktywnego „Mózgozwęglacza”, który mimo upływających lat wciąż walczy o życie, niczym żywa istota.
- Jesteśmy reliktami przeszłości – mówię, patrząc w niebo – Tylko że ja mam szansę, by to zmienić.
Poprawiam karabin na ramieniu, zapinam torbę. Ruszam na południe, z dala od głównej ścieżki. Powinienem trafić w pobliże starych wojskowych magazynów, gdzie mieści się siedziba Wolności, ale wśród nich interesuje mnie tylko jeden człowiek.
Żwawy.
Handlarz-legenda. Cwaniak, złodziej, wprawny myśliwy i handlarz w dodatku. Od śmierci Kabla - idealne źródło informacji, u niego muszę zacząć. Ale najpierw… no, tak, kryjówka. Mam starą kwaterę w barze, powinno wystarczyć.
Docieram do palika, na który nadziana została głowa jakiegoś niewiernego… Już niedługo Bariera. Idę kawałek dalej, prostuję się, podnoszę do góry ręce, podnoszę głowę, by było widać moją twarz, idę spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Oby snaj…
Pocisk trafia w drzewo koło mnie.

- Stój! – słyszę głos. Dostrzegam barykady. Wyłaniają się zza nich stalkerzy odziani w kamuflażowe kombinezony, dzierżący głównie szwajcarskie SiG-i i niemieckie G36. Posłusznie stoję w miejscu, gdy podchodzi do mnie jeden z wolnościowców, dowódca oddziału.
- Kto? – pyta.
- Nie pamiętasz?
Gość przypatruje mi się dłuższą chwilę, potem na jego twarzy maluje się coś w rodzaju bezgranicznego zdziwienia zmieszanego ze strachem. Próbuje coś powiedzieć, ale uciszam go gestem.
- Cii, Czapa. Nie wszyscy muszą znać moje imię. Idę do waszej bazy, chcę spotkać się ze Żwawym.
- Nie mieszka już w bazie. Ma lokum w Rostoku, tam zajrzyj.
Kiwam mu głową, mijam żołnierzy frakcji, próbujących zorientować się, kim jestem… idioci. Jeden z nich chyba coś podejrzewa, ale pewnie myśli, że to niemożliwe… w sumie, ma rację. To cholerny cud, że znowu tu jestem. Uśmiecham się pod nosem.
Wróciłem.


7 dni później, 16.42

:

Po otworzeniu koperty moim oczom ukazuje się stara fotografia, przedstawiająca CEJ. Zdjęcie wygląda, jak gdyby miało je w rękach na przestrzeni lat wiele osób - jest poplamione, sztywne od brudu oraz starości i konkretnie wypłowiałe. Ciekawe kto i kiedy w ogóle je zrobił... Na odwrocie jest coś napisane: "Tu znajdziesz to, czego szukasz, stalkerze". Co do...? To brzmi jak stara mantra, powtarzana przez tych, którzy dotarli kiedyś do centrum Zony i byli w stanie wrócić o własnych siłach. Każdy jeden z nich zachowywał się jak niespełna rozumu, ale ze wszystkich ich opowieści można było wyciągnąć jedną wspólną rzecz - gdzieś tam znajduje się tajemniczy Spełniacz Życzeń. Artefakt, urządzenie, czy cokolwiek innego, pozwalające na spełnienie dowolnego marzenia śmiałka, który tam dotrze.Nigdy nie wierzyłem w takie bzdury, ale kiedy słyszy się to tyle razy, od tylu różnych osób... Może jednak jest w tym chociaż ziarno prawdy?

Jedno życzenie. Moje życzenie. Moje.

Spośród wszystkich błędów, jakie w życiu popełniłem... Do naprawienia jednego z nich rzeczywiście byłaby potrzebna taka pomoc. A ja byłbym w stanie oddać za to co tylko mogę... Też dlatego do tej pory comiesięcznie wysyłam przez Sida anonimowo pewną kwotę na adres w Moskwie. Marne zadośćuczynienie za dawne grzechy. Niestety, pieniądze nie zwracają życia. Nie leczą ran na sercu. Nie uspokajają myśli. Pieniądze pozwalają tylko zająć umysł, aby nie skupiał się na tym, co nas gryzie i męczy.

Pieniądze.

Zwykły papierek, któremu sami nadaliśmy wartość, wmawiając innym, że tak będzie lepiej. Nie zwróciliśmy uwagi, że wraz z tym zaczęliśmy tracić nasze człowieczeństwo. Może i w normalnym świecie ktoś może zaprzeczać, że tak wcale nie jest, jednak w Zonie... W Zonie z czasem każdy staje się gorszy od mutantów.One przynajmniej nie kryją wrogich intencji. Cholerny, zdradziecki świat...

I na szczycie ja - pieprzony tchórz.

Gdybym nie próbował uciec tutaj, do tego piekła, może nadal by żyła, a ja nie walczyłbym z wyrzutami sumienia? Może. Jednak wtedy byłbym martwy i miałbym wszystko głęboko gdzieś... Życie za życie - tylko nikt nie pomyślał, żeby spytać ją o zdanie, czy się na to zgadza. I co z tego, że to nie ja pociągnąłem za spust? Moje wybory bezpośrednio do tego doprowadziły...

Moja biedna Marina...

Rugam siebie w myślach - że też zebrało mi się na wspominanie przeszłości, znowu. Rozglądam się podejrzliwie po głównym pomieszczeniu baru - wszyscy zajmują się swoimi sprawami: oblewaniem udanych wypadów, zapijaniem smutków po tych nieudanych, czy piciem ku pamięci poległych, dobrych stalkerów. No tak, przecież póki co nikt nie umie czytać w myślach... Choć w sumie słyszałem już legendy o artefakcie, który miałby niby na to pozwalać. No dobrze, ale nie popadajmy w paranoję. Ponownie zatapiam się w odmętach mojego umysłu, dając się ponieść nurtom wspomnień... Niestety, głownie złych. Zona jest takim paskudnym miejscem, które potrafi w człowieku stłamsić wszystko, co dobre, a uwydatnić to, co najgorsze.

Zona. Co w niej takiego jest, że ludzie ciągną tu jak muchy do otwartego słoika miodu wytarzanego w gównie w upalny dzień? Przecież jest tyle innych możliwości zarobienia sporej kasy... Bezpieczniejszych możliwości, dodam. Z drugiej strony - życie tutaj, w permanentnym uczuciu zagrożenia w końcu zaczyna uzależniać, jak narkotyk. Na początku pojawiasz się, bo słyszałeś, że można tu nieźle zarobić. Potem próbujesz zdobyć ruble na powrót do domu, kiedy nie dajesz już rady. W końcu jednak przywykasz i żyjesz tu tak długo, aż nie zginiesz w anomalii, od szponów mutanta, czy zastrzelony przez wojskowych albo innych stalkerów. Poza tym - Zona to tajemnica.Iluż to z nas w dzieciństwie marzyło, żeby znaleźć się tam, gdzie nikt jeszcze nie postawił stopy, odkryć coś nieznanego, rozwiązać jakąś wielką zagadkę... Tutaj to marzenie w pewien sposób się spełnia - tylko niestety za darmo dostajemy również wszechobecną śmierć i walkę o przeżycie każdego dnia. A mimo wszystko tu jesteśmy... Dlaczego?

Bo Zona jest tajemnicza. Przyciąga.

Kryje jeszcze tyle sekretów, których nie wyjaśniliśmy, tyle fenomenów, których nie daliśmy rady wytłumaczyć, tyle miejsc, jakich nie odkryliśmy... A także ta fotografia - wbrew wszystkiemu fascynująca swoją tajemniczością.

"Tu znajdziesz to, czego szukasz, stalkerze"

Spełniacz Życzeń... Logika podpowiada, ze to bzdura, ale wyobraźnia wówczas nasuwa na myśl choćby artefakty czy anomalie - ich istnienie też może się wydawać bzdurą. Dopóki człowiek nie spotka ich osobiście...

"Logika może cię zaprowadzić od punktu A do punktu B, ale wyobraźnia może zaprowadzić cię gdziekolwiek"

Przypominają mi się stare słowa, które nie pamiętam już kto wypowiedział... Jednak w warunkach Zony niezbędny jest też instynkt, który pozwoli przetrwać tą drogę - nieważne czy wespół z logiką czy z wyobraźnią - w jednym kawałku.

Instynkt.

To właśnie nim się kieruję przebywając w Zonie. Nie zdradzieckim sercem, czy toporną logiką. Instynktem. To on pozwalał mi przetrwać wszystkie lata niebezpieczeństw. A teraz mówi mi, żebym wyruszył do centrum. A ja znów go posłucham.

Wstaję od stołu, wychodzę z piwnicy i kieruję swoje kroki w stronę budynku sypialnianego - muszę dobrze się wyspać przed jutrzejszym dniem, czeka mnie długa droga.


Monolit, etap II, część III

:

Słyszę już przytłumioną muzykę i gwar rozmów, tak charakterystyczny dla największego skupiska stalkerów w Strefie. Powinność przepuszcza mnie bez problemu – ci dwaj mnie pamiętają, świetnie. Idę uliczkami starej fabryki, mijam kwaterę główną Powinności, niewiernych chcących skrzywdzić Matkę… Pokonuję chęć bezsensownego otwarcia ognia, ruszam ku piwnicy budynku, w którym znajduje się bar. Muszę sprzedać łupy, znów uruchomić swoją starą kwaterę. Łupy… zaczynam myśleć jak niewierny.
Podkute glany postukują o deski baru. Widzę spojrzenia stałych bywalców baru. Pogarda, strach, nienawiść… tylko te uczucia widzę na zakazanych mordach stalkerów. Podchodzę do lady.
- Hej – mówię. Barman chrząka coś niewyraźnie odwraca się w moim kierunku. Uśmiecham się na widok twarzy starego grubasa, na której znudzenie i senność momentalnie zamienia się miejscami ze zdumieniem.
- Ty… co ty tu robisz?
- Wracam z wypadu.
Ponury żart.
- Jasne… - widzę, że ma tysiąc pytań, ale duma nie pozwala mu ich zadać. Nie chce okazać tego, że mógłby się o kogoś martwić przez… pięć lat? Nie wiem, nie pamiętam. – Czego chcesz?
Zdejmuję z pleców pojemnik, otwieram. Naciągam na dłonie długie do łokci, czarne ochronne rękawice i zaczynam wyjmować łupy. Zwitek „sznura”. Słoiczek „smaru” – czegoś w rodzaju radioaktywnej, leczniczej maści - , dobrze zachowanego. Piętnaście aktywnych „kluczyków”. Jeden „koci łeb” – wzmacniająca kondycję nosiciela, promieniotwórcza kula. Na razie nie zamierzam nosić żadnych artefaktów przy pasie, nie mam odpowiednich środków ochraniających przed promieniowaniem… Barman pakuje Płody Matki w swoje prywatne pojemniki, liczy kasę.
- Trzynaście tysięcy.
- „Smar” jest świeży i dobrze zachowany. Liczyłem na szesnaście tysięcy za całość – mówię. Barman uśmiecha się pod nosem.
- Piętnaście – odpowiada. Kiwam mu głową, zabieram banknoty i chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Moja kwatera wciąż stoi pusta? – pytam. Barman kiwa głową, już ma odchodzić, ale powstrzymuję go – Gdzie mieszka Żwawy?
- Obok areny, drewniana przybudówka.

*

Wchodzę do kwatery, rozglądam się – rozkładana kanapa, szafa, porządny stół i dwa krzesła, parę półek. Luksus. Podchodzę do szafy, otwieram i wyciągam metalową kasetkę, nie zabezpieczoną w żaden sposób. Otwieram, wyjmuję Forta dwunastkę. Stara broń, ulepszana przeze mnie nieraz, wysłużona, wierna. Szybko rozkładam na części, czyszczę, składam. Sprawdzam działanie mechanizmów, zabieram zapasowe magazynki i amunicję, polski MAG-08 zostawiam na stole. Przepakowuję rzeczy z torby do mocnego, wojskowego plecaka. Wychodzę, zamykam kwaterę. Czas do Żwawego.


8 dni później, 7:30

:

Jak zwykle budzę się o tej samej godzinie. Niestety, pomimo dość długiego snu nie było mi dane odpowiednio wypocząć. Pierw z baru "100 Radów" niosły się wrzaski i krzyki stalkerów, kibicujących drużynie Ukrainy na mistrzostwach w piłce nożnej - pierwszy raz spotkałem się z tym, żeby barman wypożyczył swój stary telewizor... Potem, kiedy już dałem radę zasnąć, przez całą noc męczyły mnie koszmary - czy to z powodu zbyt dużej ilości wydarzeń ostatnimi dniami, czy po prostu ze zmęczenia...

Wstaję obolały z niewygodnego barłogu i siedzę chwilę na krawędzi łóżka. Po paru minutach podnoszę się i robię kilka ćwiczeń rozciągających, żeby rozruszać zbolałe mięśnie oraz stawy. Po kwadransie jestem już gotów do drogi. Wychodzę z budynku sypialnego i kieruję swoje kroki w stronę Rostoku. Zanim udam się w tą szaloną podróż do centrum, muszę poznać bezpieczną drogę - a o niej wie tylko jeden człowiek.

Cyklop.

Swoją drogą, to ciekawe przezwisko. Chociaż w zasadzie, dość mylące... Gość wcale nie ma jednego oka, jak można by po tym wnioskować.

Jest po prostu niewidomy.

Nikt dokładnie nie wie, co do tego doprowadziło. Jedni mówią, że to atak mutanta tak go urządził, inni z kolei gdybają, że to mógł być skutek wpadnięcia w anomalię. Dość rzec, że Cyklop stał się jakby elementem krajobrazu, czy otoczenia - tak, jak Sarkofag czy napromieniowane lasy wokoło. Kiedyś zastanawiałem się, jakie szanse na przeżycie w Zonie może mieć stary ślepiec... Przestałem zawracać sobie tym głowę, kiedy naprzeciw posterunku Powinności przy przejściu pomiędzy Barem a Rostokiem zobaczyłem powieszonego za nogi stalkera - jakiś czas potem dowiedziałem się, że w ten sposób policzyło się z nim kilku łowców, gdy po pijaku próbował obrabować Cyklopa... Inna rzecz, że staruszek sam wcale nie wydaje się być całkowicie bezbronny - nieraz widziano go na polowaniu, ze starą dubeltówką w rękach. Co jeszcze bardziej niewiarygodne, za każdym razem wracał w jednym kawałku, do tego ciągnąc za sobą zdobycz. Gdyby tylko mogła, na pewno miałaby zaskoczony wyraz twarzy - w końcu kto to widział, zginąć od kuli ślepego myśliwego?

Odsuwam od siebie rozmyślania - powoli zbliżam się do magazynu, w którym mieszka Cyklop. Kiedy podchodzę bliżej, zauważam przed wejściem dwóch ludzi - pierwszy z nich jest odziany w ortalionowy dres i kamizelkę lekkiego typu, a drugi ma na sobie coś, co wygląda jak stalkerska samoróbka, ale dostosowana do bycia wróżbitą, lub alfonsem. W końcu nikt inny nie używa takiej ilości pozłacanych łańcuszków, srebrnych ćwieków i innej... biżuterii? Obydwaj ściskają w rękach AK. Cóż, czyżby któryś z klanów bandytów? Przez chwilę mam opory z podejściem, jednak z drugiej strony przecież i tak mnie widzą. Skoro nie otworzyli ognia do tej pory, to chyba nie muszę się niczego obawiać. Ostrożnie podchodzę do nich, kiwam głową na powitanie, po czym pytam:

- Gdzie Cyklop?

Alfons spogląda przez chwilę na mnie z twarzą totalnie bez wyrazu, po czym mówi:

- W środku. Ale gnaty zostaw.

Średnio odpowiada mi idea zostawienia mojego wyposażenia sępom... Z drugiej jednak strony, forsę mam przy sobie, więc ewentualna strata będzie raczej sentymentalna, niż materialna. Ściągam z ramienia 'pionówkę', z kabury wyciągam Berettę i oddaję strażnikowi. Pierwszy z nich, ten w dresie, sugestywnie chrząka i gestem pokazuje na mój nóż. No tak, byłbym zapomniał... Odpinam pochwę od pasa i oddaję go razem z resztą mojego ekwipunku. Alfons otwiera drzwi do magazynu i daje znak, że mogę wejść. Co to się wyrabia... Żeby hieny stróżowały przy drzwiach legendy? Kieruję się na schody po prawej stronie i wchodzę do góry. Staruszek jak zawsze siedzi przy jednym z okien budynku i patrzy swoimi niewidzącymi oczami w nicość. Staruszek... Poza Zoną ludzi takich jak on, nazywa się osobami 'w kwiecie wieku'. Jednak tutaj jest inaczej - tu żyje się krótko, a umiera młodo. Za to niekoniecznie szybko... Podchodzę bliżej mężczyzny i kiedy chcę otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, Cyklop odzywa się pierwszy, nie odwracając nawet głowy:

- Witajcie, chłopcze. To ty jesteś... - na chwilę przed powiedzeniem - jak mniemam - mojego imienia robi pauzę, po czym odwraca się w moją stronę i szeroko uśmiecha. Zaczyna mówić dalej:

- Wiem, że tak bardzo strzeżesz swojego imienia, wiem... Bez obaw, nie powiem go nikomu. U mnie jest bezpieczne, wiesz? - po tych słowach znów się uśmiecha. Po chwili w końcu pyta:

- To co cię do mnie sprowadza, młodzieńcze? Tak, wiem, nie jesteś wcale taki młody... Ale na pewno jesteś młodszy ode mnie, o tak... - starzec wygląda, jakby na chwilę się zamyślił, co skwapliwie wykorzystuję, żeby podać cel mojej wizyty:

- Widzicie, Cyklopie... Muszę dostać się do centrum, aż pod sarkofag - a tylko wy wiecie, jaką drogą.
Mężczyzna podpiera rękami brodę i patrzy na mnie przez chwilę swoim spojrzeniem ślepca. W końcu odzywa się ponownie:

- Do centrum, tak...? Nie każdemu wolno, oj nie każdemu...

- Wiem to - jednak rzecz w tym, że czuję, że muszę...

Cyklop znów kieruje swoje oczy na moją osobę, jak gdyby mnie oceniał i mówi:

- Czujesz, że musisz, tak? A ja *czuję*, że się boisz. I *czuję*, że najprawdopodobniej zginiesz.

W Zonie śmierć jest wszechobecna jak powietrze, jak promieniowanie, jak chciwość, nienawiść, czy zazdrość. Niejeden raz spotykałem się ze śmiercią twarzą w twarz i spoglądałem w symboliczne oczodoły bladej czaszki... Jeśli myśl o tym, że możesz w każdej chwili zginąć, towarzyszy ci na co dzień, zaczynasz się do tego przyzwyczajać, przywykasz. Jednak słowa starca, nie wiedzieć czemu, spowodowały, że na moich plecach i moim karku pojawił się zimny pot. Czy przeraził mnie fakt, że powiedział to tak dobitnie i pewnie, czy może to, ze ślepiec odczytał moje uczucia... Nie wiem. Jednak po jego słowach pierwszy raz od długiego czasu poczułem prawdziwy strach. Mężczyzna z poważną miną cały ten czas ma skierowane oczy gdzieś nad moim ramieniem. W końcu ponownie zabiera głos:

- Zastanawiasz się nad tym, prawda? Widzisz, ja wiem i czuję wiele rzeczy. Dla przykładu, czuję, że ta dwójka przed drzwiami chętnie by cię skroiła, ale wiem, że tego nie zrobią. Skąd on tyle wie, jak to możliwe... - Cyklop uśmiecha się upiornie - Zona odbiera wiele rzeczy. Ale potrafi też dać sporo w zamian, chłopcze - tu klepie się po małym pojemniku na artefakt przy pasie. Chwilę później ciągnie dalej:

- Powiem ci, jak trafić bezpiecznie do centrum, znam dokładną drogę. Jednak będzie aktualna nie dłużej, niż tydzień - potem kolejna wielka emisja pozmienia wszystko. A teraz weź, proszę, zeszyt i długopis. Leżą niedaleko, na biurku.

Kiwam głową na potwierdzenie i idę po przybory. Już wiem, co mnie aż tak przeraziło. To nie tylko pewność, z jaką mówił starzec. To też sposób, w jaki to mówił. Nie jak wcześniej - mamlający, uśmiechnięty starzec - tylko poważnie i z naciskiem, jak doświadczony wiarus. Jaką tajemnicę on kryje...? Artefakt? Na to wygląda... Jednak nigdy nie słyszałem o czymś takim... W końcu, wśród sterty papierów znajduję długopis i zeszyt formatu A4. Podaję je mężczyźnie, jednak ten wybucha śmiechem:

- I po co mi to? Przecież jestem ślepy? - znów uśmiecha się szeroko - To ty będziesz pisać i rysować mapę, ja tylko będę dyktować.

W myślach uderzam się dłonią w czoło. No fakt, w ogóle nie pomyślałem... Całkowicie wybił mnie z równowagi. Muszę się uspokoić... W końcu siadam przy mężczyźnie, otwieram zeszyt i zaczynam notować trasę oraz niezbędne informacje.


