Każdy krok wykonuję bardzo ostrożnie, starając się nie przemieszczać przez otwartą przestrzeń i dokładnie badając wszystko co mnie w danej chwili otacza. Mija jakieś 30, może 50 minut (ciężko jest ocenić upływ czasu po zmroku kiedy skupia się na innych rzeczach), gdy dochodzę do niewielkiego pagórka otoczonego wysokimi krzewami. To będzie dobre miejsce na mały postój. – myślę, ruszając w kierunku upatrzonego sobie wcześniej miejsca.
Upewniwszy się, że jestem jedyną żywą duszą w najbliższej okolicy przysiadam za liściastą kurtyną, włączam czołówkę i wyjmuję z kieszeni kurtki schludnie złożoną mapę. Natychmiast odnajduję zamazany czarnym markerem punkt przerzutu, w którym rozeszły się ścieżki moje i Włóczęgi.
Teren strefy zamkniętej niemal wszędzie usiany jest różnego rodzaju porzuconymi gospodarstwami i wioskami. Opuszczone domostwo wydaje się być teraz najlepszą opcją na stosunkowo bezpieczny nocleg. Przeciągam palec w poszukiwaniu pierwszej nazwy miejscowości, na którą się natknę… jest!
– Kupo… – mimowolnie parskam cichym śmiechem. – Kupowatoje, ciekawe jakie gówniane przygody mnie tam czekają? – nieważne ile mam lat czy ile ich usłyszałem – fekalne żarty zawsze będą mnie w bawić w choćby najmniejszym stopniu.
Wyznaczywszy cel swojej wędrówki, obieram właściwy kierunek dalszego marszu. Spacerując leśną drogą wspominam sobie stare czasy i wszystko czego dokonałem, żeby być tutaj gdzie właśnie się znajduję. Myśli wędrują ku nieskończonej ilości męczarni, przez które przeszedłem, gdy moja dłoń odruchowo opiera się na kaburze i chwyta rękojeść Pioniera.
Colt M1911 to, w mojej skromnej opinii, jedna z najlepszych broni bocznych świata, a z całą pewnością spośród tych amerykańskiej produkcji. Pistolet samopowtarzalny kalibru zero czterdzieści pięć cala wzorowany na konstrukcji Browninga. Niemalże pół calowa amunicja zapewnia potężną siłę ognia, a energia towarzysząca wystrzałowi pocisku w momencie strzału tłumiona jest przez ryglowanie zamka. Odrzut cofa lufę stanowiącą jedność z zamkiem. Lufa przymocowana jest do szkieletu za pomocą obrotowego łącznika, który ściąga ją do dołu podczas cofania się mechanizmu. Występy na górnej powierzchni lufy wysuwają się z opór ryglowych zamka – następuje jego otwarcie i ruch do tyłu, który wyrzuca pustą łuskę, a następnie, wracając do przodu, ładuje kolejny nabój, pozwalając jeszcze raz cieszyć się użytkownikowi możliwością oddania strzału z tej jakże niezawodnej i pięknej broni. Jednorzędowy magazynek umieszczony w ergonomicznej rękojeści pistoletu pozwala na oddanie się tej przyjemności siedem razy bez konieczności przeładowania broni. Dwieście szesnaście milimetrów poezji rusznikarstwa, ochrzczonej przeze mnie imieniem Pionier, spoczywa teraz w mojej dłoni. Dlaczego akurat takie imię? Proste – wspólnie stawiamy pierwsze kroki w tym nieznanym nam świecie, zupełnie jak niegdysiejsi pionierzy odkrywający dzikie brzegi Ameryki. Poza tym pochodzenie flinty też ładnie nawiązuje do tego porównania, więc tak już zostało.
Ech, ile ja się musiałem w Polsce natrudzić, żeby zdobyć tę broń. Przepisy prawne są największym problemem, ale nie mam ochoty wspominać tego biurokratycznego koszmaru, przez który jakimś cudem udało mi się przebrnąć. Pewnie z tego faktu wynika mój sentyment i przywiązanie do tej niepozornej rzeczy, więc decyzja o tym, że Pionier jedzie ze mną do Zony była tak oczywista, jak to czy warto zainwestować w maskę przeciwgazową i licznik Geigera.
Zajęty własnymi myślami nawet nie odczułem znużenia swoją monotoniczną przeprawą przez leśną gęstwinę i osuszone rowy melioracyjne, dopóki nie dobiegła ona końca. Na podstawie aktualnego położenia księżyca dochodzę do wniosku, że jest jakoś przed północą, gdy na horyzoncie ukazują się pierwsze „zabudowania” wsi Kupowatoje.
„Zabudowania”, ponieważ nawet z tej odległości wyraźnie widać piętna odciśnięte przez czas i