Monolit, etap III, część I

:

Żwawy stoi przy szafce, grzebie w niej zapamiętale.
- Nie myślałem, że kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę – mówi do mnie.
- Cuda się zdarzają.
Ja siedzę przy jego stole, popijam ukraińskie piwo. Całkiem niezłe, ale piłem lepsze. W końcu Żwawy wyjmuje coś z szafki, pewnie własne zapiski, siada koło mnie.
- Gość którego szukasz to cholerny duch. – Zaczyna – Samotnik, niegdyś najemnik działający w oddziale „Foxtrot”…
- … który działał w okolicach Prypeci. Wiem, słyszałem.
- Nie przerywaj. Nie wiadomo, jak skończyła się jego służba, nie wiadomo też jak się nazywa, nie posiada żadnej ksywki. Bezimienny…. – dodaje po chwili w zamyśleniu – Posługuje się głównie rosyjskim bokiem i włoską berettą. Przywlekł go tu Włado, miejscowy łowca, po tym, jak nasz Bezimienny został ranny podczas potyczki ze zje*ami z Monolitu na bagnach…
Zjeżam się na dźwięk obraźliwego określenia, ale słucham dalej.
- Nie wiadomo, gdzie teraz się udał. Wiem jednak, że miał dobry kontakt z Cyklopem…
- … nieźle. Każdy, kto zna Cyklopa, zawsze zdobywa plusa – mówię. Żwawy kiwa głową.
- To wszystko – mówi. Świetnie, myślę.
Święte Ostrze syczy krótko i błyska w świetle lampy. Krew tryska na ścianę i spływa po niej fantazyjnym deseniem. Obszukuję Żwawego, zabieram jego dziennik i dokumenty, sprawdzam jego laptopa – nic, co by mnie interesowało. Zabieram tylko klucz do chatki. Wychodzę, zamykam drzwi na kłódkę i chowam kluczyk do kieszeni.
Cyklop.
No, tak… to oczywiście musiał być Cyklop. Mój mentor, przybrany ojciec… ku*wa mać, dlaczego?! Monolicie, wystawiasz mnie na ciężką próbę… Matko, dopomóż.
Co za idiotyzm. Widzę dwie hieny strzeżące wejścia do stojącego na uboczu magazynu Cyklopa, jeden w dresie i kamizelce taktycznej, drugi wyglądający jak dziwka pod Centralnym… Obok nich oparte o ścianę kałachy, oni palą fajki i gadają. Podchodzę, chcę coś powiedzieć…
Wtedy spoglądam w kierunku Dziczy, czuję coś w rodzaju euforii, adrenalina uderza do głowy, czuję przenikającą mnie żądzę mordu…
- Hej, wszystko w porządku? – pyta mnie jeden. Ma niebieskie oczy. Byłby dobrym stalkerem, czuję to.
Ostrze po raz kolejny tego dnia syczy w pochwie, krew tryska, dłoń alfonsa upada na ziemię. Tnę jeszcze raz, tym razem po gardle, alfons pada na beton. Dresiarz traci panowanie nad sobą, kompletnie ignoruje broń leżącą pod ścianą, sięga po gazrurkę leżącą na pobliskiej beczce. Rzuca się na mnie, zbijam jego atak, mylę fintą i wymierzam sztych na serce… Bandzior obwisa na mojej broni, ja kopniakiem odpycham od siebie dogorywającego „ochroniarza”. Wycieram broń o jego ubranie, chowam do pochwy i wchodzę do magazynu.
- Witaj, stary przyjacielu – głos dochodzi z czegoś w rodzaju balkonu, o którego barierkę stoi oparty sam Cyklop. Widzę pojemnik z nieznanym artefaktem umocowany rzemieniami do jego pasa. Ślepiec odwraca się do mnie i spogląda niewidzącymi oczami – Wróciłeś. Szkoda, że tak bardzo się zmieniłeś.
- Dostrzegłem prawdę.
- Sam sobie to wmawiasz. Chcesz po prostu usprawiedliwić to, co właśnie robisz. Usprawiedliwić sześć lat wyrwanych z życiorysu. Usprawiedliwić ofiary, które zabijałeś w imię… no właśnie, w imię czego?
- Lepszej sprawy – mówię.
- Twój głos drży, przyjacielu. Wątpisz. Przykro mi.
- Mnie też. Gdzie jest bezimienny samotnik?
- Goni ulotne marzenie, tak jak ty kiedyś… tak bardzo mi go szkoda. Wiesz, jest podobny do ciebie sprzed wielu lat…
- Wyruszył do centrum? – pytam. To zmienia postać rzeczy… Będzie musiał wkroczyć na moje terytorium.
- Goni za marzeniem… - powtarza staruszek i odwraca się do mnie tyłem. Czuję, jak coś ściska mnie za gardło, słyszę gdzieś na peryferiach świadomości rozkazujący głos…
Zabij go!
Sięgam do kabury po pistolet, podnoszę go, widzę, jak lufa okrutnie wolno podnosi się w górę, łzy cisną się do oczu, do moich uszu dochodzą słowa staruszka…
- Wybacz mi – mówię
Staruszek mówi coś jeszcze, coś co sprawia, że nie wytrzymuję…
Palec ciśnie na spust.
Ten strzał jest inny niż wszystkie pozostałe, w trzasku zamka słyszę rozpacz, w dźwięku łuski opadającej na beton jest żal, a świst pocisku niesie ze sobą pieśń błagania.
Błagania o przebaczenie.


8 dni później, 8:47

:

Wizyta u staruszka skołowała mnie nieco, ale zdążyłem już dojść do siebie, Siedzę na starej suwnicy niedaleko zgrupowania budynków niegdyś dumnie nazywanych 'fabryką Rostok'. Teraz pewnie już nikt nie pamięta, co tu produkowano. I pewnie nikogo to nie obchodzi.

Kilka minut przez lornetkę obserwuję okolicę. "Dzicz" nie otrzymała swojej nazwy z wierszyka o dziku, ale raczej z faktu, że poza nimi potrafi kręcić się tu wiele innych istot. Wszystko wygląda dość spokojnie, przynajmniej na razie... Chowam lornetkę, a wyciągam kartkę z wytycznymi Cyklopa na temat drogi do sarkofagu. W pobliżu Jantaru idzie droga prowadząca do Limańska, z którego to z kolei podobno można trafić w okolice elektrowni, idąc jakimiś dawno zapomnianymi tunelami konserwacyjno-transportowymi. W dużym uproszczeniu i na papierze może brzmi to dobrze... Jednak stan faktyczny oznacza konieczność przejścia mniej więcej dwudziestu kilometrów, do tego w miejscach, w które boją się zapuszczać nawet pretorianie z 'Powinności'...

Chowam gryzmoły, wzdycham ponownie nad swoim durnym instynktem, po czym powoli zaczynam schodzić po przerdzewiałem drabince. Końcówkami palców nieosłoniętymi przez rękawiczki czuję chropowatość metalowej powierzchni, a nosem wciągam zapach utlenionego przez lata żelaza. Kiedy staję na ziemi, na moment zamieram w bezruchu, zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Każdy ze stalkerów ma swój własny sposób 'zgrania się' z Zoną. Żaden z weteranów nigdy nie wyruszy bez tego w niezbadane tereny. Wielu kotów śmieje się pod nosem z takich zachowań, jednak z czasem zaczynają rozumieć... Jeśli przeżyją.

Po paru chwilach jestem gotów do drogi. Jednak na taką wyprawę nie mogę wybrać się tak, jak stoję. Potrzebuję zarówno broni, jak i zapasów. Mógłbym cofnąć się na tereny 'Baru', jednak tamtejsi przemytnicy i kupcy zazwyczaj nie mają nic, co teraz bym potrzebował. Za to po drodze powinienem natrafić na obóz człowieka, który jest mi winny przysługę. Wielką przysługę.

Ściągam z ramienia moją wysłużoną pionówkę, po czym ruszam swobodnym acz ostrożnym krokiem w stronę zabudowań na zachodzie. Przy odrobinie szczęścia za kilkanaście minut powinienem znaleźć się w miejscu docelowym.

Strzał.

Zwyczajny strzał, niesiony echem z oddali, z paru dobrych kilometrów. Normalnie nie zwróciłbym na coś takiego uwagi, w końcu to Zona... Jednak ten dźwięk niósł ze sobą nutę czegoś innego, niż zwykle... Nie potrafię nawet opisać tego słowami. To raczej coś, co się bardziej czuje, niż rozumie. Jak pierwsza miłość...

Wzruszam ramionami i kontynuuję marsz. Wchodzę w alejkę pomiędzy dwoma budynkami magazynowymi. Na jej drugim końcu, w prześwicie, widzę relikt ostatnich lat - rozbity helikopter szturmowy ukraińskich sił zbrojnych. Po upewnieniu się, że nic mi nie grozi, podchodzę do roztrzaskanego wraku. Cała elektronika ze środka już dawno została rozparcelowana przez stalkerów, a zwłoki pilotów pożarły dzikie zwierzęta. Z hartowanego poszycia odpadają kawałki rdzewiejącej, brunatnej blachy, pokazując jak Zona powoli, acz regularnie upomina się o swą dziesięcinę. Zostawiam za sobą niemy pomnik przeszłości i ruszam dalej przed siebie. W oddali widzę mój punkt docelowy - smutny, betonowy szkielet niedokończonego budynku administracyjnego. Ciekawe ilu z pracujących przy nim robotników zdążyło uciec, kiedy ogłoszono stan ewakuacji... Teraz straszy jedynie żelbetonowymi żebrami, niemalże jak cementowy szkielet wieloryba, ukrytego w morzu hangarów i hal magazynowych. Koniec końców okazał się jednak miejscem o strategicznym znaczeniu dla grup weteranów, szukających miejsca na obóz. Jedynie jedna droga prowadząca na górę oraz czteropiętrowa wysokość pozwala zagrać na nosie nawet i co bardziej zajadłym przeciwnikom. Pamiętam, jak lata temu leżałem tam na górze, z okiem przyłożonym do lunety karabinu i czekałem na cel... Jeden, określony cel.

Przerywam jednak wspominki, kiedy zbliżam się do budowli. Jeśli u góry rzeczywiście ktoś jest, na pewno zostałem już zauważony. Kieruję swoje kroki w stronę schodów. Przechodzę ostrożnie ponad pułapką złożoną z żyłki i granatu odłamkowego i zmierzam w górę, po skorodowanych betonowych stopniach. Kiedy wchodzę na ostatnie piętro, zauważam trzy czerwone kropki na swojej kamizelce. Uśmiecham się pod nosem, po czym powoli zakładam pionówkę na ramię. Chwilę później zza pobliskich betonowych ścian wyłania się trzech stalkerów w kombinezonach w barwach maskujących i z założonymi takimi samymi kamizelkami jak ta, którą mam na sobie. Najemnicy. Pozdrawiam ruchem głowy tego po lewej, Wszyscy jak na komendę opuszczają broń. Nie mają ze mną zwady, a na chwilę obecną tyle ostrożności wystarczy wobec dawnego znajomego. Dwaj wracają do swoich obowiązków, a trzeci podchodzi do mnie. Odzywa się niskim głosem:

- Witaj, najemniku.

Uśmiecham się krzywo i odpowiadam:

- To chyba ja powinienem zwracać się tak do ciebie?

Wzrusza ramionami, po czym mówi:

- Nie, żeby miało to teraz jakieś znaczenie. Rozumiem, że chcesz zabrać graty Samuraja... Znaczy, twoje?

Przed oczami znów staje mi scena, kiedy leżę tu, na chropowatej, betonowej posadzce ostatniego piętra z rękami obejmującymi karabin i okiem przytkniętym do lunety...

- Tak, potrzebuję gratów Samuraja. Masz je jak zawsze ze sobą, jak mniemam?

Mężczyzna przytakuje i daje znak, bym poszedł za nim. Spod ściany bierze pokrowiec na broń, kładzie go przede mną i rozsuwa zamek.

- Jest wszystko: M21, M99 i jego stary Glock 18. Niestety, nie mam już półcalówek. Musiałem zużyć, a nie dało jeszcze rady przeszmuglować nowych paczek.

Cóż, i tak nie miałem zamiaru brać ze sobą "stalowego potwora". Bardziej przyda mi się zaufane M21 i G18. Biorę do ręki po kolei każdą z broni i oglądam, bardziej z przyzwyczajenia, niż by coś sprawdzić.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś sentymentalny - mężczyzna zwraca się do mnie, patrząc gdzieś w dal, ponad płaskimi dachami budynków - Gdybyś nie był, nie nosiłbyś tej dziurawej kamizelki i nie zawracałbyś sobie głowy wracaniem co jakiś czas po sprzęt tego dzieciaka.

Tego dzieciaka... Znów wracam pamięcią do dnia, gdy czekałem tutaj na cel. Pamiętam jak dziś, że lał deszcz i zapowiadało się na burzę z piorunami... Musiałem wziąć sporą poprawkę na wiatr i silne opady. Krople rozpryskiwały się na szarej powierzchni wokoło mnie, gdy trwałem w bezruchu. W końcu moja cierpliwość została nagrodzona - pojawił się mój cel. Nie mogło być mowy o pomyłce - tylko jedna osoba w Zonie używała "stalowego potwora". Nacisnąłem spust, gdy tylko miałem czysty strzał. Huk wystrzału został zagłuszony przez dźwięk pierwszego grzmotu... Pocisk trafił w plecy, przebijając płyty pancerza i gruchocząc kręgosłup. Zadanie wykonane...

- Powiedz mi tylko jedno - najemnik wyrywa mnie z zadumy - Dlaczego ja cały czas noszę i używam ten sprzęt, skoro kiedyś to ty tak bardzo go chciałeś?

Spoglądam na niego poważnym wzrokiem, po czym odpowiadam cicho:

- Poczucie winy.


8 dni później, 9:27

:

Spoglądam na zegarek - mam dobry czas. Za parę godzin powinienem być już w okolicach Jantaru. Może zajdę do jajogłowych, zobaczyć co ciekawego mogą dla mnie mieć. Na twarzy czuję lekkie powiewy wiatru, wdycham w nozdrza zapach Zony w porze zbliżającej się nieuchronnie jesieni... Ciekawa sprawa z porami roku w tym miejscu. Zima jest jak rok przestępny - uderza średnio raz na cztery lata. Lato trwa cholernie długo, a jesień bardzo szybko przychodzi, znikając równie prędko, jak się pojawiła. Jedynie wiosna trwa i wygląda w miarę normalnie. Aktualnie w powietrzu czuć delikatną zmianę aury... Jakby minimalna nuta imbiru, mięty i cynamonu...?

Rugam się w myślach. Do mojej głowy znów przesączają się wspominki z życia na Wielkiej Ziemi. Przypominam sobie wyrywkowe chwile z życia, kiedy razem z Mariną przechadzaliśmy się o tej porze roku po parku. Zbierała kolorowe liście opadłe z drzew, a ja zawsze śmiałem się, po co jej ten susz... I tak po tygodniu wszystko to wyrzucała, bo kruszyło się i robiło niesamowity bajzel. Potem zawsze robiła swój wywar, z przepisu znanego tylko jej - składający się między innymi z suszonej mięty, imbiru i cynamonu... To jest zapach, który zawsze będzie dla mnie jesienią. Zatrzymuję się na chwilę, po czym przyklękam na jedno kolano, ściągam skórzaną wojskową rękawiczkę z prawej dłoni i dotykam opuszkami palców ziemi. Na chwilę zamykam oczy i daję ponieść się synergii z Zoną. Coś jest nie tak... Niedługo zapewne coś się wydarzy. Czuję to całym sobą.

Otrząsam się z rozmyślań, wstaję i zaczynam dalej iść spokojnie przed siebie, gdy nagle do moich wyczulonych uszu dociera pewien dźwięk. Mlaskanie, siorbanie, coś jakby pomiędzy tymi dwoma... Zastygam w bezruchu, w pół kroku. Na plecach zaczynam czuć zimny dreszcz. O. Cholera.

Pijawka.

Uspokój się, mówię do siebie w myślach, próbując opanować coraz szybciej bijące serce. Jeszcze nie jesteś w dupie. Jeszcze nie. Sądząc po odgłosach, menda jest zajęta wżeraniem czegoś, lub kogoś. Przez lata spędzone w tym miejscu nauczyłem się chować strach i obawy tak głęboko do swego wnętrza, że czasem mam nawet problem z ich wydobyciem, gdy jest taka potrzeba. Jednak jednej rzeczy nigdy nie mogłem się wyzbyć - strachu przed pijawkami... Rozpaczliwie próbuję pocieszać się szukaniem jakiegoś wyjścia - może uda mi się ją ominąć, może nawet zaskoczyć... Jednak rozum szybko sprowadza prostaczkowatą nadzieję na brudną, radioaktywną ziemię. Juchociągi mają kąt widzenia około 250 na 180 stopni, co czyni je drapieżnikami idealnymi, zdolnymi wypatrzyć swoją ofiarę z praktycznie każdego kąta - zarówno panoramicznie jak i wertykalnie. Choćbym był pieprzonym ninją, nie byłbym w stanie zaskoczyć jej z takiej odległości.

Z tego, co mówią mi uszy, prawdopodobnie siedzi za rogiem budki strażniczej, około piętnastu metrów ode mnie. Cudownie, aktualnie to jedyne bezpieczne przejście w tym kwadrancie gąszczu starych hangarów, budynków fabrycznych i gruzowisk. Rozglądam się, szukając rozpaczliwie jakiejś innej możliwości ominięcia jej, ale nic z tego. Akurat wtedy, kiedy jest największa potrzeba. W ciągu paru sekund i kilku przyśpieszonych uderzeń serca obliczam w głowie szanse powodzenia każdego scenariusza, jaki jestem w stanie wymyślić. Żaden wynik nie jest zadowalający.

Zdaję sobie sprawę, że poza atakiem z zaskoczenia, w grę nie wchodzi również frontalne natarcie. Nie jestem do tego odpowiednio uzbrojony. Gdybym znajdował się kilkaset - nawet kilkadziesiąt - metrów dalej, zdążyłbym przewietrzyć suce łeb kilkoma kulami z karabinu. Niestety, to tylko naście metrów... Pionówka jest nabita zwyczajnym śrutem 12ką - prędzej zaczęła by chichrać się od łaskotek. Pistolet także całkowicie odpada - tym kalibrem tylko bym ją rozwścieczył. Nie mam granatów, a nożem zawsze lepiej radziłem sobie przeciwko ludzkim przeciwnikom...

W przeciągu kolejnego uderzenia mojego serca przez umysł szybciutko i niemalże nieśmiało przeskakuje myśl, którą można by wsadzić do szufladki z etykietą "pijane pomysły". Z drugiej jednak strony... Skoro nie mogę jej ominąć, a instynkt podpowiada mi, że cofanie się również nie będzie bezpieczne, to pozostaje tylko jedna możliwość. Jeśli mapa terenu Rostoku nie zmieniła się od ostatnich paru tygodni...

Tak, to może się udać.

Dopiero zdaję sobie sprawę, że całe moje rozmyślania, plany i wyliczenia w głowie trwały raptem kilkanaście sekund. Uśmiecham się paskudnie pod nosem. No nic, pora wprowadzić mój chory plan w życie.

Sprawdzam, czy wszystkie troczki, ściągacze i paski od broni, plecaka oraz wyposażenia są solidnie zamocowane. Nie chciałbym potem szukać resztek ekwipunku po całej okolicy. Po cichu zbliżam się do budki, za którą znajduje się powód mojego strachu, moja niedoszła nemezis. Pod wojskowymi buciorami delikatnie trzaskają kawałki gałązek oraz opadłe liście z pobliskich drzew. Na szczęście nie muszę się tym zbytnio przejmować. Pijawki zbyt bardzo polegają na wzroku i częściowej aurze podczerwieni, za mało z kolei skupiając się na słuchu. Kiedy zatrzymuję się przy blaszanym budyneczku, przyklejam się plecami do przerdzewiałej ściany. Z kabury wyciągam Berettę i chwytam ją obiema rękami. Biorę głęboki oddech i wychylam się dyskretnie zza winkla, kierując póki co broń ku ziemi.

Oj tak, ktoś nie miał ostatnio szczęścia. Pijawka, odwrócona plecami do mnie, zajmuje się rozpuszczaniem zwłok jakiegoś biedaka. Stalker - z tego co jestem w stanie na szybko zobaczyć - nie ma na sobie barw ani oznaczeń frakcyjnych i sprawia wrażenie jakby zginął od czego innego, niż ataku drapieżnika.

Zanim zdążę z powrotem schować głowę, sytuacja przybiera obrót taki, jak się tego spodziewałem. Mutant obraca głowę w bok i wstaje. Z jej paszczy wydobywa się specyficzny bulgot, oznaczający według jajogłowych niepewność - coś tu jest, ale czy warto atakować, czy lepiej dać sobie spokój... Dylematy każdego drapieżnika alfa. W takim razie, czas na mnie. Wychodzę zza ścianki budki i staję naprzeciw przeciwnika, unosząc broń do strzału w pozycji Weavera. Mutant odwraca się w moją stronę i patrzy na mnie chwilę swoimi oczami, w których czai się tylko dzikość i żądza mordu. Jej przeciągły ryk, mający wystraszyć ofiarę, zmienia się w pisk bólu, gdy trafiam ją wystrzelonym pociskiem z jedno z oczu. Teraz mam szansę.

Chowam pistolet do kabury, po czym odwracam się do tyłu i rzucam się do biegu. Za sobą słyszę kolejny ryk, tym razem pełen złości i zirytowania. Pierwsza - i najłatwiejsza - część planu wypaliła. Ciekawe, jak będzie dalej.

Biegnę przed siebie, starając się zachować równowagę pomiędzy oszczędzaniem sił, a szybkim spieprzaniem przed przeciwnikiem, który potrafi pędzić niemalże o połowę szybciej, niż zdrowy, dorosły człowiek. Oczy gorączkowo obserwują teren przede mną, żeby ten szalony pościg nie zakończył się, zanim w ogóle się zaczął.Po kilkuset metrach zauważam przed sobą majaczący niewyraźnie cel tego biegu. Niestety, zanim daję radę dobiec, czuję, jak coś sprowadza mnie do parteru, rzucając się na moje plecy. Upadam na ziemię, tracąc równowagę, jednak nie zdrowy rozsądek. Szybko pozbywam się plecaka, odczepiając jeden ze specjalnych uchwytów i próbuję przeturlać się po ziemi kawałek dalej, żeby względnie bezpiecznie poderwać się na nogi. Kiedy wstaję, widzę pijawkę raptem pięć, może sześć kroków od siebie. Odrzuca mój plecak na bok i zaczyna wściekle syczeć, zbliżając się powoli. Ofiara okazała się kąsać, zamiast być łatwym kąskiem, tak więc teraz zachowuje pewną dozę ostrożności. Do tego widzi tylko na jedno oko - z drugiego oczodołu cieknie strużka krwi, gromadzącej się na szczęce i co jakiś czas kapiącej na ziemię. Sięgam po nóż i zaczynam powoli wycofywać, zmierzając w stronę celu mojego biegu. Nie mogę się oglądać, żeby nie przejrzała moich zamysłów... Wyciszam zmysły na świat zewnętrzny, starając się skupić na pulsie Zony. Jeszcze kilka kroków... Dwa do tyłu, jeden w lewo... Tutaj! Staję w pozycji bojowej, pochylając się lekko do przodu. Czuję, jak za moimi plecami niewidzialna siła delikatnie szarpie za krawędź mojego płaszcza... Czekam na przeciwnika, na jego ruch. Widzę, że się waha, nie ma pewności... W końcu ofiara przez jakiś czas ucieka, potem nagle zaczyna się wycofywać, a teraz chce walczyć? Syk powoli zaczyna się wzmagać i natężać. Niecierpliwość... Możemy poczekać. Pomimo tego, że po plecach cieknie mi strużka potu, że strach nakazuje mi uciekać, że nogi mam niemalże jak z waty... Będę czekać na twój ruch, suko.

W końcu mutant nie wytrzymuje pojedynku spojrzeń i z rykiem rzuca się przed siebie - zwał mięśni o wadze ponad stu kilogramów pędzi na mnie, zamierzając się do ataku swoją zaopatrzoną w okrwawione szpony łapą... Jednak atakiem mija mnie o parę centymetrów, kiedy uskakuję w bok i zahaczam butem o jej nogę. Gest kojarzony niemalże z psikusami szkolnych łobuzów na długiej przerwie. Jednakże w tym wypadku kończy się czym innym, niż tylko potłuczonymi kolanami. Turlam się na bok, starając się odsunąć jak najdalej od niej. Widzę, jak Wir wciąga ją do środka. Ta szponami próbuje wbić się w ziemię, żeby nie zostać zmiażdżoną przez niewidzialną siłę rzędu kilku tysięcy niutonów, jednak na darmo. Anomalia wygrywa. Zasysa swoją ofiarę do środka i imploduje, żeby po chwili eksplodować i rozrzucić w promieniu kilku metrów brunatno-szkarłatne resztki mojego niedoszłego oprawcę. Kiedy i na mnie spada krew oraz kawałki rozerwanych tkanek, zdaję sobie sprawę, że od kilkunastu sekund wstrzymywałem oddech. Pozwalam sobie na pełne ulgi westchnięcie i ogromny haust powietrza. W amerykańskim filmie bohater pewnie rzuciłby jakimś zadziornym tekstem w stylu "i co powiesz na TO, suko??", czy coś podobnego... Jednak w obliczu brawury, szaleństwa i ledwo co unikniętej śmierci, dochodzę do wniosku, że głupi ci amerykanie. Albo chociaż te ich filmy.

Wstaję i ostrożnie oddalam się do miejsca, w którym leży mój porzucony plecak. Buty mlaszczą w miękkiej ziemi, spulchnionej naturalnym, krwawym nawozem. Szykuje się przepiękna jesień. Z niesmakiem patrzę na mój płaszcz, cały brudny od resztek pijawki. Chyba rzeczywiście będę musiał zahaczyć o bunkier naukowców...
Ostatnio edytowany przez Gizbarus 02 Kwi 2020, 18:35, edytowano w sumie 32 razy
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir

Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Reklamy Google

"Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Gizbarus w 15 Kwi 2012, 22:30

Monolit, etap IV, część I

:

Czy to był strzał?


Nie, nie tym teraz muszę się zająć. Teraz najważniejsze jest to, żeby ten szczeniak nie ruszył się z miejsca. Widzę jak stoi, jak lśni pot, który zrosił obficie jego czoło, widzę jak drży. Niczym w febrze, wpada mi do głowy skojarzenie.


Siedzę oparty o kupę gruzu i jakiegoś śmiecia, a drwal czai się tuż obok. Słychać tylko sapanie i ohydny mlask pożeranych zwłok. Musi być cholernie głodny, bo nawet nie wlókł martwego powinnościowca do swojej kryjówki… Wciąż tkwię w bezruchu, czekam, aż ten sku*wiel sobie…


Nie, nie młody!


Gówniarz unosi akaema. Co robisz? Powoli opiera kolbę o ramię, wtula w nią policzek i zgrywa szczerbinkę z muszką. Och, na wszystkie bóstwa tego świata, co za idiota, myślę. Przynajmniej zrobił to powoli.


Czerwony zerka na mnie. Kręcę powoli głową. Nie rób tego, myślę.


Szczeniak patrzy na mnie, potem na mutanta. Zerka tak przez chwilę. I podejmuje decyzję.


Huk wystrzału miesza się z rykiem wściekłości mutanta. Widzę tylko rozmyty czarny cień, słyszę chrapliwy oddech drwala, czuję jego cholerny smród…



43 minuty wcześniej…



Zwłoki Cyklopa są przewieszone przez barierkę balkonu, z przestrzelonej głowy płynie krew i kawałki mózgu. Opuszczam forta, dławię w sobie żal i chowam pistolet do kabury. Rozglądam się wokół – pusto. Podchodzę do barierki, zdejmuję z niej starca i kładę go na ziemi. Widzę otwór wylotowy pocisku, dokładnie pośrodku czoła. Zamykam staremu oczy i odpinam mu od pasa pojemnik, otwieram – jest tam… Biała kula, emanująca ciepłe, blade światło. Nikt nigdy nie nazwał tego artefaktu. Bo to ja go znalazłem. Dla niego.


Zamykam pojemnik i chowam go do plecaka. Wyciągam z kieszeni kurtki Cyklopa klucz i otwieram nim kufer w jego pokoiku – wszystko na swoim miejscu, jak wiele lat temu. Wyciągam starego Mosina, zawiniętego troskliwie w płótno i twardą skórę pijawki. Pod spodem leży niezabezpieczona kasetka – otwieram ją. W środku tkwi stary rewolwer Nagant. Zabieram kilka paczek amunicji do obu sztuk broni. Rewolwer jak na razie pakuję do plecaka, Mosina ładuję i zarzucam na ramię, a do kieszeni wkładam kilka zapasowych nabojów. Robi się ciężko, myślę. Poprawiam szelki plecaka i przeszukuję pokój. Przetrząsam szafki i komódki, sprawdzam pod materacem starego łóżka. Znajduję tylko parę puszek mielonki i skórzaną torbę. Biorę żarcie i ruszam do wyjścia.

- Hej! Treska! Biegnij do bazy, tu są trupy!


Pewnie Powinność… mają refleks, nie ma co. Opieram dłoń na rękojeści Świętego Ostrza, przyczajam się przy drzwiach. Odziany w czerwień żołnierz wchodzi i niemal natychmiast pada z rozchlastanym gardłem. Słyszę okrzyk gdzieś dalej, dobywam forta i wychylam się zza węgła, trzymając przed sobą pistolet. Widzę młodzika próbującego wycelować do mnie z leciwego kałacha. Świeży nabór. Dwa pociski trafiają go w czoło, młody zwija się jak harmonijka i pada na beton. Kolejni trzej przyjmują postawę bojową, cisną na spusty karabinów. Usuwam się im z linii strzału zawracam na balkon. Kule świszczą mi nad głową, bo ci amatorzy są już w środku. Przesadzam barierkę balkonu i z hukiem dobywającym się spod buciorów ląduję na ziemi. Klnę, gdy stawy zaczynają boleć, ale zwalczam to i biegnę przed siebie. Odwracam się na moment – dwóch zostało na balkonie, jeden biegnie za mną. Pociski sieką ziemię tuż za mną. Skręcam gwałtownie w wąską uliczkę między kolejnymi budynkami przemysłowymi i do moich uszu dociera huk wyładowania i wrzask bólu. No, proszę. Idiota wpadł w „elektrę”. Wpadam do jednej z niedużych hal, wdrapuję się po schodkach na wyższe piętro. W ścianie jest wyrwa, dalej dach garażu… spokojnie doskoczę, zresztą dach jest niżej. Zdejmuję Mosina z ramienia, kucam w rogu pomieszczenia i celuję przez niedużą dziurę, skąd mam widok na spory plac. Już teraz słyszę kroki… Przygotowuję się.


Pierwsi są towarzysze zabitego w Tworze… Obaj przystają na placu, ciężko dysząc. Rozglądają się wokół… po chwili dociera do nich kolejna trójka, mówią coś do towarzyszy gościa z „elektry”. Celuję i pociągam za spust.


Głowa powinnościowca odskakuje, zwłoki bezwładnie padają na glebę z głuchym hukiem. Przeładowuję i kieruję celownik na kolejnego ze świeżo przybyłych. Ten pędzi, by skryć się za najbliższą stertą gruzu. Posyłam kolejny pocisk, gość dostaje w stopę. Leci do przodu, ryje twarzą o ziemię. Słyszę jego krzyk, ale kończę to strzałem w skroń rannego. Kolejni zbili się w grupkę i skryli za starym ZIŁ-em. Doładowuję karabin, zarzucam na ramię i skaczę na dach garażu. Przebiegam kawałek, zeskakuję na ziemię. Któryś mnie przyuważył, posyła za mną serię. Ściągam z drugiego ramienia strzelbę i kryję się między stertą beczek a zimną ścianą hangaru. By się do mnie dostać, muszą przejść przez wąską uliczkę między garażem a kolejną halą. I tak się dzieje – dwóch biegnie w moim kierunku, jeden za drugim. Pociągam za spust, chmura śrutu masakruje pierwszemu jelita, pęcherz i krocze. Gość rzyga krwią i pada na trawę. W powietrzu po chwili czuć smród ekskrementów i uryny. Czekam kilka minut.


Pusto.


Było pięciu. Jeden zwiał.


Doładowuję strzelbę i zarzucam na ramię. Robię w tył zwrot i nurkuję w wąskie przesmyki między gruzem, ruinami i starymi hangarami. Kieruję się w kierunku Jantaru – z pewnością wyciągnę od naukowców jakieś informacje… tamten samotnik na pewno będzie chciał tamtędy przejść.


Wychodzę na spory plac, staram się jak najszybciej go przebyć. Wtedy słyszę odległe ujadanie.


Cholerne psy.


Z opętańczym szczekaniem łączą się okrzyki i podniecone głosy. Tropiciele Powinności, mogłem się tego spodziewać. Ruszam truchtem przed siebie, chowam się za wrakiem helikoptera i ujmuję w dłonie Mosina.


Pierwszy, który wyłania się z krzaków dostaje w splot słoneczny. Krew tryska z rany i rozwartych ust, facet pada na ziemię. Dwaj tropiciele z w sumie sześcioma psami wyhamowują, próbują zawrócić. Zabijam trzy psy, jednego po drugim, na koniec posyłając pocisk w kierunku tropiciela. Dostaje w brzuch. Sięgam po zapasowe naboje i doładowuję karabin. Drugi psiarz wypuszcza kundla z rąk i rzuca się do kumpla. Cholery rzucają się w moją stronę – zabijam jednego, ranię drugiego w łapę, trzeciego chybia. Klnę, wprowadzam kolejny nabój do komory i pies dostaje prosto między oczy. Dobijam tego rannego i kieruję siatkę celownika PU na drugiego z tropicieli – próbuje odciągnąć swojego kumpla. Co to za amatorzy? Posyłam mu pocisk w gardło i kończę tę zabawę.


Jednak teraz dostrzegam błysk w oknie hangaru i jest za późno na jakąkolwiek reakcję.
Odgłos wystrzału dociera do moich uszu na moment po tym, jak pocisk wwierca się w bark, przegryza się przez miękką tkankę i wychodzi z ciała, zawadzając o kość. Ból jest potworny, zaciskam jednak zęby i rzucam się w trawę za linią betonu. Pełznę, sycząc z bólu i kolejna kula trafia w ziemię obok mnie. Wczołguję się za stertę beczek, wstaję, wyrywam rękaw kurki od dłoni do łokcia, wpycham go pod materiał i przykładam do rany. Klnę pod nosem i rzucam się do ucieczki, bo słyszę kroki kolejnych członków pościgu. Już po chwili seria z karabinu dziurawi mi ziemię pod stopami. Spodnie mam już poszarpane od kul, zeschłe gałęzie sieką bezlitośnie odkryte fragmenty skóry. Wbijam się do starej szopy, wyszarpuję z kabury forta i dziurawię jak sito twarz pierwszego czerwonego. Facet pada bez jęku, miast twarzy ma ohydną, poszarpaną, krwawą maskę z jednym ocalałym okiem i resztką ust rozwartą w niemym krzyku. Kolejni czterej sieką pociskami siedem sześćdziesiąt dwa szopę, sięgam za pazuchę po ergedieszkę, „gotuję” chwilę i ciskam w kierunku pościgu.


Krzyk.


Tupot.


Huk.


Odłamki lecą na wszystkie strony, część siecze ścianę szopy, ocalałe okno rozpada się na tysiąc kawałków. Słyszę opętańczy wrzask i charkot. Nie czekam – wyskakuję na zewnątrz i pędzę dalej, słyszę kolejnych. Odwracam się – dwóch. Młodzik i starzec. Przyspieszam, ale pocisk przeszywa mi łydkę. Łapię poślizg, lecę na łeb, na szyję i ryję w betonie, zdzierając sobie odzież i kawałki skóry z twarzy. Ty pierdo*ony debilu, myślę. Jesteś stary, wolny i bierzesz się za osobistą zemstę na jakimś gówniarzu. Brawo, mistrzu.


Słyszę ich podniecone krzyki, słyszę buciory uderzające miarowo o beton. Stary odwraca mnie na plecy i patrzy w oczy.


- sku*wysynu – mówi i pluje mi w twarz – Zabiłeś Cyklopa. Wpakowałeś mu kulkę w łeb. Tak jak innym naszym chłopcom. Masz przesrane, morderco.


Facet łapie mnie za fraki i opiera o stertę gruzu. Chyba chce mnie uderzyć kolbą w twarz, ale wtedy z ciemności wyskakuje cień.


Cień odbija się jak sprężyna od pnia drzewa, doskakuje i łapie starego za szyję. Odciąga go w kierunku wejścia do jednego z garaży. Już wiem, jak stalkerzy zwą to Dziecię – „drwal”. Anorektyczna sylwetka, idealnie czarny kolor cienkiej skóry i czerwone, ziejące nienawiścią ślepia. Zęby niby wampirze, pazury jak u żbika, nawet bardziej zakrzywione. Niesamowicie zwinny i szybki, jednak ma słabość – nie jest zbyt odporny na ołów. Nie sztuką jest go zastrzelić. Sztuką jest w ogóle wycelować.
Tymczasem potwór masakruje starego. Fontanna krwi, mięsa, flaków i kości tryska w powietrze, drwal wgryza się w otwarty tors żywego jeszcze powinnościowca i z ohydnym siorbanie wciąga pozostałą zawartość, a potem zgarnia i wpycha sobie do ust wszystko to, co rozrzucił. Stary już nie żyje.


Zauważam teraz młodzika, dzierżącego AKM. Młody pozieleniał, wpatruje się w drwala mętnym, pełnym przerażenia wzrokiem. Ja patrzę na niego, jednocześnie bardzo powoli sięgając do kabury po forta. Drwal jest skupiony na starym, ale młody stoi bliżej, praktycznie przed mutantem. Jeśli się poruszy…


Czy to był strzał?


Nie, nie tym teraz muszę się zająć. Teraz najważniejsze jest to, żeby ten szczeniak nie ruszył się z miejsca. Widzę jak stoi, jak lśni pot, który zrosił obficie jego czoło, widzę jak drży. Niczym w febrze, wpada mi do głowy skojarzenie.


Siedzę oparty o kupę gruzu i jakiegoś śmiecia, a drwal czai się tuż obok. Słychać tylko sapanie i ohydny mlask pożeranych zwłok. Musi być cholernie głodny, bo nawet nie wlókł martwego powinnościowca do swojej kryjówki… Wciąż tkwię w bezruchu, czekam, aż ten sku*wiel sobie…


Nie, nie młody!


Gówniarz unosi akaema. Co robisz? Powoli opiera kolbę o ramię, wtula w nią policzek i zgrywa szczerbinkę z muszką. Och, na wszystkie bóstwa tego świata, co za idiota, myślę. Przynajmniej zrobił to powoli.


Czerwony zerka na mnie. Kręcę powoli głową. Nie rób tego, myślę.


Szczeniak patrzy na mnie, potem na mutanta. Zerka tak przez chwilę. I podejmuje decyzję.


Huk wystrzału miesza się z rykiem wściekłości mutanta. Widzę tylko rozmyty czarny cień, słyszę chrapliwy oddech drwala, czuję jego cholerny smród…


Dzieciak pruje w mutanta ile wlezie, kałach zaczyna siać pociskami na wszystkie strony, a po chwili słychać już tylko suche trzaski iglicy. Drwal okrąża młodego błyskawicznie, wykręca mu ręce, wbijając mu w nie swoje pazury i zbliża pysk do ucha powinnościowca, jakby chciał mu coś doń wyszeptać. Nie ma czasu na zimną kalkulację – rzucam się po strzelbę starego: SPAS-12 leży trzy metry przede mną. Pieką ranki na nogach, piecze przestrzelona łydka, drażni bólem raniony bark. Adrenalina uderza do głowy, czas zwalnia. Nie słyszę niemal nic, kiedy już mam w rękach strzelbę. Przekręcam się na plecy, i mam teraz przed sobą młodego i drwala, który trzyma go niczym tarczę. Widzę każdy detal twarzy czerwonego: szary wąs nad górną wargą, jasnozielone oczy, kruczoczarne krótkie włosy. Widzę łzy bólu i strachu w tych oczach, potworny grymas niczym u woskowej figury wykrzywił twarz młodego. Podnoszę strzelbę, ignorując tysiące czerwonych mrówek w barku. Gdzieś na niebie zakrakał kruk.


Pierwszy strzał masakruje organy wewnętrzne młodego. Z pęcherza wylewa się uryna, jelito cienkie zbija się z grubym i żołądkiem w bezkształtną, krwawą miazgę. Z ust czerwonego tryska krew, na ziemię z cichym szumem wylewają się płyny ustrojowe, ciemna, śmierdząca jucha i zawartość zmielonych śrutem kiszek. Drugi strzał sprawia, że twarz, gardło i obojczyk młodego zlewają się w jedno, kolejna mieszanina krwi, kości i włosów strzela w powietrze. Drwal upuszcza bezkształtny pokrwawiony tłumok, wyje z bólu. Przestrzeliny zraniły go poważnie, podobnie jak następujący chwilę później trzeci strzał, który niszczy krocze, małe, owłosione przyrodzenie potwora i jego chude uda. Mutant pada jak ścięte drzewo. Miota się, wyje z bólu. Wstaję z grymasem bólu i zmęczenia na twarzy. Wpycham strzelbę do ust paskudy i strzelam tak długo, aż kończą się naboje w rurowym magazynku. Z głowy mutanta nie pozostaje nic.
Odrzucam broń i spoglądam na zmasakrowane zwłoki drwala i młodego. Dlaczego, Matko, wydałaś na świat… to? – myślę, patrząc na mutanta. Podnoszę swojego bajkała i mosina, zarzucam je na ramiona. Przeszukuję powinnościowców – biorę śrut i racje żywnościowe. Podnoszę się, opatruję ranę łydki i wstrzykuję sobie zastrzyk przeciwtężcowy. Nie zatrzymuję się – ruszam dalej, aż docieram do ogromnej kałuży krwi, skupionej wokół jednego punktu. Kolejny Twór. Omijam go i ruszam dalej, w kierunku Jantaru.


Towarzyszy mi tylko krakanie samotnego kruka i coraz dalsze pokrzykiwania członków Powinności.


8 dni później, 14:33

:

Droga w malowniczą okolicę przebiegła bez większych przygód. Niestety, cały ten czas towarzyszył mi lepki smród zmiażdżonych wnętrzności pijawki na moim płaszczu. Przez głowę przelatuje mi ironiczna myśl, że być może dlatego waśnie nie musiałem przez resztę drogi zmagać się z innymi mutantami... Gdyby potrafiły myśleć, to niejeden by się dziwił, co to za stwór? Wygląda jak obiad, ale na kilometr śmierdzi pijawką... Uśmiecham się krzywo do swoich rozmyślań - ot, pomysły trzeźwego człowieka.

Idąc dalej przed siebie, zauważam istotną zmianę w otoczeniu i roślinności. Drzewa i krzaki, które tu rosną, wyróżniają się barwą i wyglądem - prawie nie mają liści, a te, które jeszcze pozostały, mają kolor zgnitego brązu czy ciemnej czerwieni. Do tego wszystkie odrosty, gałęzie i konary są dziwnie powykręcane, co przywodzi na myśl zastygłe w bezruchu ofiary cierpień. Biorąc pod uwagę niewielkie, ale stałe oddziaływanie psioniczne z podziemnego kompleksu niedaleko stąd, może mieć to sens. W końcu drzewa też żyją. Zwłaszcza te z okolic Czarnobyla, jeśli wierzyć legendom.

Z oddali do moich uszu zaczyna docierać monotonny odgłos pracującego generatora. Skoro robi tyle hałasu, oznacza to, że jajogłowi znów muszą korzystać z zapasowego. Pewnie w zarządzie uparli się, żeby do ich modułowego laboratorium jako główne źródło zasilania dać jakiś eksperymentalny "cud" z zachodu... Koniec końców i tak większość czasu spędzają ciągnąć energię ze starego paliwowego radzieckiego złomu.

W zasięgu wzroku mam już cały obóz. Ot, szara bryła stalowego bunkra naukowego z lądowiskiem dla helikopterów zamiast dachu. Całkowicie zbędny dodatek, biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa strefy powietrznej nad Zoną. Do tego wokoło wyznaczony perymetr ze stalowej siatki - oczywiście w wielu miejscach już dziurawej i poszarpanej. Ostatnimi czasy w okolicy tego bagna podobno nie kręciło się zbyt wiele mutantów, więc wszelakie uszkodzenia najwidoczniej są jeszcze sprzed paru miesięcy, a być może i więcej. Jajogłowym albo nie chciało się nawet wysyłać wniosku z zapotrzebowaniem do zarządu, albo góra po prostu olała tą sprawę, uznając ją za zbędny kaprys.

Przykucam obok pobliskiego krzaczka i ściągam z ramienia M21. Podnoszę zaślepki z lunety i przez chwilę lustruję okolicę. Bezpiecznie czy nie, lepiej sprawdzić teren. Potem może nie być drugiej szansy. Po kilku chwilach dochodzę do wniosku, że okolica rzeczywiście jest spokojna i bezpieczna. Nieco zbyt spokojna, uderza mnie dzika myśl. To jak dziecko - najgorszy urwipołeć i hultaj w okolicy nagle siedzi grzecznie, gdy rodzice wracają do domu. Na pewno coś przeskrobał, drań jeden, spójrz no tylko w te kaprawe oczka... Takie samo wrażenie mam teraz. Wstaję więc i trzymając karabin w rękach schodzę powoli po wiecznie błotnistym terenie, niegdyś dumnie zwanym jeziorem Jantar. Ciężkie buciory mlaszczą na błotnistym podłożu. Co parę kroków muszę uważać,żeby nie zostawić za sobą obuwia w występujących gdzieniegdzie plamach zdradliwego bagna. Im bardziej zbliżam się do stalowego bunkra, tym bardziej czuję wzrastające napięcie. Coś jest nie tak... Jak na komendę terkot generatora zamienia się w kakofonię kaszlu dławiącego się silnika, który po chwili staje. Wokoło zapada złowroga cisza - jakby wszystkie żywe istoty w okolicy czekały na ten moment, a teraz nasłuchiwały, czy ktoś jeszcze tu jest. Parę ostrożnych minut później staję przed pancernymi drzwiami. Naciskam brzęczyk komunikatora i odsuwam się odrobinę, żeby było mnie wyraźnie widać na kamerze. Po kilku dłuższych chwilach oczekiwania wduszam go ponownie. W mojej głowie zapala się czerwona lampka oznaczona etykietką "niebezpieczeństwo?" zanim jeszcze zauważam, że drzwi od bunkra nie są zatrzaśnięte, tylko dosunięte do zamka magnetycznego. Szybko rozglądam się po terenie wokoło, zakładam M21 na ramię i chwytam za G18. Powoli i jak najciszej otwieram stalowe drzwi i wchodzę do środka. Komora odkażająca nie działa, drugie drzwi stoją otworem. Widocznie dlatego też terkot generatora niósł się tak daleko - brak uszczelnienia i dźwięki uciekają na zewnątrz jak szczury z tonącego statku.

Staję w korytarzu laboratorium. Pomimo tego, że czuję nadal znajdujące się na moim ubraniu resztki mutanta, do mojego nosa uporczywie próbuje się dostać inny smród. Zapach kurzu wymieszany ze słodko-kwaśnym lepkim aromatem ludzkich zwłok, leżących w warunkach laboratorium polowego od parunastu dni... W pewnym stopniu rozluźniam się. Żadne ślady nie wskazywały, żeby do laboratorium wdarły się mutanty - a nawet gdyby, to nie zostawiłyby na tyle tkanki, żeby zwłoki zaczęły śmierdzieć rozkładem. Gdyby z kolei nadal znajdowała się tu osoba - czy osoby - odpowiedzialna za to, nie wytrzymałaby tyle czasu w pobliżu cuchnącego denata. A nawet jeśli, to wcześniej umarłaby od zatrucia trupim jadem.

Bardziej pewny swojego bezpieczeństwa, wychodzę zza rogu i zauważam źródło całego "aromatu". Zwłoki kogoś, kto chyba wcześniej należał do grupy naukowej - ma na sobie coś, co do niedawna zapewne było białym kitlem. Teraz niestety przybrał już barwę palonej żółci wymieszanej gdzieniegdzie z ziemistym brązem i delikatną czerwienią, przylegając tyle czasu do rozkładającego się powoli ciała. Zamykam na chwilę oczy i wciągam nosem powietrze jeszcze raz. Nawilgocenie jest niewielkie, więc nic dziwnego, że trup zmumifikował. To daje gdzieś ze dwa, może trzy tygodnie od zgonu, gdybym miał na szybko ocenić. Otwieram ponownie oczy, podchodzę do ciała i przykucam przy nim. Na kieszonce ubrania ma coś, co jeszcze do niedawna było identyfikatorem. Niestety, jest zachlapany częściowo zakrzepniętą już krwią, przez co nie da się odczytać pełnego imienia i nazwiska denata - jestem w stanie rozszyfrować tylko "Leo... Kwia...". Odczepiam plakietkę i chowam do kieszeni spodni. Sidorowicz płaci dobry pieniądz za takie przedmioty. Ponoć na Wielkiej Ziemi są zwyrodnialcy zbierający wszystko, co tylko ma związek z Zoną... Zwłaszcza z przedmiotami, które należały do zmarłych.

Nadal kucając przy zwłokach rozglądam się wokoło. Niedaleko od ciała, przy wejściu do jednego z pomieszczeń badawczych, leży zwyczajna dubeltówka. Podnoszę ją i przełamuję, żeby przekonać się, że wystrzelono z niej oba naboje. Odkładam ją na bok i spoglądam w stronę, w którą zapewne nieboszczyk patrzył przed śmiercią. Zauważam brunatny rozbryzg na ziemi i na niedalekiej ścianie - czyli wygląda na to, że strzelałeś do kogoś, zanim cię położyli, kolego. Nie tracę czasu na oględziny ciała, żeby sprawdzić, czy zginął od kul czy może pazurów - przy aktualnym stanie rozkładu ma to tyle sensu, co szukanie artefaktów z użyciem telefony komórkowego. Wystarczy chwilę pomyśleć... Istotnie - niedaleko plam krwi zauważam kilka łusek z karabinu i pistoletu. Czyli przynajmniej dwie spluwy. Wojskowi? Odpada. Najemnicy? Cóż, nigdy nie traciliśmy... Poprawiam się w myślach - nigdy nie tracili czasu na jajogłowych. Zbyt dużo zamieszania. Stalkerzy? Bardziej prawdopodobne, aczkolwiek niewielu jest na tyle głupich, żeby pozbawiać się forpoczty na głębokim terytorium. Może któraś z grupek idiotów w czarnych płaszczach...

Zostawiam na razie rozmyślania i przeszukuję kolejno pomieszczenia, nadal trzymając w gotowości Glocka - bardziej dla zasady, niż z konieczności. W jednym znajduję szafki obsługi placówki. Większość z nich jest otwarta, a rzeczy znajdujące się w środku wyrzucone na ziemię - wygląda na to, że ktoś najwidoczniej napadł na placówkę w celach rabunkowych - to wyklucza w takim razie kolejną grupę, czyli fanatyków Monolitu. Inna rzecz, że nieczęsto pojawiają się w tej okolicy - ktoś wysnuł kiedyś teorię, że tutejsze oddziaływanie psi nie współgra za bardzo z praniem mózgu jakie im zrobiono i kończy się albo zgonem, albo amnezją, czy jeszcze innymi przypadłościami... Naturalnie to tylko pseudonaukowe dywagacje, więc nie ma co się na nich opierać. Jedno jest pewne - nie zaatakowaliby placówki dla fantów. Prędzej wywiesiliby zwłoki na palach przed wejściem i spalili wszystkie papiery, jakie znaleźliby w środku.

Postanawiam sprawdzić co jeszcze mogło pozostać po przejściu huraganu znanego jako "Rabunek". Jedna z szafek jest nadal zamknięta - ślady na drzwiczkach wskazują jednak, że ktoś zaciekle okładał ją czymś tępym, zapewne kolbą karabinu. Rozglądam się wokoło - na podłodze leży cała masa ubrań, zapasowych butów laboratoryjnych oraz kosmetyczka. Z ciekawości rzucam okiem do środka.

Szminka.

Czuję nieprzyjemne ukłucie w żołądku, kiedy wszystko staje się jasne. Jedyne miejsce, gdzie można jeszcze spotkać kobiety w Zonie - polowe laboratoria naukowców. Zaciskam lewą pięść z wściekłością. Czy po prostu moje życie musi się tak układać, żeby przypominać mi o moich dawnych porażkach? Czy może po prostu to Zona, docierająca do naszych wspomnień, pragnień i smutków, wykorzystuje przeciwko nam to, czego się boimy i co chcemy zepchnąć w jak najgłębsze zakamarki naszego umysłu? Zamykam oczy i przez moment próbuję się uspokoić, koncentrując się na swoim oddechu. Już i tak nic nie zmienię w tym miejscu - naukowiec z korytarza próbował zatrzymać porywaczy, ale nie był w stanie. Dziewczynę najpewniej spotkał ten sam los... Z ręki oprawców, albo - jeśli miała dość charakteru - z jej własnych.

Sięgam po kosmetyczkę i po chwili poszukiwań znajduję w niej wsuwkę do włosów. Wstaję, podchodzę do zamkniętej szafki i po kilku chwilach starań otwieram zamek. Oczywiście, mógłbym go przestrzelić w kowbojskim stylu - ale po co robić hałas, marnować amunicję i narażać zawartość mebla na uszkodzenie? Uchylam drzwiczki i spoglądam co znajduje się w środku - zeszyt wyglądający na pamiętnik, pluszowy miś, pudełko po czekoladkach i parę innych drobnych przedmiotów, mających dla kogoś ogromną wartość sentymentalną. Biorę do ręki futrzastą zabawkę i przyglądam się jego smutnej mince - przypominam sobie dawne, dobre lata... Pamiętam, jak kupiłem kiedyś podobnego pluszaka dla...

Odkładam go na miejsce i zamykam drzwiczki. Nie pora na wspominki. Nie teraz. Nie... W ogóle, nigdy! Zaciskam usta i wychodzę z pomieszczenia, kontynuując badanie bunkra. Na końcu korytarza, za pomieszczeniami badawczymi, łazienką i sypialnią znajduje się zbrojownia. Niestety, drzwi są otwarte i praktycznie cała broń oraz amunicja zabrana. Wprawdzie placówki nigdy nie miały tego wiele, jednak wystarczyło do wyposażenia kilku ludzi na porządną strzelaninę. Niestety, teraz na ziemi leży jedynie parę upuszczonych naboi pistoletowych, najpewniej kalibru 9x18. Kopię jeden z nich butem, posyłając go pod stół rusznikarski. Niczego więcej tu nie zrobię. Wychodzę z powrotem na korytarz i wracam do pomieszczenia, w którym znajduje się łazienka. Zdejmuję płaszcz, kamizelkę taktyczną oraz gruby wojskowy sweter. Po chwili namysłu ściągam też buty, pozbywam się spodni oraz bielizny i wchodzę pod prysznic - woda jest zimna, ale na szczęście nadal w rurach jest ciśnienie. Pierwszy raz od wielu dni mam możliwość umyć się pod prysznicem... Bez większych zahamowań korzystam z szarego mydła któregoś z naukowców. Pozwalam, żeby zimna woda orzeźwiła nieco zmęczone mięśnie i ostudziła ciało oraz umysł. Na parę chwil zatapiam się w nicości...


8 dni później, 16:17

:

Zostawiam za sobą smutną i martwą skorupę pustego już laboratorium naukowego. Zabrałem ze sobą wszystko, co mogłoby okazać się przydatne w dalszej drodze. Rozważałem początkowo spalenie tego miejsca, aby pogrzebać wszystkie wspomnienia i wydarzenia, jakie się z nim wiązały, jednak to mogłoby tylko zwrócić niepotrzebną uwagę okolicznych drapieżników czy maruderów. Wydrapałem więc tylko na drzwiach nożem znak używany przez niektórych łowców i najemników - "Przeklęte miejsce".

Poprawiam plecak oraz płaszcz i z satysfakcją wciągam powietrze nosem. Chwilę po tym, jak sam wyszedłem spod prysznica, wyprałem także moje ubrania, czyszcząc je z resztek rozbryzganej pijawki. Chciałbym powiedzieć, że pachnę świeżością, jednak byłoby to sporym niedopowiedzeniem. Użycie detergentu innego jak zwykłe, szare mydło bardzo szybko sprowadziłoby kłopoty na każdego stalkera. Wystarczyłby tylko jeden drapieżnik z pustym brzuchem i - co się z tym wiąże - wyczulonym węchem. Kilku "turystów" szybko pojęło głupotę używania zapachowego mydła czy środków piorących. Owszem, każdy z ludzi ma swój własny zapach - jednak po jakimś czasie przebywania tutaj większość tak przechodzi zapachem Zony, że stają się w pewny sposób jej częścią. Cecha każdego weterana. I każdego, kogo ucałowała...

Po odejściu na pewną odległość od bunkra, zatrzymuję się na chwilę i obracam do tyłu, żeby ostatni raz spojrzeć na budynek, jaki za sobą zostawiam. Nie wiem czemu, ale odnoszę coraz silniejsze wrażenie, że ktoś za mną idzie. Za jakiś czas zacznę zastawiać pułapki. Niestety, nie mam przy sobie ładunków wybuchowych - a jeśli jakieś znajdowały się w laboratorium, zostały skradzione podczas napadu. Nic to - wzruszam ramionami i wznawiam wędrówkę. W oddali widzę już co większe budynki fabryki znajdującej się w okolicy Jantaru. Szczęśliwie nie muszę iść przez nią - wystarczy że obejdę ją wokoło. Na wschód od niej powinna znajdować się bezpieczna ścieżka do Czerwonego Lasu, skąd przejście na przedmieścia Limańska powinno być prostą sprawą. Biorąc także pod uwagę inne okoliczności, muszę założyć istnienie trasy awaryjnej - prowadzącej przez podziemia Jantaru i tym samym jedno z laboratoriów klasy X. Podobno zbadane - na moim PDA powinienem jeszcze mieć wgraną mapę.

Uśmiecham się do siebie. Ciekawą rzeczą jest, czym zajmują się niektórzy stalkerzy. Większość z nas łowi artefakty i poluje na mutanty na własną rękę, część robi to dla jajogłowych. Niektórzy przelewają swoją krew w bezsensownych potyczkach "Wolność kontra Powinność", a jeszcze inni okradają słabszych czy dobijają rannych. Jednak jest grupka, która obrała sobie zgoła inny cel - mapowanie. Początkowo, wiele lat temu, stalkerzy starali się zachowywać suwerenność i działać pojedynczo, jednak zawsze dzielili się swoją wiedzą na temat Zony - w tym także mapami nowo odkrytych miejsc. Z upływem czasu ten proceder zaczął wymierać, z racji, że ludzie powoli przestawali sobie ufać. Jednak do dziś została grupka kilku łowców, których głównym zajęciem jest nadal mapowanie rejonów Zony, oznaczanie miejsc występowania anomalii czy legowisk mutantów. Wiele z tych rzeczy zmienia się z tygodnia na tydzień, a nawet i z dnia na dzień, więc zawsze mają pełne ręce roboty - tym bardziej, że zdjęcia satelitarne tego obszaru pokazują mniej więcej to, co telewizja za czasów Chruszczowa. Piękną kaszę. Każdy z nich potem oferuje za niewielkie pieniądze świeże mapy rejonów. Owszem, zdarzali się oszuści - jednak z tymi szybko poradziła sobie stalkerska brać. Czasem miały miejsce napady na mapników - jednak nimi także zajmowały się różne grupy czy nawet pojedyncze osoby. Ostatecznie, mapnicy są wymierającym gatunkiem - jednak wciąż cieszącym się niepodważalnym szacunkiem wśród każdej z grup, nawet bandytów czy najemników.

Klepię się z uśmiechem po kieszeni w której trzymam PDA. Tą mapę nabyłem już jakiś czas temu, ale powinna jeszcze być w porządku. Okolice Jantaru zawsze były znane ze stabilności - zmiany następujące częściej niż raz w miesiącu byłyby uznane za... Nomen omen, anomalię. Widać nawet w takim miejscu jak to jest możliwa odrobina stabilizacji.

Kiedy spokojnym krokiem zbliżam się do okalającego fabrykę muru, zaciskam mocniej ręce na M21. Coś jest nie tak, w powietrzu niemalże namacalnie da się wyczuć jakieś podejrzane napięcie. Swego czasu roiło się tu od zombie, ale od momentu uśpienia emitera praktycznie przestały istnieć... Mutanty nadal unikają tego miejsca - pomimo obniżonego oddziaływania fal psi, według naukowców czują się tu niekomfortowo. To może oznaczać tylko jedno...

Emisja!

Gorączkowo rozglądam się wokoło, szukając dowodów na potwierdzenie mojego założenia - istotnie, znad pobliskich budynków powoli zaczyna wyłaniać się krwistoczerwona łuna. Gałęzie bezlistnych drzew zaczynają wyginać i wykręcać się w jeszcze bardziej groteskowy sposób, a ziemia sprawia wrażenie, jakby za chwilę miała się rozpaść na miliony kawałków. W ciągu paru sekund mój puls zaczyna wariować, a krew buzuje w żyłach. Zrywam się do biegu.

Z takim czasem w zapasie - a raczej jego brakiem - jestem w stanie zrobić tylko jedno. Przebiegam przez bramę fabryki, licząc tylko, że nie natknę się na żadnego oszalałego od fal psi mutanta, ani zapomnianego przez wszystkich zombiaka. Zahaczam nogawką o wystający, przerdzewiały stalowy pręt, jednak nie zatrzymuję się i nie bacząc na rozerwany materiał, biegnę dalej. Przed oczami znów zaczynają tańczyć mi mroczki, a bagaż ciąży coraz bardziej.

Lewo!

Przebiegam obok stojącego od lat, martwego wraku ciężarówki i biegnę dalej, czując jak coraz bardziej słabnę - proporcjonalnie do czasu uderzenia emisji.

Prawo!

Wypadam jak szalony zza rogu i niemalże z ulgą witam półotwarte drzwi do budynku administracyjnego. Przebiegam pełnym pędem, chwytając za klamkę, po czym wtaczam się osłabiony na klatkę schodową. Upadam na ziemię i powoli zaczynam staczać się po schodach w dół, jak najdalej od morderczych fal emisji. Na półpiętrze mam już dość sił, żeby znów stanąć na nogi. Z nosa leci mi krew - skutek osłabienia w związku ze zbliżającym się zwarciem. Powoli schodzę jeszcze niżej, w pogotowiu trzymając karabin. Za paręnaście sekund powinno uderzyć, więc lepiej zejść na sam dół. Piwnica straszy egipskimi ciemnościami, więc sięgam po schowaną w jednej z kieszonek kamizelki latarkę - niestety, żarówkę szlag trafił. Widocznie kiedy upadłem, musiałem uszkodzić drucik... Siadam na schodach na krawędzi mroku i wsłuchuję się w odgłosy na zewnątrz - emisja rozszalała się w najlepsze. Przeciągłe buczenie oraz szum doprowadzało do szaleństwa każdego, kto był nowy w Zonie. Niejeden nie był w stanie tego wytrzymać - wielu skończyło odbierając sobie życie. Inni z kolei zaczęli doszukiwać się w tym czegoś boskiego - iluż to postradało życie wychodząc ze schronienia z rękami oraz głową uniesioną ku niebu... Tylko po to, żeby kolejne uderzenie fal rozerwało ich na drobny pył.

Mając baczenie na dźwięki na zewnątrz, wpatruję się w ciemność roztaczającą się przede mną. Nie słyszę żadnych podejrzanych odgłosów, jednak ciężko mi stwierdzić w stu procentach, przez piekło toczące się na powierzchni. Mogę tylko zdać się na moje szczęście oraz szósty zmysł, że nic w tej chwili nie wyskoczy na mnie z ciemności. Z drugiej jednak strony każdy ze zmutowanych drapieżników wydaje swoje warknięcia czy okrzyki, kiedy widzi ofiarę. Nawet pijawki, łowcy idealni, nie potrafią poruszać się całkowicie bezszelestnie - nie mówiąc już o tym, że każdy kolejny obiad witają głośnym rykiem, niby lwy na afrykańskich sawannach. Możliwe, że ma to działać w ten sam sposób. Deprymować ofiarę, przerazić ją, aby nie była zdolna się bronić. A ci biedacy ze starymi maskami przeciwgazowymi na twarzach, których niektórzy nazywają snorkami czy słonikami? Ich oddech potrafiłby wywołać lawinę... Chrapliwy, głośny, agresywny - nie ma mowy, żeby były w stanie zakraść się do kogoś zachowującego chociaż odrobinę ostrożności.

Siedzę jeszcze kilka minut rozważając słabości poszczególnych mutantów i wsłuchując się w cichnące odgłosy na zewnątrz. Kiedy czuję, że wszystko mniej więcej się uspokoiło, stwierdzam, że pora wyjść. Wstaję z schodów, otrzepuję spodnie z kurzu i kieruję swoje kroki ku wyższemu piętru. Pora ruszać dalej i odnaleźć bezpieczne przejście w okolice Limańska. Chwytam za klamkę drzwi wyjściowych, wychodzę na zewnątrz i...

...zanim zdaję sobie sprawę w czym rzecz, jest już za późno.


?? dni później, ??:??

:

Światło.

Oślepiający wybuch bieli, niby granat ogłuszający wrzucony do malutkiego pomieszczenia. Przez moment zupełnie nic nie widzę. Moje serce bije jak szalone. Po kilku krótkich chwilach wzrok się przyzwyczaja i zaczynam zauważać rozmazane kontury oraz jaśniejsze punkty w oddali. Potrząsam szybko głową i wytężam słuch, żeby wyczuć ewentualne niebezpieczeństwo. Kiedy mój wzrok w końcu się ogniskuje, rozglądam się gorączkowo wokoło, w międzyczasie rękami oceniając stan ekwipunku. Wszystko na miejscu, całe szczęście. Jednak to miejsce...

Spoglądam przed siebie, wgłąb długiego, ciemnego korytarza, rozświetlanego co kilka metrów mdłym, żółtym światłem żarówek. Puls powoli zaczyna mi spadać i wracać do normy. Podnoszę wzrok i patrzę w górę - nie ma szans, żebym dał radę wydostać się tędy. Winda transportowa na której stoję nie działa pewnie już od czasu pierwszego wybuchu, a szyb nie posiada odpowiedniej ilości przęseł po jakich miałbym się wspinać. Poza tym, i tak nie mam liny do asekuracji.

Znów patrzę w nieprzyjazny, ciemny korytarz przede mną. Nie pozostaje mi nic innego, jak iść przed siebie. Schodzę z platformy i zaczynam iść przed siebie. Odwieszam M21 na ramię i biorę do rąk pionówkę - zakładam, że w tych warunkach przyda się bardziej. Dopiero zaczyna do mnie docierać świadomość, co właściwie się stało. Jak ostatni kot wlazłem w anomalię czasoprzestrzenną. Tylko co ta sucz robiła przy samym wejściu do budynku? Jedna rzecz, że zazwyczaj nie pojawiały się w okolicach Jantaru - ostatni udokumentowany przypadek miał miejsce bodajże siedem lat temu. Druga sprawa, że nie zauważyłem jej, dopóki w nią nie wlazłem - nowy rodzaj? Precyzyjne umieszczenie? Tego typu anomalie zawsze działały według określonego szablonu - tam, gdzie się pojawiły, przenosiły wszystko w swoim zasięgu. Jeśli taka kula pojawiła się do połowy "zanurzona" w środku placu fabrycznego, ktoś w innym miejscu mógł liczyć na grad ziemi i cementu walący mu się na głowę. Cała martwa materia kończyła przerwana idealnie na granicy działania teleportu. Ta więc musiała zostać umieszczona przez kogoś - inaczej szansa na położenie tak precyzyjne, że nie dotykałaby niczego wokoło, byłoby praktycznie niemożliwe. Przynajmniej nie zdarzyło się jeszcze ani razu do tej pory.

Powoli i ostrożnie przechodzę przez ostatnie metry korytarza, co jakiś czas mijając brudne, ledwo jarzące się żarówki. Dają na tyle światła, żebym widział w którą stronę iść, jednak z drugiej strony tak niewiele, że ciemność nadal skrywa wszystko co przede mną. W końcu dochodzę do rozwidlenia. Droga w lewo najwidoczniej prowadzi do pomieszczenia z czymś w styl generatora - słychać z niego delikatny szum urządzenia odpowiedzialnego za działanie świateł w opuszczonym od dawna kompleksie. Idąc w prawo z kolei najwidoczniej dojdę do kwater pracowniczych i laboratoriów. Albo chociaż jednego z dwojga. Skręcam w prawo i ostrożne stawiam każdy kolejny krok. W przypływie impulsu nagle uderza mnie pewna myśl - podwijam rękaw i spoglądam na zegarek.

00:00

Jestem tu już od paru minut, więc nawet gdyby teleportacja zakłóciła działanie urządzenia, powinien pokazywać przynajmniej pięć po. Wyciągam PDA - to samo. Data i rok również zresetowane do ustawień fabrycznych. Co ciekawe, wszystkie inne funkcje działają bez zarzutu - naturalnie pod ziemią nie mam zasięgu. Chowam urządzenie do kieszonki i przygryzam dolną wargę, próbując wymyślić rozwiązanie i wytłumaczenie tej sytuacji. Cóż, na razie nie jestem w stanie nic wymyślić, więc ruszam dalej, po drodze próbując znaleźć w informacjach o anomaliach czasoprzestrzennych jakieś rozwiązanie czy podpowiedź.

Ciekawą sprawą w sumie jest to, że działają - jak to nazywają jajogłowi - "wybiórczo". Materia martwa zostanie zawsze rozerwana w miejscu granicy anomalii i przeniesiona w inne miejsce. Z kolei żywa tkanka wystarczy, że dotknie pola jej działania i automatycznie zostanie przeniesiona w inne miejsce... A niejednokrotnie także i czas. Zdarzały się przypadki teleportacji stalkerów w inny czas - choć zazwyczaj nie było to nic spektakularnego - ot, parę minut do przodu czy do tyłu. No i naukowcy nadal nie określili czy istnieje jakaś zasada tego działania, czy po prostu jest to losowe.

Uśmiecham się krzywo pod nosem do samego siebie. Wygląda na to, że znalazłem się w miejscu poza czasem. Prawie jak w tych filmach czy książkach science fiction.

Nadal próbując znaleźć w głowie rozwiązanie i wyjaśnienie tej sytuacji, dochodzę do zamkniętych drzwi grodziowych. Najpewniej prowadzą do któregoś z przejściowych pomieszczeń magazynowych. W odnogach mogą znajdować się pomieszczenia załogi i socjalne, a poniżej główne laboratoria. Większość labów było tworzonych w ten sposób - prosta budowa, nie wymagająca skomplikowanych planów.

Trzymając w jednej ręce strzelbę, sięgam do klamki na drzwiach, aby pociągnąć je do siebie, gdy nagle te zatrzaskują się z łoskotem. Na moment podskakuję zdziwiony, po czym obracam się plecami do ściany, przykładam broń do policzka i zaczynam lustrować ciemny korytarz na przeciwko grodzi.

Pusto...

Łapię się na tym, że od parunastu sekund wstrzymuję oddech. Wydycham dwutlenek węgla i pozwalam płucom nabrać kolejnej porcji nieco stęchłego, wilgotnego powietrza. Opuszczam karabin i zerkając ostrożnie jednym okiem do tyłu, próbuję otworzyć drzwi. Zatrzaśnięte na amen. Przez moment mój wzrok przykuwa jedna dziwna rzecz.

Są zaspawane.

Jakim, cholera, cudem? Uderzam ze złością pięścią w hartowaną stal. Odgłos niesie się głuchym echem po korytarzach opuszczonego kompleksu. Jakim cudem te drzwi nagle okazały się zaspawane? Powoli zaczynam rozumieć sytuację, jednak do pełnej pewności będę musiał sprawdzić jeszcze kilka rzeczy.

Odkładam broń pod ścianę, samemu siadam w rogu i zdejmuję plecak. Otwieram go, wyciągam puszkę ze szprotami w sosie pomidorowym, pajdę chleba i zaczynam jeść. Przez kilka minut słychać tylko stukanie widelca o metal opakowania oraz moje mlaskanie. Po skończonym posiłku pozwalam sobie na porządne, męskie beknięcie. Skoro każdy drapieżnik w Zonie ma swój okrzyk bojowy, to czemu nie - myślę z krzywym uśmiechem. Wyrzucam puszkę wgłąb korytarza, rozrywając ciszę odgłosem odbijającego się od posadzki metalowego opakowania. Kiedy dźwięk cichnie, zakładam plecak, wstaję i biorę do ręki broń. Pora w takim razie iść w drugą stronę, do generatora.

Idąc spokojnym krokiem przed siebie, zastanawiam się nad innymi ciekawymi tworami Zony. Być może moje szukanie rozwiązania w anomalii czasoprzestrzennej było błędne... Słyszałem swego czasu pewne historie, które mogłyby okazać się możliwe - zwłaszcza biorąc pod uwagę kilka faktów, jakie miałem okazję zaobserwować dotychczas. Jeszcze chwilka i będę mieć całkowitą pewność. Ponownie zerkam na zegarek - elektroniczna tarcza nadal uparcie wskazuje 00:00. Czyli wcale nie uległ uszkodzeniu ani przepaleniu obwodów. Powoli zaczynam zbliżać się do pomieszczenia z generatorem. Stare urządzenie, działające od wielu lat - zapewne podczas drugiego wybuchu ewakuująca się kadra zostawiła go działającego aż do dziś. W niektórych laboratoriach już dawno padły ze starości lub skończyło im się paliwo - jednak ten nadal działa. Za chwilę to zmienię.

Otwieram klapę, odsłaniając obracający się wał generatora, napędzający jego bloki. No, to do widzenia staruszku. Wkładam między nie lufę mojej strzelby, automatycznie powodując zatrzymanie się urządzenia oraz wyrwanie broni z mojej ręki.Lufa z hartowanej stali wygina się do granic wytrzymałości, jednak widzę, że to wystarczy - generator buczy przez kilka chwil, potem zaczyna syczeć, aż ostatecznie wyrzuca obfite pokłady dymu i umiera. Rozglądam się wokoło - tak, jak myślałem. Żarówki nadal się świecą tym mdłym, lemoniadowym światłem. Ponownie ściągam plecak i spoglądam na nienaruszoną puszkę szprotów w sosie pomidorowym, leżącą na dnie. Zaczynam się głośno śmiać.

- Ty gnoju... Oj, dawno się tak nie uśmiałem. Ale dobra, spoważniejmy. Już koniec zabawy. Idę po ciebie.

Sięgam szybkim ruchem po G18, przykładam go do głowy i naciskam spust.


8 dni później, 16:52

:

Zanim słyszę huk wystrzału na ułamek sekundy przed rozwaleniem własnej czaszki, zostaję oślepiony przez jasne światło. Do mojego mózgu powoli zaczyna docierać, że coś jest nie w porządku. Przecież powinienem stać, ale receptory wskazują, że siedzę oparty o coś plecami. Świadomość przesącza się delikatnie, niczym karminowa krew przez świeżą, białą gazę. Czekam tylko na moment, kiedy odzyskam pełną kontrolę nad swoim ciałem - całe moje jestestwo skupia się w gotowości do działania.

Oczy powoli zaczynają widzieć otoczenie, wzrok ogniskuje się i jestem w stanie ruszyć się z miejsca. Bez słowa zrywam się na nogi, na moment tracąc nieomal równowagę, i dwoma szybkimi susami doskakuję do postaci stojącej przede mną, w międzyczasie sięgając po nóż. Uderzam napastnika płazem dłoni w krtań, popycham w stronę ściany i przyciskam do niej, podsuwając nóż pod jego krtań. Tak, jak podejrzewałem. Uśmiecham się krzywo pod nosem, kiedy zaatakowany rozszerza oczy ze zdumienia. Widać nawet oni czują strach... Odzywa się do mnie:

- Nie... Człowieku! Przestań!

Na twarz wpełza mi paskudny uśmiech. Niby dlaczego nie miałbym tego robić? Przeciągam nożem po szyi przeciwnika i puszczam go, pozwalając, aby zwinął się na ziemi w charczący kłębek, bryzgający wokoło krwią z rozciętej tętnicy. Kiedy w końcu nieruchomieje, sięgam po G18 i oddaję kontrolny strzał w jego głowę. Huk niesie się przez moment po niewielkim pomieszczeniu i pobliskich korytarzach, a łuska upada na ziemię z metalicznym brzękiem. Chowam broń do kabury i pozwalam sobie na ostatnie spojrzenie na sprawcę całego zamieszania.

Kontroler.

Jakie to banalne. Siedząc na schodach do piwnicy, zastanawiałem się nad wadami różnych mutantów i drapieżników - a pominąłem ten jeden gatunek. Dawniej słyszałem tylko legendy i domniemania jajogłowych na ten temat, lecz dziś miałem okazję przekonać się na samym sobie... Według naukowców kontrolerzy posiadają ograniczone zasoby własnej energii psionicznej, której nie są w stanie regenerować. Jedynym sposobem zdaje się być przejęcie kontroli nad inną istotą rozumną i żywienie się jej uczuciami - zwłaszcza tymi negatywnymi. Strach, nienawiść, szaleństwo... Stąd taka iluzja, wygenerowana w mojej głowie. Siedziałbym tam tak długo, aż w końcu oszalał bym do reszty - a tym samym stałbym się mentalną ucztą dla jednego z tych łysych gnojków z wodogłowiem.

Spluwam z obrzydzeniem na ciało.

Całe szczęście, że dowiedziałem się już kiedyś o metodzie na wyrwanie się z cyklu. Popełnienie samobójstwa w iluzji ma wprawdzie poważne skutki uboczne, jednak żaden "wygłodzony" kontroler nie pozwoli na to, żeby jego obiad nieodwracalnie zamienił się w roślinkę. Przez to również ten spanikował i przerwał momentalnie iluzję - dzięki czemu miałem okazję przekazać mu pozdrowienia osobiście. Podnoszę rękaw i patrzę na zegarek - 16:59. Nie spędziłem tu na szczęście wiele czasu. Podobno jeśli przebywać w iluzji zbyt długo, nawet groźba samobójstwa nic nie da - skoro "pożywienie" spełniło swoją rolę, to nic się nie stanie, jeśli resztki się zmarnują... Wzdragam się na samą myśl, co mogłoby się stać, gdybym nie zrozumiał swojego położenia w porę.

Sprawdzam stan ekwipunku, biorę do rąk pionówkę i kieruję się w stronę wyjścia. Drań zaciągnął moje ciało do pomieszczenia na parterze. Ciekawe, gdzie przebywał przez ten cały czas. Wychodzę z budynku i sięgam po mapę Cyklopa. Muszę opuścić teren fabryki i skierować się na wschód. Ruszam przed siebie, uważnie wypatrując niebezpieczeństwa. Kiedy idę pomiędzy opuszczonymi budynkami i halami produkcyjnymi, uderza mnie jedna, dobitna myśl:

Od kiedy stałem się aż tak agresywny?

Mutant, nie mutant... Zabijanie nigdy nie sprawiało mi przyjemności. Jednak to dzisiejsze uczucie, kiedy ostrze noża przecinało poszarzałą, zgrabiałą skórę przeciwnika na szyi... Biorę karabin w przedramię i unoszę obie dłonie do oczu - na jednej z rękawiczek i na palcach nadal jeszcze mam ciemną, cuchnącą krew. Łapię znów za karabin i idę dalej, rozmyślając.

Pamiętam jeszcze wydarzenia sprzed kilku lat. Grupa Fokstrot, "Sprzątaczki", jak nazywał nas żartobliwie Samuraj. Czas, kiedy ktoś dostał się do bazy i zabił Chromego, naszego dowódcę. Mordekai i Kruk chcieli rzucić się w wir poszukiwań odpowiedzialnych za to osób - kiedy powiedziałem, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego i odchodzę, prawie skończyło się na strzelaninie. Szczęśliwie Samuraj potrafił ich jeszcze wtedy uspokoić. Dobrze pamiętam, że wtedy nie interesowały mnie tak przyziemne sprawy jak odwet czy wywarcie zemsty - zawsze starałem się stać ponad tym. Działać z zimną krwią, aby zdradzieckie uczucia nie wpływały na moją ocenę sytuacji. Jednak dzisiejsze wydarzenia pokazały mi, że zaczynam się zmieniać - niekoniecznie w dobrą stronę. Nie wiem, co jest tego powodem. Chociaż gdyby się tak głębiej nad tym zastanowić... Wszystko zaczęło się od tego cholernego zdjęcia. I dziewczyny. Potem ta pocztówka... Gdyby nie ta złudna nadzieja, dalej żyłbym swoim rytmem - zgodnie z pulsem Zony. Jednak okazałem się słaby. Pozwoliłem sobie na powrót myślami do dawnych lat, przypomnienie starych błędów. Odkopałem przeszłość, która miała przecież pozostać martwa.

Ze złością zaciskam ręce na chwycie strzelby. Muszę się uspokoić. Całkiem możliwe, że to wpływ pozostałości po oddziaływaniu psi w okolicy. Kiedy wydostanę się z 'żółtej strefy', wszystko powinno wrócić do normy. Powinno.

Skupiam się znów na drodze. Po emisji Zona zazwyczaj przez jakiś czas jest spokojna - także jeśli idzie o mutanty. Dzięki temu powinienem mieć parogodzinne okno, dzięki któremu powinno udać się bezpiecznie dotrzeć w okolice Limańska. W zasadzie działa to nawet na moją korzyść - jest dość późno, więc dodatkowo tracenie czasu na unikanie przeciwników czy walkę spowodowałoby, że dotarł bym do celu w środku nocy. Wychodzę za bramę kompleksu fabrycznego i skręcam w lewo. Miejmy nadzieję, że ta emisja nie przemeblowała okolicy i że moja wgrana mapa jeszcze nadaje się do użytku.

Zatrzymuję się na chwilę, obracam do tyłu i patrzę na słońce, powoli chylące się ku zachodowi. Pamiętam, jak z Mariną zawsze uwielbialiśmy podziwiać zachody słońca. Te krwistoczerwone niebo i purpurowe chmury... Mrużę odrobinę bardziej oczy i spoglądam bardziej na zachód. Miałem rację.

Ktoś mnie śledzi.


Monolit, etap IV, część II

:

Jedno, wyzywające spojrzenie. Jeden moment, w którym obaj patrzymy na siebie, jak gdyby dwa wilki gotujące się do walki o waderę. Lustrujemy się wzrokiem – były najemnik i monolitianin, obaj zagubieni na wielkiej drodze, a jednocześnie tak pewni swoich celów.

Nie podnoszę mosina. Nie próbuję strzelać. Nie chcę. Palcami przeczesuję krucze włosy, niemal całkiem już zaprószone siwizną. Bardzo powoli, z rozmysłem stawiam kolejne kroki, schodząc ze zbocza niewielkiego wzgórza. Ani na moment nie tracę z oczu tego jednego widoku – najemnika stojącego na tle monochromatycznego horyzontu, na którym o minionym dniu przypomina tylko szydercza pomarańczowa kreska ostatnich promieni słońca, jak gdyby złośliwy uśmiech Matki Zony do tych, którzy tej potwornej nocy nie znajdą sobie schronienia. Idę ku niemu – dwoje dzieci Strefy, a jedno przybliża się coraz bardziej do drugiego. Obute stopy z chrzęstem depczą zaschnięte liście i ściółkę podmokłego terenu, na granicy podświadomości czai się zew dawno już wyłączonych anten psionicznych, a ja kroczę wśród tej pozornej harmonii postapokaliptycznego życia, czując wzbierającą euforię nadchodzącej walki.

Stajemy naprzeciw siebie na skażonej, ubitej ziemi. Twarz zarośnięta, wyraźnie zmęczona, ale tkwi w niej ta siła, wymykający się definicji pierwiastek każdego stalkera. Oblicze podobne do każdego, a zarazem do nikogo; nijaką maskę twarzy wyróżniają tylko zaciśnięte w determinacji usta. Spoglądam mu w oczy.

Gdzieś w oddali wyje wilk.

Znalazłem się tu niedługo po brzemiennym w skutkach starciu z oddziałem Powinności. Pozabijałem ich wszystkich, sam jednak odniosłem rany – podarte spodnie i poranione nogi, owinięte aż do ud skórami nibypsów w charakterze odzieży zastępczej. Kurtka, którą musiałem wyrzucić – stoję więc teraz tylko w swetrze i wełnianych rękawiczkach. Na grzbiecie ciąży wyświechtany plecak, na ramieniu dynda Mosin, a zawsze gotowy bajkał tkwi bezpiecznie w dłoniach.

Nadszedł czas rozliczenia. Pytam:

- Lena Sasza Łukin. Mówi ci to coś?


8 dni później, 17:16

:

Patrzę na zbliżającego się nieśpiesznie mężczyznę. Korci mnie, żeby zwyczajnie odwrócić się tyłem i ruszyć w drogę, jednak widzę, że jest uzbrojony - nie chcę ryzykować kuli w plecach. Kiedy podchodzi bliżej, mam możliwość przyjrzeć mu się dokładniej. Postawny, silny mężczyzna, od którego aż bije pewność siebie. Włosy niegdyś czarne, teraz już przyprószone siwizną, jak polne drogi pierwszym śniegiem. Nie ma na sobie żadnego pancerza - jest ubrany tylko w wojskowy sweter i spodnie oraz ciężkie buciory. W ręku trzyma dubeltówkę, a na ramieniu ma zawieszony któryś z karabinów starego typu - być może Mosina. Do pasa ma przytroczoną kaburę z pistoletem oraz pochwę na ostrze - sądząc po rozmiarze, maczetę. Zauważam, że lekko utyka na prawą nogę - najpewniej został niedawno postrzelony. Pomyślałbym, że to zwyczajny stalker, którego napadnięto i chce prosić o pomoc, tudzież środki medyczne oraz opatrunki... Jednak jest w nim coś jeszcze, coś... innego.

Żądza mordu.

Niemalże z każdym oddechem czuję, jakby powietrze wokoło robiło się coraz gęstsze, ostrzejsze i palące nozdrza. Ręce same zaciskają się mocniej na chwycie pionówki, gotowe do uniesienia broni do strzału w każdej chwili. Mięśnie nóg i pleców czekają w napięciu kiedy tylko mózg wyśle im impuls, aby zrobić unik. Jednak mimo wszystko, czekam. Patrzę na mój "cień", podążający za mną najwidoczniej już od jakiegoś czasu. Kiedy staje w odległości kilku metrów ode mnie, odzywa się:

- Lena Sasza Łukin. Mówi ci to coś?

Początkowo nie rozumiem o czym w ogóle mówi - dopiero po chwili dociera do mnie, że przecież to imię dziewczyny, która zginęła na bagnach. Lena, siostra Wlada. Niedoszła monolitianka. Otwieram usta i odzywam się chrapliwym głosem:

- Nawet jeśli, to...?

Pozwalam, aby pytanie zawisło między nami jak gilotyna, niewypowiedziana groźba. Nie muszę nikomu tłumaczyć się z tego, co wydarzyło się w tamtym czasie i miejscu. Widzę jednak, że w oczach mężczyzny następuje jakaś zmiana - nadal emanuje od niego opanowanie i doświadczenie, jednak zarazem coś w nim pęka. Kiedy odzywa się ponownie, w jego głosie słychać usilnie skrywaną wściekłość:

- Pożałujesz tego morderstwa, najemniku.

Unoszę do góry jedną brew, zaskoczony jego słowami - pierw mówi coś o Lenie, a teraz nagle o morderstwie? Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, jednak w tym momencie mężczyzna szybkim ruchem sięga po swoją maczetę, doskakuje do mnie i zamachuje się w moją głowę. Nie mając wiele czasu do działania ani namysłu, zasłaniam się lufą strzelby. Hartowana stal bez problemu zatrzymuje atak. Odpycham od siebie napastnika i próbuję uderzyć go kolbą, jednak na próżno - ledwo zdążam zrobić unik przez kolejnym cięciem, tym razem wycelowanym w moje udo. Uskakuję przed atakiem, w międzyczasie upuszczając strzelbę na ziemię i chwytając za nóż. Nie ma czasu na sięganie po pistolet, pora zabawić się personalnie. Odbijam nożem kolejny atak napastnika, oceniając jego siły i słabości. Kolejne cięcie zatrzymuję, uderzając wolną ręką w przedramię stalkera, kiedy unosi broń do ciosu. Ten nie daje się wytrącić z rytmu i robi półobrót, gotów do cięcia mnie po nerkach - jednak bez większego kłopotu blokuję cios własnym ostrzem.

Muszę przyznać, że ten człowiek wie jak walczyć w zwarciu i robi to bardzo dobrze. Do tego siły dodaje mu wściekłość wprost wylewająca się z niego. Czysta, niemalże zwierzęca dzikość. Uderza mnie jedna myśl - niemożliwe, czyżby on...

Z własnej winy z ledwością unikam kolejnego ciosu - czuję jak zaostrzony metal przecina skórę na prawym policzku. Próbuję odskoczyć do tyłu, jednak jak ostatni idiota zahaczam stopą o nierówność gruntu i tracę równowagę. W spojrzeniu przeciwnika widzę już satysfakcję, kiedy doskakuje do mnie i kieruje szeroki zamach w moją szyję - cios jednak mija mnie o kilka centymetrów, a ja ląduję na ziemi. Uderzam boleśnie plecami o wystające kamienie, a nóż wypada mi z ręki. Nie mając ani chwili na użalanie się nad bolącym kręgosłupem, robię przewrót do tyłu, żeby oddalić się nieco od napastnika i podrywam się z ziemi. Próbuję sięgnąć po pistolet, jednak na próżno - stalker jest już przy mnie, ponownie zamachując się swoim ostrzem. Nurkuję poniżej ciosu i uderzam go pięścią w splot słoneczny. Zanim zdąża dojść do siebie, przetaczam się po ziemi w prawą stronę, podnosząc z ziemi mój nóż. Chwytam ostrze akurat w czas, kiedy przeciwnik dochodzi do siebie.

Stajemy ponownie twarzą w twarz, tym razem obaj ostrożniejsi, znający już swoje umiejętności oraz niedociągnięcia w walce. Wilk i hiena, walczące o... W zasadzie nikt tego nie wie. O ideę? Z zemsty? Dla satysfakcji? Dość pustych rozważań. Pora zastosować to, czego kiedyś uczył mnie Samuraj...

Atakuję pierwszy - chwytam nóż ostrzem do dołu i markuję fałszywe cięcie od prawej strony, w tym samym czasie wyprowadzając uderzenie lewą pięścią w bok przeciwnika. Nie przewidział tego, dzięki czemu lekko wybijam go z rytmu uderzeniem w żebra. Ostrzem odbijam słaby zamach maczetą i uskakuję do tyłu, zmuszając przeciwnika, aby sam do mnie podszedł. Stalker nadal jest opanowany, choć widać, że furia w jego oczach przybiera na sile. Być może jeszcze chwilka i...

Próbuję uniknąć następnego zamachu, jednak zbyt późno pojmuję swój błąd. Ostrze przecina prawy rękaw mojego płaszcza, raniąc przedramię. W sekundę później czuję narastający piekący ból oraz krew, która powoli zaczyna spływać w dół rękawa. Kolejny cios odbijam nożem i znów próbuję zdobyć nieco dystansu od wroga. Niestety, przeciwnik zachęcony skutecznością poprzedniego ataku naciera coraz zacieklej. Blokując kolejne uderzenie sprawdzam czy moja lewa ręka nadal jest funkcjonalna. Cięcie musiało nie być zbyt głębokie, bo pomimo przeszywającego bólu jestem w stanie bez większych problemów nią operować. Pora w takim razie zakończyć tą walkę.

Podczas kolejnego ataku kopię przeciwnika w kostkę, wytrącając go lekko z równowagi - odrobinę czasu jaką mi to dało wykorzystuję na zwiększenie dystansu między nami. Odskakuję od wroga, po czym rzucam w jego stronę nożem. Widzę, że mój atak go zaskakuje - niezdolny do uniknięcia go, obrywa w udo. Kiedy wściekły wyciąga ostrze z nogi, rozprostowuję palce obu dłoni, dwoma szybkimi susami doskakuję do niego i uderzam - palcami prawej ręki w jego splot słoneczny, a lewą w grdykę. Atak ogłusza go bez problemu - w końcu ma na sobie tylko sweter, nie chroniący w żadnym stopniu przed uderzeniami w czułe miejsca. Kiedy zaskoczony ciosami zaczyna zginać się w pół, uderzam kantem prawej dłoni w jego kark, sprawiając, że osuwa się na ziemię.

To koniec.

Głośno wypuszczam z płuc powietrze. Opuszczam swobodnie lewą rękę - prawą sięgam bo opatrunek do jednej z kieszonek kamizelki. Przez dziurę w rękawie zakładam gazę oraz bandaż, nadal czujnie patrząc na nieprzytomnego napastnika, leżącego na ziemi. Przez kilka następnych minut nie powinien być w stanie się ruszyć, gdyby odzyskał przytomność. Nawet najwięksi twardziele padają pod uderzeniem w "guzik awaryjny ciała", jak to nazywał Samuraj.

Kiedy kończę sprawę z ręką, sięgam po G18 i celuję w głowę stalkera. Już więcej nie wejdziesz mi w drogę. Naciskam spust.

Klik!

Głuche uderzenie iglicy zamiast huku wystrzału. Chwilę patrzę ze zdziwieniem na broń. Odciągam zamek pistoletu, wyrzucając felerny nabój. Całe szczęście, że to nie zdarzyło się podczas strzelaniny. Trzymając w palcach pocisk 9mm, spoglądam kolejny raz na leżącego. Może rzeczywiście posłucham ten jeden raz przypadku? Sam zastanawiałem się przed parunastoma minutami nad swoją brutalnością. Może pora jednak od czegoś zacząć.

Rzucam na ciało uszkodzony pocisk i chowam G18 do kabury. Rozbrajam mężczyznę, zabierając mu jego pistolet, rozładowując go i wyrzucając samą broń oraz magazynek kilka metrów dalej. To samo robię z jego maczetą. Najchętniej przestrzeliłbym mu oba kolana, jednak to by było zwyczajnie okrutne - zostawiać kogoś okaleczonego w Zonie przed wieczorem? Jeszcze parę lat temu nie przeszłoby mi to przez myśl - monolit, czy nie... Pod wpływem chwilowego impulsu postanawiam sprawdzić jego plecak. Podchodzę kilka metrów do miejsca, gdzie go zrzucił z ramion. W środku - poza standardowymi środkami pierwszej pomocy, jedzeniem oraz amunicją, znajduję kilka teczek z papierami. Rzucam na nie okiem i uśmiecham się krzywo. Ktoś życzliwy zdobył całkiem imponującą kartotekę na mój temat... Jednak mimo wszystko nadal pozostałem "Bezimiennym". Zadowalające. Mam nadzieję, że nie wykułeś tych informacji na pamięć, kolego - nie są przeznaczone dla twoich oczu. Chowam papiery do własnego plecaka, po czym wstaję i ruszam ponownie w stronę wschodu. Przede mną jeszcze spory kawałek drogi oraz szukanie ścieżki w polu anomalii, a wieczór coraz bliżej. Nie ma czas do stracenia.


8 dni później, 18:21

:

Droga zajmuje mi sporo czasu, jednak mija bez większych niespodzianek. Kiedy zbliżam się do rzeki za którą znajdują się pierwsze domy Limańska, jest już dobrze po 18:00. Za jakiś czas zacznie zapadać zmrok. Do tego czasu muszę znaleźć schronienie. Zanim wychodzę na otwartą przestrzeń, przez kilka minut obserwuję otoczenie przez lunetę M21. Zdaje się, że jest czysto. Swego czasu był to jeden z przyczółków monolitu - jednak zdaje się, że na razie odpuścili sobie trzymanie tego terenu jako forpoczty. Albo komuś udało się ich przegonić.

Widząc, że jest względnie bezpiecznie, wychodzę zza drzew i zmierzam ostrożnie w stronę kładki prowadzącej na drugą stronę. W czasach przed katastrofą podobno był tu piękny, kamienny most - a Czerwony Las za moimi plecami był pięknym, naturalnym parkiem... Do dziś przetrwało niewiele - parę przęseł wystających z odmętów rzeki niczym szkielet wieloryba oraz kilka zbutwiałych i połamanych ławek przy zarastających dziką roślinnością ścieżkach w lesie... Oto, jak mija czas. Wszystko w naturze zmierza do maksymalnego możliwego uproszczenia, jeśli pozostawić to w spokoju. Z drugiej jednak strony w tym chaosie jest pewien porządek... Przez głowę przelatuje mi myśl - gdyby teraz, w tym momencie, z Zony wyniósł się każdy stalker, ona sama pewnie z czasem zaczęłaby umierać, aż w końcu zniknęłaby na zawsze. Szalona teoria, którą dodatkowo wymyśliłem na trzeźwo - jednak z tego co słyszałem, jajogłowi nie wykluczają takiej ewentualności. Jak widać, wcale nie trzeba mieć doktoratu, żeby dojść do logicznych wniosków.

Powoli zbliżam się do mostu, a raczej tego, co z niego zostało. Aktualnie jest zwykłą kładką, złożoną ze starych desek, fragmentów drewnianych skrzyń oraz prętów zbrojeniowych, opartych na ukruszonych przęsłach. Sprawdzam czy ekwipunek jest dobrze umocowany, po czym wchodzę ostrożnie na konstrukcję, która trzeszczy i ugina się pod każdym moim krokiem. Delikatnie stąpam do przodu, żeby tylko nie spaść w dół, w odmęty ciemnej wody. Ta bezimienna rzeka nie jest może specjalnie rwąca czy głęboka, jednak posiada bardzo dużo wirów - przez co nawet doświadczony pływak może postradać w niej życie.

Po kilku stresujących minutach udaje mi się przejść na drugi brzeg. Przede mną zieje mrokiem tunel samochodowy z chodnikiem po prawej stronie, prowadzący do miasteczka. Z niezadowoleniem cmokam pod nosem. Bez działającej latarki to może być nieprzyjemna przeprawa. Zdejmuję z ramienia strzelbę i stawiam pierwszy krok wgłąb ciemności. Idąc przy ścianie i stawiając ostrożne kroki powinienem być w stanie dość szybko dojść do prześwitu prowadzącego na drugą stronę. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że poza martwymi wrakami samochodów oraz gruzem nie znajduje się tam nic jeszcze...

Wzdycham ze zrezygnowaniem i zaczynam iść przed siebie. Ramieniem staram się trzymać blisko ściany tunelu, uważając zarazem, by nie zahaczyć o nic stopą. Na chwilkę zamykam oczy, pozwalając, by szybciej przyzwyczaiły się do ciemności. Przez moment słychać tylko szuranie mojego płaszcza o ścianę oraz głuchy stukot butów gniotących pod podeszwami kawałeczki gruzu. Po kilku minutach poruszania się w ślimacznym tempie widzę przebijającą się do tunelu poświatę. Parędziesiąt metrów i będzie po wszystkim.

Kiedy jestem już paręnaście metrów od wyjścia z tunelu, słyszę za sobą jakiś dźwięk. Odwracam się do tyłu i zatrzymuję na moment. Po chwili odgłos powtarza się - coś jakby pomiędzy piskiem a syczeniem... Jeden z natywnych drapieżników Zony - kot. Unoszę do góry pionówkę i celuję nią w ciemność tunelu przede mną, zaczynając powoli wycofywać się w stronę wyjścia. Koty są stworzeniami terytorialnymi - dodatkowo ta cecha jeszcze bardziej uwydatniła się w przypadku ich zmutowanych "kuzynów". Kiedy jestem już parę kroków od końca tunelu, na krawędzi ciemności widzę, jak pojawia się głowa sprawcy całego hałasu. Dziki zmutowany kot, być może nawet ryś obnaża swoje ząbki i syczy w moją stronę. Po chwili rozumiem o co chodzi - z mroku wytaczają się trzy małe, futrzaste kłębki, nieświadome zagrożenia jakim mogę się stać. Kocica - przynajmniej tak wnioskuję - mruczy coś z niezadowoleniem, po czym chwyta jednego z nich w pysk, a resztę zagania uderzeniem łapy wgłąb tunelu. Opuszczam karabin. Żyj i daj żyć, uśmiecham się pod nosem. Żeby zmutowane zwierzę było bardziej ludzkie od nas...

Spokojny odwracam się w drugą stronę i patrzę na roztaczający się przede mną widok na małe miasteczko, składające się głównie z kamieniczek oraz domów jednorodzinnych. Przed wybuchem musiało tu być pięknie - skoro część tego klimatu pozostała nawet po katastrofie. Z czasem kolorowe tynki na murach wyblakły oraz odpadły, kute żeliwne bramy i płoty przerdzewiały, a trawa straciła swój dawny soczysty zielony kolor... Jednak mimo to, Limańsk można uznać za piękny. W pewnych skrzywionych kategoriach postrzegania świata, jest perłą tego miejsca. W porównaniu z szaroburą, betonową dżunglą Prypeci to miasteczko jest swego rodzaju oazą dla oka. Ma w sobie coś... sentymentalnego. Idąc pustymi już teraz placami zabaw czy parkami, niemalże można usłyszeć ponownie krzyki bawiących się dzieci czy rozmowy siedzących na ławkach i pilnujących swoich pociech dorosłych. Ostatni raz byłem tu... wiele lat temu. Jednak pamiętam to wrażenie do dziś - i po takim czasie, nadal nic się nie zmieniło. Część mojego serca nadal ma tu swoje miejsce.

Powoli ruszam przed siebie, szukając odpowiedniego budynku na nocleg. Przy odrobinie szczęścia powinienem trafić na oznaczoną kryjówkę łowców... O ile w ciągu ostatnich tygodni ktoś tu był. Każde schronienie musi być regularnie zmieniane przynajmniej raz na tydzień - inaczej ryzyko niebezpieczeństwa w takim miejscu rośnie lawinowo. Nawet, jeśli komuś uda się przespać całą noc spokojnie, rano może się okazać, że budynek jest otoczony przez wygłodniałe mutanty, czekające aż obiad sam wyjdzie. Wielokrotnie zdarzało się też, że bestie znudzone czekaniem i popędzane przez pusty żołądek znajdowały jakiś sposób na dostanie się do środka... Powiadają, że to przez zapachy kumulujące się w jednym miejscu. Drapieżniki mają wyczulony węch, który dodatkowo zaostrza się wraz z głodem - więc jeśli jakieś miejsce jest zbyt często wykorzystywane na nocleg, zaczyna działać jak otwarta puszka tuńczyka na kota. Maść tłumiąca zapachy, jakiej używam jest bardzo przydatna w tej materii - ale i tak muszę uważać, gdzie dobieram nocleg. "Oznaczone" miejsca są tak samo niebezpieczne dla kogoś, kogo czuć z kilometra jak i dla kogoś, kto zupełnie nie wydziela żadnych zapachów.

Idąc ostrożnie alejkami miasteczka, przypominam sobie dlaczego to miejsce tak mnie urzekło za pierwszym razem, kiedy je zobaczyłem. Wygląda łudząco podobnie do pewnego miejsca we Włoszech, dokąd zawsze chciała wyjechać Marina. Te małe alejki, wąskie uliczki, leniwie i cicho toczące się życie... Kiwam głową na boki. Już nawet nie jestem na siebie zły - chyba nie mam na to siły. Muszę pogodzić się z faktem, że to wszystko jest już dawno za mną i nie wróci. Parskam pod nosem - w sumie zamiast irytować się na siebie za każdą chwilę wspominania przeszłości mogę równie dobrze cieszyć się teraźniejszością oraz wmawiać sobie, że lepsze to, niż nic. Poza tym - jeśli sprawa z tym spełnianiem życzeń okaże się prawdą...

Przerywam swoje rozmyślania, kiedy mój wzrok przykuwa jeden z budynków. Mała kamieniczka z blaszanym dachem i poddaszem. Podchodzę bliżej, żeby ocenić jej stan. Okna pozabijane dechami, tak samo drzwi. Jedyne wejście prowadzi przez balkon z rzeźbioną, żeliwną balustradą. Zdaje się, że wszystko powinno być w porządku. Słońce coraz szybciej chyli się ku zachodowi, więc nie mam czasu przebierać jak w ulęgałkach. Wchodzę na parapet, z którego próbuję podskoczyć w górę i chwycić się balkonu na pierwszym piętrze. Łapię się krawędzi i podciągam się z wysiłkiem w górę. Chwytam pordzewiałą balustradę i przeskakuję przez nią. Ciekawe, że ktoś zadbał nawet o to, żeby wzmocnić drzwi balkonowe. Wyciągam G18 i szybko przeglądam wszystkie pomieszczenia.

Czysto.

Zejście na parter jest zawalone gruzem oraz resztkami mebli i wyposażenia. Miejsce rzeczywiście wydaje się być bezpieczne. Jednak z racji, że ostrożności nigdy za wiele...

Zamykam drzwi balkonowe i idę w stronę drabiny prowadzącej na strych. Po drodze jednak moją uwagę przykuwają wydrapane na ścianie znaki. Według oznaczeń stosowanych przez łowców, ostatni z nich nocował tutaj trzy tygodnie temu. Możliwe, że ktoś jeszcze w międzyczasie tu był i zapomniał zostawić informację, jednak mimo wszystko indeks zapachowy powinien być czysty do tego czasu. Wchodzę na drabinę i otwieram klapę od poddasza. Wchodzę na górę, wciągam za sobą drabinę i zamykam wejście. Tutaj powinienem być bezpieczny. Przez dwa, małe trójkątne okienka wpadają mdłe smugi czerwonawego światła - słońce już zachodzi. Rzucam w kąt mój plecak, obok kładę M21 oraz pionówkę i pozwalam sobie na rozprostowanie pleców. Cały dzień z balastem, od rana do wieczora. Sprawdzam stan lewej ręki - na noc zdejmę opatrunek i zmienię rano na nowy. Pozwalam sobie na porządne ziewnięcie, jednak przerywa mi je piekący ból w policzku. Jasna cholera, zapomniałem o tej ranie. Z plecaka wyciągam buteleczkę ze spirytusem oraz kawałek gazy. Oczyszczam ranę i sprawdzam, czy nie zaczyna ponownie krwawić. Przez parę dni nie będę mógł za szeroko się szczerzyć. Nie, żebym kiedykolwiek miał zamiar.

Siadam w kącie i podkładam pod plecy śpiwór. Za chwilę pora iść spać, jednak przedtem jeszcze muszę coś zjeść. Sięgam do plecaka i wyciągam puszkę z konserwą mięsną. Chętnie zjadłbym ją na ciepło, jednak rozpalanie ogniska w budynku nie jest mądrym pomysłem... Otwieram wieczko, wyciągam pajdę chleba i zaczynam jeść.

Po skończonym posiłku wyciągam butelkę wody i biorę kilka sporych łyków. Muszę pamiętać, żeby przed snem wypić przynajmniej pół butelki. Dodatkowo sięgam po mniejszą butelkę 0.5 z napojem izotonicznym własnej roboty. Miód, sól, cytryna i woda. Owszem, sprowadzenie składników nie jest tanie - ale na pewno bardziej opłacalne, niż zamówienie całej kraty licencjonowanego produktu.

Biorę kilka głębszych łyków, po czym zakręcam butelkę i na powrót chowam do plecaka. Pora odpocząć. Rozkładam śpiwór, ściągam wojskowe buty, płaszcz oraz kamizelkę i wsuwam się do środka. Podpieram głowę ramionami i zatapiam się we wspomnieniach.

Przypominam sobie wydarzenia sprzed paru godzin. Ten mężczyzna... Czy ja go kiedykolwiek widziałem? Nie, to nie jest rodzaj człowieka, o jakim się zapomina. Pamiętałbym. Jednak było w nim coś... znajomego? Nawet nie potrafię tego określić. A do tego, o co mu chodziło... Najpierw mówił coś o Lenie, potem o morderstwie? Przecież nie ja ją zabiłem. Chyba że... Czyżby był psem łańcuchowym monolitu? W sumie w jego oczach czaiło się coś... fanatycznego. Może...

Z ciekawości sięgam po plecak i wyciągam z niego teczkę z papierami. Ciekawe, kto był w stanie zdobyć na mój temat taką kartotekę. Przeglądam poszczególne stronę z zaciekawieniem. Spora część tych danych jest błędna... Zdaje się, że ktoś nie przyłożył się do swojej pracy i pod wieloma względami pomylił mnie z Samurajem. Amator.

Uśmiecham się smutno pod nosem. Samuraj. Snajper drużyny Fokstrot. Jeden z najlepszych strzelców, jakiego w życiu znałem. Opanowany, spokojny, cichy. Niestety, także ufny. Do dziś pamiętam, jak strzeliłem mu w plecy. Kula wystrzelona ze zdobycznego karabinu Dragunowa przebiła jego kamizelkę, uszkadzając kręgosłup i jedną z nerek. Nadal żył, kiedy podszedłem sprawdzić ciało i zabrać Stalowego Potwora. Kiedy tylko mnie zobaczył, od razu zrozumiał. Jego milczący wyrzut w spojrzeniu prześladował mnie przez następne kilka lat. I wszystko to tylko po to, żeby zabrać jego broń. Ciężki, nieporęczny i zarazem niezawodny M99, nazywany przez stalkerów Stalowym Potworem. Jedyny egzemplarz w Zonie. Prawdziwy powód, dlaczego go zabiłem - zlecenie było tylko wygodną wymówką.

Zresztą, od czasu śmierci Chromego coś w nas pękło. Kruk i Mordekai ruszyli jak szaleni w poszukiwaniu zabójcy naszego dowódcy, pomstując na mnie i Samuraja, że stoimy obok i nie mamy zamiaru im pomóc. Rok później dowiedziałem się, że Kruka znaleziono martwego w zaspie śniegu w okolicach Prypeci. Zamarzł na śmierć, przedtem wystrzeliwszy jeden nabój i zabijając jedną osobę. Do dziś nie dowiedziałem się, czy miało to jakikolwiek związek z zabójstwem Chromego, czy z czymś innym. Mordekai z kolei jako jedyny pozostał wierny pierwotnym ideałom - reaktywował Fokstrot i nadal przyjmuje zlecenia z Wielkiej Ziemi. Stworzył własną drużynę roninów i wciąż przechowuje dla mnie wyposażenie Samuraja. Nie wiem, czy do końca zdaje sobie sprawę z tego, dlaczego zabiłem naszego strzelca. Chyba jego nieświadomość wychodzi mu tylko na dobre.

Zatapiam się we wspomnieniach minionych lat, powoli zapadając w sen...


9 dni później, 7:30

:

Świadomość wraca do mnie natychmiastowo, jak każdego poranka. Zanim otwieram oczy, kilka chwil nieruchomo leżę na ziemi i nasłuchuję dźwięków otoczenia. Wszystko wydaje się być w porządku - poza drobną niedogodnością, czyli deszczem. Krople z delikatnym dudnieniem rozpryskują się na dachu budynku. Dobrze, że przy moim znoszonym płaszczu mam kaptur - przynajmniej nie będzie mi moknąć głowa. W końcu wychodzę ze śpiwora i spoglądam na zegarek - fluorescencyjna tarcza pokazuje godzinę 7:30. Dobrze wiedzieć, że przynajmniej to nadal się nie zmienia. Szybko pakuję ekwipunek i wyglądam przez okienka na strychu. Teren wydaje się być czysty. Siadam na chwilę, wyciągam z plecaka butelkę wody, kawałek chleba i konserwę rybną. Przede mną długa droga, nie mogę ryzykować utraty sił z powodu pustego brzucha.

Kiedy wgryzam się w pieczywo i widelcem wyciągam z puszki kawałki ryby w oleju, zastanawiam się nad paroma rzeczami. Czy podróż do Sarkofagu rzeczywiście ma sens? Czy Monolit naprawdę może spełnić pragnienia człowieka? Pod wypływem impulsu wybrałem się w tą podróż, jednak z drugiej strony do mojej świadomości zaczynają powoli przesączać się wątpliwości. Owszem, tutaj w Zonie można zaobserwować wiele cudów i dziwów - anomalie, które według zasad fizyki nie mają prawa istnieć. Artefakty, których działanie stoi w sprzeczności z biologią znanych nam organizmów. Mutacje, zdające się drwić z logiki i zdrowego rozsądku. Jednak każda z tych rzeczy w jakiś sposób wiąże się ze znaną ludzkości wiedzą naukową - tyle, że przekracza jej normy, przebija czwartą ścianę i ląduje na sąsiednim parkingu. Tymczasem spełnianie życzeń... To już brzmi bardziej jak szarlatan telewizyjny czy inny opętany kaznodzieja - jest zupełnie oderwane od rzeczywistości. Nie opiera się na wiedzy naukowej, tylko czerpie z legend, mitów czy pobożnych życzeń. Przypomina bardziej baśnie o Kopciuszku czy Pinokio.

Z drugiej strony, czy to nie oznacza bycia stalkerem? Badanie tego, co nieznane, nieokreślone i nielogiczne? Ocenianie na własne oczy tego, co zobaczyli inni? Ryzykowanie życiem właśnie dla mitów, legend i bajek? Iluż to już łowców pod wpływem opowiadań przy ogniskach czy w Barze wybierało się w nowe miejsca, w poszukiwaniu nowych laboratoriów, nowych mutantów czy nowych artefaktów. Odpowiednio opowiedziana historia potrafi zachęcić wiele osób do podjęcia ryzyka. Tak było już z dziesiątkami stalkerów, tak samo jest teraz ze mną.

Człowiek, który przeżył więcej niż codzienny cykl jedzenie-praca-seks z niekochaną żoną-spanie zazwyczaj staje się sceptyczny. Został doświadczony i skopany przez życie, dlatego do wielu rzeczy podchodzi z nieufnością. Jednak nieufność nie wyklucza naiwności. Można być sceptycznym - jednak kiedy ktoś wmanewruje nas w swoją historię, z całej tej nieufności możemy uznać, że najlepiej, jeśli przekonamy się sami o tym, czy jest prawdziwa - puf! Naiwnie podążyliśmy za czyimś planem.

Klepię się po nieogolonych policzkach i wstaję. Za dużo abstrakcyjnych myśli. Pora odetchnąć świeżym powietrzem i nieco się otrząsnąć. Zarzucam na ramiona plecak, biorę w rękę M21 i schodzę po drabince na dół. Zbutwiałe drewno delikatnie trzeszczy pod moim ciężarem. Ponownie obserwuję perymetr, tym razem przez okno balkonowe. Nadal ani śladu nikogo - albo niczego - innego. Zamykam na chwilę oczy, skupiając się na otoczeniu, dźwiękach, zapachach i tym, co nieuchwytne podstawowymi pięcioma zmysłami.

Pusto.

Wygląda na to, że w pobliżu rzeczywiście nie czai się żadne niebezpieczeństwo. Otwieram drzwi balkonowe i spuszczam się w dół po balustradzie. Przecięta ręka nadal boli, ale mogę jej normalnie używać. Chowam się w rogu budynku, wyciągam z kieszeni kamizelki PDA i sprawdzam mapę. Gdzieś dalej na północ powinna być stara świetlica osiedlowa, na wschód od której ma ponoć kryć się przejście podziemne do szpitala za miasteczkiem. Przejście podziemne... Dopiero dociera do mnie fakt, że nie mam latarki. Fizycznie może i ją posiadam, jednak przecież w okolicach Jantaru uszkodziłem żarówkę. Przeklinam pod nosem swoją bezmyślność - zamiast kupić nowoczesną, z lampką ledową, ja od lat używam tej starej, radzieckiej latarki kieszonkowej, którą dostałem kiedyś od Mariny. Kolejny raz, kiedy okazuje się, że sentymentalność wychodzi mi bokiem. Wzruszam ramionami - martwieniem się i tak nic nie poradzę, a cofanie się z tego punktu nie ma już sensu. W ostateczności mogę zrobić żagiew, żeby jako tako oświetlić sobie drogę. Chwytam pewniej karabin, poprawiam pionówkę na ramieniu i ruszam w drogę.

Pod podeszwami ciężkich butów delikatnie szeleści przydeptywana trawa i chwasty. Niegdyś cementowe uliczki teraz są całe spękane i pokryte dziko rozrastającą się roślinnością. Nie jest to może piękny, soczyście zielony krajobraz, jednak mimo wszystko ma to w sobie jakiś urok. Ciekawe ile lat jeszcze musi upłynąć, żeby ściany budynków zaczęły się kruszyć, a asfaltowe drogi niknąć pod roślinnym dywanem. Jednak w końcu przyjdzie na to czas - a wtedy to miejsce straci cały swój urok na rzecz czegoś zupełnie nowego.

Idąc dalej przed siebie, słyszę unoszący się w powietrzu delikatny syk, nieco głośniejszy od uderzających o ziemię kropel deszczu. Rozglądam się wokoło i zauważam powód - malutki skwer kilka metrów na prawo wydaje się być pełen anomalii termicznych. Podchodzę bliżej i z satysfakcją podziwiam efekt, jaki prezentują - padający deszcz z powodu ogromnej temperatury wyparowuje z sykiem zanim nawet zdąży zbliżyć się do ziemi. Wygląda to tym lepiej im mocniejsze opady. Odwracam się i chcę ruszyć dalej, jednak nagle przypomina mi się jedna rzecz.

Chwytam karabin w jedną rękę i drugą wyciągam urządzenie z kieszonki przy pasie. Wciskam guzik odpowiedzialny za skanowanie terenu i z niemałą satysfakcją słyszę delikatne pikanie. Wnioskując z częstotliwości odgłosów, artefakt powinien znajdować się parę metrów na prawo, mniej więcej w pobliżu dwóch słupów gorącego powietrza bijącego z ziemi. Chowam urządzenie i ostrożnie stawiając kroki, manewruję pomiędzy anomaliami. Zbliżam się jeszcze odrobinę i widzę, jak w powietrzu zaczynają pojawiać się jakby zakłócenia, po czym moim oczom ukazuje się zdobycz - "oko", jeden z artefaktów termicznych. Jajogłowi płacą za niego dobry pieniądz - podobno wspomaga krzepnięcie krwi - jednak najlepszą forsę można za niego dostać u przesądnych stalkerów. Po całej Zonie krążą legendy, że "oko" przynosi szczęście każdemu, kto je posiada. Cóż, będę mieć okazję przekonać się samemu czy to prawda. Odwieszam karabin na ramię, sięgam do kieszeni na spodniach i wyciągam gumowe rękawicę. Zakładam je, po czym chwytam artefakt w ręce i powoli zbieram się do powrotu. Kilka ostrożnych kroków i zostawiam za sobą poletko anomalii. Na moment siadam na ziemi, ściągam plecak i chowam do środka artefakt. Ulotki z obozów naukowców zawsze nakazywały zachowywać odpowiednie środki ostrożności, czyli kupować specjalne ołowiane pojemniki do przechowywania artefaktów, po pięć tysięcy rubli sztuka, zniżka 20% przy zakupie pięciu. Stalkerzy dość szybko i jednogłośnie uznali, że to zwyczajna bzdura i próba wyzyskania jeszcze większej forsy.

Rozmyślania przerywa mi odgłos wystrzału, rozbrzmiewający echem między budynkami. Jedna kula, najpewniej z któregoś z radzieckich 5.45mm. Sądząc po głośności, nie dalej jak dwieście metrów. Zarzucam na ramiona plecak, doskakuję do najbliższego budynku i przywieram plecami do ściany. Dźwięk niosło mniej więcej z północy. Chwilę zastanawiam się, czy powinienem ruszyć dalej w drogę i nie zawracać sobie tym głowy, czy może jednak sprawdzić kto i dlaczego strzelał. Ostatecznie postanawiam to sprawdzić - wolałbym mieć czyste flanki podczas wędrówki przez miasteczko. Dodatkowo, może uda mi się załatwić latarkę czy choćby żarówkę do niej.

Truchtem przebiegam na drugą stronę ulicy i staję w rogu budynku. Sprawdzam otoczenie i ruszam dalej, przeskakując przez niski murek i porastające go krzaki. Wstaję z przykucu i ruszam dalej, pod przerdzewiałą, kutą bramę. Swego czasu musiała tu być spora anomalia, gdyż metalowe pręty są w nienaturalny i groteskowy sposób powyginane, niby skręcone w agonii. Ściągam z ramienia M21 i przechodzę przez pozostałości bramy. Wyglądam zza rogu, wypatrując ewentualnego niebezpieczeństwa. Odnoszę wrażenie, że za budynkiem kilkadziesiąt metrów dalej znika jakiś kształt. Po chwili słyszę drugi strzał i widzę, jak kula odłupuje kawał tynku ze ściany wspomnianego przed chwilą domu. Na prawo daje się słyszeć rozmowę:

- Twe oczy już nie są takie, jak dawniej, mentorze.

- Niechaj Monolit wybaczy mi mą słabość. Twoja kolej, mój uczniu - zakończ te łowy w mym imieniu.

Po chwili spomiędzy budynków wynurza się osoba odziana w lekki kombinezon i kamizelkę kuloodporną, z karabinkiem Kałasznikowa w rękach. Truchtem zmierza w stronę budynku, za którym wcześniej zniknął jego cel. Polowanie, co? Czyli monolit nadal siedzi w tych okolicach - najwidoczniej odpuścili tylko pilnowanie mostu i wycofali się w głąb miasteczka. Z ilości głosów wynikałoby, że jest ich tylko dwóch, jednak lepiej nie ryzykować. Czekam, aż "uczeń" zniknie za budynkiem, po czym sam wychodzę zza rogu i powoli zmierzam w stronę mentora. Odwieszam karabin na ramię i wyciągam z kabury na udzie Berettę - lepiej nie robić zbyt wiele hałasu. Idąc powoli przy ścianie zauważam, że z jednego z okien kamieniczki wystaje lufa karabinu. Czyli widocznie to tam się schowałeś. Podchodzę bliżej i słyszę mamrotanie dochodzące z wnętrza budynku. Zupełnie jak hezbollah - nie traf w niewiernego, cztery godziny klep zdrowaśki z przeprosinami do Allaha... Przechodzę niezauważony pod oknem, nadal czujnie zerkając w stronę, w którą poszedł drugi z fanatyków. Po chwili wchodzę ostrożnie do środka budynku i kieruję się do pomieszczenia po prawej, gdzie powinien znajdować się pierwszy z nich. Wyglądam zza połamanej i pogryzionej przez korniki oraz ząb czasu futryny. Istotnie, jeden monolitianin siedzi na kolanach z głową pochyloną do ziemi i mruczy pod nosem swoje mantry, a tymczasem drugi obserwuje teren przez lunetę karabinu wystawionego przez okno. Najciemniej pod latarnią, co? Szukaj ewentualnego niebezpieczeństwa w oddali, kiedy ono przechodzi ci pod samym nosem... Czy może raczej lufą. Wychylam się zza winkla i biorę na cel pierw tego przy oknie. Naciskam spust i zanim jego ciało z dziurą w czaszce upada na ziemię, drugim pociskiem trafiam imama. Dwa wystrzały dzięki tłumikowi robią niewiele więcej hałasu niż łuski upadające z brzękiem na ziemię. Na kuckach podchodzę do pierwszego ciała i sprawdzam jego wyposażenie. Nie ma w ogóle plecaka, a w kieszeniach kamizelki taktycznej chowa tylko kilka bandaży i dwa magazynki do CZki umocowanej na udzie. Zabieram opatrunki, zostawiając broń - nie ma potrzeby brać dodatkowego balastu, skoro już i tak niosę ze sobą wystarczającą ilość broni i amunicji. Drugi denat ma już nieco więcej wyposażenia - zabieram półtoralitrową butelkę nie otwartej jeszcze wody, dwie konserwy z gulaszem i zestaw pierwszej pomocy. Resztę niech rozdziobią kruki i wrony.

Przez moment zastanawiam się, co zrobić z trzecim monolitianinem, kiedy słyszę kolejne dwa strzały zza pobliskich budynków, oddane z pistoletu. Czyżby zwierzyna próbowała się bronić? Chwilę później ciszę rozrywa seria z rosyjskiego karabinu. Cóż, z racji, że żaden z obu denatów nie miał latarki... Ściągam ponownie z ramienia M21 i wychodzę z budynku, przebiegając szybko na drugą stronę ulicy. Przywieram plecami do ściany budynku. To wzbudza pewne wspomnienia... Obóz treningowy i szkolenie na wypadek konieczności walki w terenie miejskim.

Odrywam się od ściany i ruszam przed siebie z bronią uniesioną do ramienia, obserwując otoczenie przez awaryjne przyrządy celownicze na lunecie. Słyszę kolejne kilka wystrzałów z pistoletu, po których następuje seria z karabinu i przytłumiony krzyk. Pomiędzy budynkami przed sobą widzę, jak monolititanin z bronią podniesioną do strzału podchodzi do kogoś ukrytego za rogiem. Wiele nie myśląc unoszę karabin do strzału i naciskam spust. Głuchy dźwięk strzału rozchodzi się echem po okolicznych alejkach miedzy kamieniczkami. Monoliciarz upada na jedno kolano i zaskoczony przykłada rękę do lewego boku. Zanim zdąża jakkolwiek zareagować, naciskam spust drugi raz, tym razem trafiając go w głowę. Ciało upada na ziemię, w powiększającą się powoli kałużę krwi. Odwieszam karabin na ramię, wyciągam G18 i powoli idę do przodu, zbliżając się do ciała. Za rogiem powinien znajdować się ranny - lub martwy - stalker. Wyglądam zza winkla, jednak nikogo nie widzę. Zdaje się, że będę musiał wyjść.

Powoli wychodzę zza rogu, trzymając pistolet w gotowości do strzału. Ślad krwi prowadzi do szopki kilka kroków dalej. Rozglądam się wokoło, po czym ruszam w stronę drewnianych, uchylonych drzwiczek. Nie mam szansy niczego zobaczyć, dopóki nie wystawię głowy zza drzwi - a tego wolałbym uniknąć. Zaszczuty, ranny i uzbrojony człowiek to niemal pewna strzelanina. Odzywam się, starając się brzmieć jak najbardziej przyjaźnie:

- Stalkerze, żyjesz?

W odpowiedzi słyszę tylko kaszlnięcie i charczący oddech. Postanawiam zaryzykować i wejść do środka, kiedy nagle potykam się o wystającą z ziemi cegłówkę. To, co następuje ułamek sekundy później jest już piekłem, którego nie mogłem przewidzieć.

Kiedy wystawiam do przodu nogę, żeby nie upaść, z lewej strony słyszę krótką serię z karabinu, a na mojej twarzy eksploduje ognisko bólu. Podświadomie wystawiam rękę z pistoletem w lewo i naciskam spust. Broń wypluwa z siebie kilka pocisków, jeden po drugim, a ja podpieram się ręką, żeby nie upaść. Nie sprawdzając nawet czy trafiłem napastnika, zrywam się do biegu i chowam się za rogiem budynku. Czuję, jak po twarzy cieknie mi krew, spływa po policzku i kapie z brody na ziemię. Do tego mam wrażenie, że słabo widzę. Zatrzymuję się parę uliczek dalej, chowając w ciasnej alejce między dwoma kamienicami. Ręką dotykam twarzy, żeby sprawdzić gdzie oberwałem kulą. Kiedy palcami schodzę poniżej czoła, blednę i rozszerzam jedno pozostałe oko z przerażenia.

Moje lewe oko!

Rozerwana powieka i brak gałki ocznej. Teraz nie pomoże już nawet kuracja u jajogłowych, przy specjalistycznej aparaturze. Cholera! Szlag! Zasłaniam dłonią lewy oczodół. Czuję, jak między palcami zaczyna przesączać mi się krew. Odkładam na chwilę pistolet, prawą ręką sięgam po opakowanie bandaży, zębami rozrywam opakowanie i przykładam tkaninę do oka. Przede wszystkim muszę zatamować krwawienie na kilka najbliższych minut, a po drugie zająć się tym, który mnie tak urządził. Potem będzie czas na pierwszą pomoc. Ponownie biorę do ręki pistolet i powoli ruszam tą samą drogą, którą przyszedłem. W głowie mi szumi i mam problem ze zogniskowaniem wzroku. Czuję, jak opatrunek powoli zaczyna przesiąkać krwią. Nie pora umartwiać się nad sobą - technicznie to tylko zadrapanie. W zasadzie gdybym nie potknął się pod tą szopką, kula prawdopodobnie przeszłaby przez moje płuca czy żołądek. Nie wiem, co gorsze.

Powoli idę przed siebie, starając jak najmniej skupiać się na bólu, powoli acz uparcie przebijającym się do mojej świadomości. Obracam głowę nieco w lewo, starając się jednym okiem ogarnąć pole widzenia przeznaczone dla obu gałek ocznych. Wychylam się ostrożnie zza rogu, sprawdzając gdzie mój napastnik. Zauważam, ze przed wejściem do szopki na plecach leży ciało - widocznie zarobił kulkę od rannego stalkera w szopie, kiedy postanowił sprawdzić ślad krwi. Wygląda na to, że ten też był z monolitu - kto mógł wiedzieć, że było ich czterech... Nie mam już czasu ani sił sprawdzać, czy zwierzyna jeszcze żyje. Przede wszystkim muszę zająć się raną. Siadam ciężko pod ścianą, sięgam po zestaw pierwszej pomocy z plecaka i zajmuję się raną. Szczęśliwie, rana przestała już krwawić - być może to rzeczywiście zasługa artefaktu, który leży w moim plecaku. Oczyszczam twarz spirytusem, zmywam krew z rąk i znów przykładam dłoń do pustego już oczodołu. Wstaję, zostawiając na chwilę plecak i podchodzę do świeżego trupa. Nie chcąc ryzykować kolejnej kuli z wnętrza szopy, chwytam więc denata za rękę i przyciągam do siebie. Nożem wycinam kawałek materiału z jego kamizelki, a z buta wysnuwam mu sznurówkę. Wracam na swoje miejsce i po kilku minutach zakładam stworzoną w ten sposób przepaskę. Brakuje mi tylko drewnianej nogi albo haka i będę mógł ogłosić się prawdziwym piratem. Uśmiecham się gorzko pod nosem, zakładam plecak i nieco niepewnym krokiem ruszam dalej na północ.


9 dni później, 9:07

:

Po raz kolejny w ciągu ostatniej godziny przykładam dłoń do lewego oka - a przynajmniej do miejsca w którym do niedawna się znajdowało. W zasadzie szczęście w nieszczęściu - pomijając kwestię tego, że straciłem "tylko" oko, zamiast życia, to gorzej by było, gdyby wypłynęło mi prawe. Teraz jestem nadal w stanie w miarę komfortowo celować z broni - ba, nie muszę nawet mrużyć drugiego. Inna rzecz, że niezbyt łatwo mi zogniskować wzrok i ocenić odległości - będę potrzebować paru dłuższych chwil, żeby się do tego przyzwyczaić.

Kilkadziesiąt minut wcześniej zażyłem leki przeciwbólowe. Zazwyczaj jestem przeciwko odurzaniu się środkami farmakologicznymi, jednak kiedy opadła adrenalina, ból zaczynał być nie do zniesienia - jakby lewa strona twarzy pulsowała mi żywym ogniem. Przez kilka kolejnych godzin tabletki powinny trzymać moje ciało w ryzach. Po tym czasie mogę tylko liczyć, że ból nie będzie już tak intesywny. Łykanie kolejnej i kolejnej wyszło by mi tylko na szkodę - organizm zacząłby szybko się przyzwyczajać i normalne dawki przestawały by działać.

Uśmiecham się pod nosem. Znaleziony wcześniej artefakt według legend miał przynosić szczęście - i rzeczywiście, miałem szczęście, że przeżyłem. Równie dobrze mogłem dostać kulkę w łeb... Inna sprawa, że gdyby nie jego działanie, straciłbym nieporównanie więcej krwi i teraz - poza bólem - zmagałbym się z okropnym osłabieniem organizmu. Rzeczywiście, szczęście w nieszczęściu... A może nieszczęście w szczęściu?

Odrywam rękę od przepaski na oku i chwytam ponownie karabin. Reszta drogi przebiegła spokojnie - w okolicy nie ma najwidoczniej wielu mutantów, a Monolit prawdopodobnie okupuje inne sektory. Szczęśliwie nie polegam i nigdy nie polegałem jako stalker li tylko na wzroku - gdybym tak robił, byłbym już dawno martwy. Każdy weteran uczy się wykorzystywać wszystkie zmysły do orientacji w Zonie. Nos wyczuwa podejrzane zapachy, uszy wychwytują najmniejsze zmiany w melodii otoczenia. Oczy czujnie obserwują teren wokoło, a niejednokrotnie pojawiający się w ustach metaliczny posmak ostrzega przed promieniowaniem czy zbliżającą się emisją. Stające na sztorc włosy na rękach czy gęsia skórka nieraz informują o bliskości różnorakich anomalii. Niektórzy łowcy mogą nawet zdać się na szósty zmysł, którego nie można porównać do pięciu poprzednich - powstająca więź z Zoną, jak wielu to nazywa.

Dzięki temu nie muszę się aż tak bardzo przejmować częściową utratą wzroku. Powinienem być w stanie poradzić sobie niewiele gorzej, niż wcześniej. Naturalnie będę musiał być jeszcze bardziej ostrożny, przynajmniej dopóki nie przywyknę na dobre do aktualnego stanu rzeczy...

Parskam pod nosem. Od kiedy to zacząłem się poklepywać po plecach dla otuchy? Chyba się starzeję... Odganiam od siebie rozmyślania i wyciągam na moment PDA z włączoną mapą okolicy. Wygląda na to, że powinienem być zaraz obok przejścia podziemnego. Spoglądam przed siebie - za niewielką kamieniczką z czerwonej cegły ma znajdować się spory plac zabaw, na terenie którego umieszczono zejście. Chowam urządzenie do kieszeni i ruszam dalej. Nadal nie mam przy sobie źródła światła, ale znalezienie kilku starych szmat i kawałka drewna, tudzież metalowej rurki, nie powinno być problemem.

Zbliżam się ostrożnie do budynku. Obchodzę go wokoło, spoglądając co jakiś czas w okna na parterze i wytężając słuch. Wygląda na to, że nikt nie ukrywa się w pomieszczeniach kamieniczki. Dodatkowo, będę musiał dostać się do środka, bo podwórze jest otoczone murami. Podchodzę do bramy prowadzącej do wnętrza. Niegdyś metalowe okucia i solidne, drewniane belki robiły wrażenie, jednak dziś wyglądają, jakby lada chwila miały runąć. Korniki, wilgoć i warunki atmosferyczne przez ostatnie lata pracowały usilnie nad pokazaniem dziełu ludzkiemu, że nie ma najmniejszych szans. Przeciskam się pomiędzy lekko rozchylonymi skrzydłami, starając się uniknąć konieczności poruszenia ich - nie dość, że hałas prawdopodobnie sprowadziłby tu całą okolicę, to dodatkowo nie ma żadnej gwarancji że nie wywróciły by się w trakcie.

Po paru chwilach jestem już w środku. Po lewej i prawej stronie mam kilka schodków i drzwi prowadzące na klatki schodowe, a dalej przed sobą kolejną - otwartą tym razem - bramę prowadzącą na plac zabaw. Przechodzę przez nią i staję na środku podwórza. Z prawa i z lewa spoglądają na mnie niemo okna kamienicy, niby audytorium w rzymskim teatrze. Po lewej stronie mieszczą się zejścia do piwnic - świadczą o tym maleńkie okienka na poziomie gruntu - a bardziej do przodu i po prawej znajdują się metalowe drzwi do przejścia podziemnego. Na placu z kolei rozmieszczono huśtawki, piaskownicę i drewniane koniki na sprężynach. Swego czasu musiało być tu rzeczywiście gwarno podczas leniwych dni. Matki w domach przygotowywały obiad w oczekiwaniu na mężów i ojców, mających wrócić z pracy w elektrowni czy laboratoriach, a w międzyczasie dzieci rozrabiały na podwórzu. Oczyma wyobraźni niemalże jestem w stanie zobaczyć rozgrywające się tu wiele lat temu sceny z codziennego życia mieszkańców.

Odganiam od siebie rozmyślania - od paru chwil mam nieodparte wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Nie mam pojęcia kto, skąd oraz z jakimi zamiarami. Umiem tylko określić sam fakt. Cicho stawiając kroki podchodzę do metalowych drzwi po prawej stronie podwórza. Oba skrzydła łączy solidna kłódka, jednak bez większych problemów powinienem przestrzelić ją kulą z M21. Niewygodne może być jedynie narobienie w ten sposób hałasu. Po chwili słyszę za sobą... Nie, to zły dobór słów. Wyczuwam za sobą kogoś, kto stara się poruszać bardzo cicho - tak bardzo, że moje uszy aż krzyczą "uwaga, zbyt cicho się zbliża!". Momentalnie odwracam się do tyłu, unosząc w międzyczasie karabin w gotowości do strzału. Naprzeciwko stoi niewysoki, szczupły mężczyzna, celujący we mnie z TTki. Ciemne włosy, śniada skóra, orzechowe oczy, odziany w lekki kombinezon, na plecach mający zawieszony jakiś karabin starego typu. Przez dłuższą chwilę spoglądamy na siebie w milczeniu, stojąc oddaleni na nie więcej jak trzy metry, aż ten w końcu odzywa się:

- Spoko przepaska, stalkerze.

Marszczę brwi i nadal trzymając karabin w pogotowiu, odpowiadam:

- To jakieś nowe powitanie w Zonie? Zakradać się z bronią, żeby stwierdzać zupełnie banalny fakt?

Mężczyzna w tym momencie robi coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Czy może raczej - nigdy nie spodziewałbym się w miejscu, jak to. Wybucha szczerym śmiechem, po czym chowa pistolet do kabury i - nie zwracając uwagi na to, że nadal do niego celuję - odzywa się:

- Wybacz, ciapku, ale tutaj nigdy nie można być pewnym drugiej osoby.

Unoszę jedną brew w zdumieniu i odzywam się:

- Cia... Co, proszę?

Stalker drapie się po głowie i robi zakłopotaną minę. Po chwili uśmiecha się niewinnie i odpowiada:

- Hee... Wybacz, taki mój zwyczaj... Niegdyś nauczyłem się wołać na pojazdy z jednym działającym reflektorem "ciapek", więc w sumie jakoś tak uznałem w potrzebie chwili, że do ciebie też będzie to pasować... Nie miej mi za złe, co?

Po tych słowach wyciąga rękę w moją stronę. O ile naprawdę niewiele rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć, o tyle ten... ewenement w postaci stojącego przede mną łowcy totalnie wybija mnie z równowagi. Nie wiem zupełnie co odpowiedzieć. Opuszczam broń i podaję mężczyźnie dłoń. Atak, którego się spodziewałem, wcale nie nadchodzi. Jego uścisk jest mocny i szczery. Wyszczerza zęby w uśmiechu i odzywa się ponownie:

- Coś małomówny jesteś, stalkerze... No, w sumie nie mogę ci mieć tego za złe - tu każdy mało gada, a więcej obserwuje, nie? Heee, jak to mówią, "milczenie jest złotem", tja.

Wzdycham cicho pod nosem i odzywam się:

- Że tak spytam wprost... Coś ode mnie chciałeś?

Nie chce mi się wierzyć, że głęboko na terytorium wroga można natrafić na łowcę, który zwyczajnie chce porozmawiać o okolicy oraz pogodzie. Wprawdzie wielu z nas po jakimś czasie tego wyobcowania zaczyna brakować relacji międzyludzkich, jednak praktycznie każdy, kto chce tu przeżyć, ogranicza się do rozmów w bezpiecznych strefach. Poza tym, w większości i tak wyglądają one jak oficjalna wymiana informacji - mało kto odważy się porozmawiać z innym szczerze, z obawy, że może to zostać użyte przeciwko niemu. Stąd też moja uzasadniona i logiczna nieufność. Cały czas stoję spięty, w gotowości do sięgnięcia po pistolet czy nóż. Mężczyzna po chwili odpowiada:

- Eeh, nieufny jak i wszyscy, co? W sumie nic dziwnego - pieprzony Limańsk, zapomniana przez każdego kamienica, a tu nagle SRU!, spotykasz rozgadanego stalkera, hehe.

Zaczyna mnie to irytować. Jestem przyzwyczajony, że tu każda rozmowa odbywa się według modelu "bezpośrednie pytanie - krótka odpowiedź". Tymczasem stoję naprzeciwko cholernego bajdura, który sprawia wrażenie, jakby zwyczajnie drwił sobie ze mnie. Zanim jednak cokolwiek z tym robię, stalker kontynuuje:

- Powiem ci, jak sprawa się ma. Czy mi uwierzysz, to już mi wisi i powiewa koło pyty, kolego drogi. Otóż, zajmuję się szukaniem rzeczy pozostawionych przez mieszkańców, kiedy stąd uciekali. Pewnie o tym słyszałeś?

Powoli potakuję głową. Owszem, słyszałem. Dobrze wiem, że Sid czy inni handlarze potrafią zapłacić dobry pieniądz za stare pocztówki, pamiętniki, zdjęcia czy inne rzeczy należące niegdyś do kogoś innego. Sam niejednokrotnie sprzedawałem taki towar. Inna sprawa, że pierwszy raz spotykam się z kimś, kto zajmuje się "połowem" na czerwonym terytorium. To daje dwie możliwości - ryzykowny monopol, albo...

- Słyszałem... Zawędrowałeś wyjątkowo daleko od domu, co?

Mężczyzna uśmiecha się, wzrusza ramionami i odpowiada:

- Źródełka zaczynają wysychać, ciapku... Więc wolę być pierwszym, który rozezna się w terenie i spije całą śmietankę, rozumiesz jak jest.

Wytarczy mi jedno spojrzenie w jego oczy i już wszystko rozumiem. Błyskawicznie stawiam krok do tyłu, w międzyczasie chwytając za Berettę i oddaję dwa bezgłośne strzały w jego nogi. Trafiam go jedną kulą, nieco poniżej lewego kolana. Chwyta się za zranioną kończynę i upada na ziemię. Spogląda na mnie pełnym wyrzutu wzrokiem i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, jednak uciszam go, kierując lufę w stronę jego głowy. Odzywam się:

- Całkiem składna bajeczka, muszę przyznać. Mógłbyś oszukać niejednego... Ale nie mnie.

Nadal trzymając się za nogę, mężczyzna zaciska usta i spogląda gdzieś w bok. W międzyczasie ja kontynuuję monolog:

- Dobra taktyka, zagadać kogoś, aż pojawią się kumple... I pewnie dlatego od razu mnie nie zastrzeliłeś, co? Po co zabić frajera, skoro można go puścić i skroić ponownie za tydzień czy dwa.

Spoglądam na mężczyznę, który wodzi wściekłym wzrokiem gdzieś po okolicznych oknach oraz bruku. Mówię dalej:

- Ciekawi mnie w zasadzie co grupa pasożytów robi w czerwonej strefie, jednak mogę to sobie sam dośpiewać. Tak więc, żegnam.

Naciskam dwukrotnie spust, trafiając stalkera w głowę. Na jego czole wykwitają dwie czerwone punkty. Ciało z głuchym odgłosem upada do tyłu na ziemię. Chowam broń do kabury na udzie i rozglądam się czujnie wokoło. Cisza. Widocznie jeszcze mam chwilę czasu. Kucam przy zwłokach i przeszukuję kieszenie oraz plecak mężczyzny. Znajduję kilka przydatnych rzeczy, między innymi latarkę oraz zapalniczkę. Idealnie, będę mógł przebierać jak w ulęgałkach. Znajduję także portfel oraz granat M-67. Po chwili namysłu zabieram także sznurówki z butów denata. Resztę pozostawiam - nie ma sensu niepotrzebnie się obciążać. Wstaję i podchodzę do stalowych drzwi za plecami. Podnoszę karabin i celuję w kłódkę. Pora zejść pod ziemię.
Ostatnio edytowany przez Gizbarus 09 Wrz 2014, 22:51, edytowano w sumie 32 razy
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir

Za ten post Gizbarus otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Gość, Red Liquishert, Mito, Voldi.
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Junx w 15 Kwi 2012, 22:38

Jak dla mnie czyta się miło, fajnie i przyjemnie. Czeka ma kontynuację :)
Ryzen 5600x || 32gb DDR4 || RTX 2080 Super
Awatar użytkownika
Junx
Modder

Posty: 2341
Dołączenie: 15 Kwi 2008, 09:39
Ostatnio był: 08 Cze 2024, 00:45
Miejscowość: Na co Ci to :)
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 358

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez duty w 16 Kwi 2012, 11:14

Wszystko ładnie pięknie ale czegoś brakuje, jest to sucha relacja a powinna bardziej trzymać w napięciu, zbliżająca się emisja powinna przyprawiać o dreszcze, wzbudzać straszne wspomnienia, bądź opis zjawisk zwiastujących nadejście emisji przyprawiał by o dreszcze. Brakuje też opisu stanu emocjonalnego bohatera, przebywając w Zonie nie byłby na pewno taki spokojny szczególnie podróżując sam . Gdzie serce podchodzące do gardła i strach w oczach, naprawdę przydało by się.
Zdobywanie kasy, prowiantu, podróżowanie po Zonie i znajdowaniu miejsca na nocleg, zajmowało by większość czasu dla naszego bohatera. Pamiętaj jednak, że życie w tak trudnych warunkach nastręcza wielu problemów, które przydało by się opisać, trzeba w końcu, myć się, jeść i srać a wokół mutanty , anomalie i bandyci.
To takie moje życzenia ;) zresztą sam pomysł bardzo mi się podoba, trzeba tyko tchnąć w to trochę życia :D

Za ten post duty otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive PeterHD.
Awatar użytkownika
duty
Tropiciel

Posty: 214
Dołączenie: 27 Lut 2011, 22:29
Ostatnio był: 15 Cze 2015, 18:31
Frakcja: Powinność
Ulubiona broń: Storming Obokan
Kozaki: 27

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Realkriss w 16 Kwi 2012, 11:55

Jak dla mnie bardzo udana etiuda. Podoba mi się to, że nie wiemy, z kim mamy do czynienia, że jest to wyimek z poranka stalkera, którym może być każdy. Lubię w literaturze pojęcie Everymana, każdy może odnaleźć w nim siebie.
Ładne i poetyckie, zwłaszcza opis krajobrazu, słyszy się, jak woda kapie.

Małe wady też są, żeby nie było za dobrze, jak dla mnie zdania są za długie. Pocięłabym je na kilka krótszych, wtedy mają większą siłę wyrazu. Uważaj też na interpunkcję, bo brakuje przecinków.
Generalnie jest naprawdę dobrze.
Awatar użytkownika
Realkriss
Moderator

Posty: 1664
Dołączenie: 08 Lut 2011, 14:58
Ostatnio była: 21 Gru 2023, 22:34
Miejscowość: Warszawa
Frakcja: Wolność
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 881

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Gizbarus w 16 Kwi 2012, 12:07

Miło wiedzieć, że się wam podoba :wink: Podczas pisania tego opowiadania przyświecał mi właśnie taki cel, żeby było takie zimne i surowe, ale dzięki temu każdy może zapełnić luki swoją wyobraźnią - nie chciałem wszystkiego podawać jak na tacy. Teraz kolejna część - jak zauważycie jakieś błędy, dawajcie znać, postaram się poprawić, jeśli będzie potrzeba. Co do budowania długich zdań - wiem, to moja bolączka :P Zdania megawielokrotnie złożone, poskładane, a do tego posklejane z innymi długaśnymi zdaniami :E No nic, miłego czytania :wink:
Ostatnio edytowany przez Gizbarus 07 Maj 2012, 18:33, edytowano w sumie 3 razy
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir

Za ten post Gizbarus otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive GhostRider44, runa, Junx, StefanStrielok.
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez margarita w 16 Kwi 2012, 17:19

Wiedziałeś, że nie będę sobie mogła odmówić przyjemności skomentowania tego opowiadania już w chwili, gdy pochwaliłeś mi się rozpoczęciem pracy, prawda? No to się doczekałeś.

W sumie... Nie jest źle. Nie jest źle. Nie będę się na razie zbyt obszernie wypowiadała na temat założeń fabularnych i przebiegu tejże, bo na to jeszcze odrobinę za wcześnie (czymże dwie części wobec całości, nie?), ale na razie powiem, że mi się podoba.
I nie zgodzę się z duty w pewnej kwestii, mianowicie:

duty napisał(a):Wszystko ładnie pięknie ale czegoś brakuje, jest to sucha relacja a powinna bardziej trzymać w napięciu, zbliżająca się emisja powinna przyprawiać o dreszcze, wzbudzać straszne wspomnienia, bądź opis zjawisk zwiastujących nadejście emisji przyprawiał by o dreszcze. (...)


Ja powiem tak: w tekstach dłuższych niż oneshoty (znaczy się, jednoczęściowe opowiadanko bez planów na kontynuowanie go) nie trzeba od razu i na samym początku wrzucać Narracyjnego Bach. Ale to w sumie zależy od gustu; ktoś lubi, jak się go od razu wrzuca na głęboką wodę, ktoś woli, jak akcja rozwija się powoli. I, tak, pamiętam, że marcelowi pisałam co innego - że część pierwsza trochę mdło się kończy - ale to inne opowiadanie i inna sprawa. Tutaj akurat mój instynkt mówi mi, że Narracyjnego Bach nie potrzeba aż tak bardzo.

Nie będę się, wyjątkowo, czepiała rozpisywania pewnych fragmentów, bo moim zdaniem opisy są jak w sam raz. Nie za długie, nie za krótkie. Ale nie wiem, nie zabieram się za komentowanie jak za betę, nie czytam x razy żeby wyłapać wszystkie niedociągnięcia, czy to merytoryczne, czy ortograficzne, więc mogło mi coś po prostu umknąć.

Za to tradycyjnie przyczepię się do pauz i półpauz. Ja rozumiem, Worda się włączać nie chce, no ale tak ładniej jest... Estetyczniej... *babskie marudzenie* A skoro już jesteśmy przy czepianiu się, dorzucę jeszcze kilka rzeczy z tej kategorii. W kilku miejscach przecinków albo brakowało, albo były źle postawione. Gdzieniegdzie należałoby zmienić szyk zdania, żeby "płynniej" się przez nie przechodziło. Znalazł się chyba nawet jeden (ew. dwa) błąd logiczny. No i rzucił mi się w oczy taki fragment:

W oddali zauważam bawiące się stadko mięsa czy – to dość smutne, a zarazem zabawne i ironiczne, że istoty gotowe wygryźć ci trzewia są też w stanie bezinteresownie bawić się, kulając swoje obłe cielska po ziemi. Chociaż… Nachodzi mnie nagła myśl, że przecież my, ludzie, jesteśmy dokładnie tacy sami – potrafimy rano mordować bez mrugnięcia okiem, a wieczorem bawić się w najlepsze. Kontynuuję rozglądanie się i kilkadziesiąt metrów od jaskini widzę nieruchomy kształt, częściowo zanurzony w błocku. Postanawiam to sprawdzić – zejście z mostu zajmuje mi parę chwil, ponowne odnalezienie ciała, tym razem z perspektywy naziemnej, zabiera mi kolejnych parę minut. W końcu staję przy zwłokach.


Próbowałam, naprawdę próbowałam, i nie mogłam się dopatrzeć dokończenia tej myśli. Czy, czy, ale czy co? Hm? Wtrącenie wtrąceniem ("To dość smutne" i dalej), ale jednak należałoby by to jakoś pociągnąć i skończyć, skoro się zaczęło.

Tak mi się wydaje, że to już wszystko. No cóż.
– Tato, dlaczego nie możemy jechać z tobą?
– (do siebie) Bo jesteś mortalem, synku, a ja nie lubię paradoksu.
Awatar użytkownika
margarita
Stalker

Posty: 191
Dołączenie: 14 Gru 2011, 19:17
Ostatnio była: 21 Lis 2015, 21:28
Miejscowość: Warszawa
Frakcja: Naukowcy
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 129

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez runa w 16 Kwi 2012, 22:12

No jestem pod wrażeniem. Czyta się bardzo przyjemnie. Szczególnie spodobało mi się pewne zdanie:
Nachodzi mnie nagła myśl, że przecież my, ludzie, jesteśmy dokładnie tacy sami – potrafimy rano mordować bez mrugnięcia okiem, a wieczorem bawić się w najlepsze.

Podoba mi się język. Zwykły, potoczny. Nie zrobiłeś z tego jakiegoś przepełnionego wyniosłością i patosem pseudo arcydzieła.
Z niecierpliwością czekam na więcej ;)
Ostatnio edytowany przez runa, 05 Cze 2012, 22:49, edytowano w sumie 1 raz
Logic can take you from A to B, but imagination can take you anywhere.

Za ten post runa otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive GhostRider44.
Awatar użytkownika
runa
Stalker

Posty: 113
Dołączenie: 12 Lut 2012, 13:21
Ostatnio była: 22 Lis 2015, 18:56
Frakcja: Monolit
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 67

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Junx w 16 Kwi 2012, 22:43

Dla mnie fajnie się czyta prosto, ale sensownie. Czekam na więcej :)
Ryzen 5600x || 32gb DDR4 || RTX 2080 Super
Awatar użytkownika
Junx
Modder

Posty: 2341
Dołączenie: 15 Kwi 2008, 09:39
Ostatnio był: 08 Cze 2024, 00:45
Miejscowość: Na co Ci to :)
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 358

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Gizbarus w 17 Kwi 2012, 14:02

Dzięki wszystkim czytelnikom za miłe słowa :D To opowiadanie z zamierzenia właśnie miało być proste - nie przepadam za patosem, poza tym, najwięcej uczuć kryje się w prostych słowach :wink:
Niestety, na kolejną część będziecie musieli poczekać trochę dłużej, bo cierpię na niemoc artystyczną :E Po prostu nie mam weny, a nie chcę pisać na siłę, obniżając poziom. Lepiej trochę poczekać i dostać porządny kawałek tekstu, niż mieć od razu, ale chłam, czyż nie? :P

W każdym razie, jak tylko coś wysmaruję, od razu wrzucę :wink:
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Glaeken w 18 Kwi 2012, 23:40

Mimo drobniutkich błędów i niedociągnięć opowiadanie czyta się bardzo przyjemnie, szczególnie bardzo mi się spodobały z pozoru tak nieistotne niuanse jak "bawiące się" mięsacze czy odnalezione zdjęcie - to czyni opowiadanie bardziej naturalnym i jednocześnie mniej "mechanicznym". Co do tego zarzutu:
duty napisał(a):Wszystko ładnie pięknie ale czegoś brakuje, jest to sucha relacja a powinna bardziej trzymać w napięciu, zbliżająca się emisja powinna przyprawiać o dreszcze, wzbudzać straszne wspomnienia, bądź opis zjawisk zwiastujących nadejście emisji przyprawiał by o dreszcze. Brakuje też opisu stanu emocjonalnego bohatera, przebywając w Zonie nie byłby na pewno taki spokojny szczególnie podróżując sam . Gdzie serce podchodzące do gardła i strach w oczach, naprawdę przydało by się.

... niestety ale się z nim zgadzam. Rzeczywiście jest to nieco zbyt suche, niemal jak dziennikarska, pozbawiona emocji relacja - Emisja nie przeraża, Zona jest mało koszmarnym miejscem a sam bohater bliżej nieokreślony.

Mam też jedno pytanie: bohater budzi się w jakiejś kryjówce, nadciąga Emisja, musi się schronić... dlaczego zaczyna biec do oddalonej kryjówki zamiast zostać w tej co był dotychczas? Skoro spędził w niej noc, uznał ja za bezpieczną, przecież Emisja - albo coś znacznie gorszego - równie dobrze mogło zdarzyć się również podczas snu ;)
Awatar użytkownika
Glaeken
Administrator

Posty: 1034
Dołączenie: 16 Lip 2011, 17:53
Ostatnio był: 09 Mar 2024, 18:58
Frakcja: Naukowcy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 371

Re: "Samotność w Zonie" by Gizbarus

Postprzez Gizbarus w 18 Kwi 2012, 23:44

Hm, tak jak pisałem - emisja miała być silniejsza, niż domek mógł zapewnić ochronę :wink: Wiadomo, że różnią się one od siebie siłą - tak samo jak i kryjówki mogą się różnić wartością 'ochrony' przed emisją :)

Co do 'surowości' - taki w sumie obrałem w tym opowiadaniu styl, cóż... Może też po prostu nie umiem inaczej ująć Zony w słowa :E

W każdym razie, niedługo w pierwszym poście dodam trzecią część, czyli kto chce, niech czyta - około pół godziny na przepisanie tego z kartek :P
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Następna

Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość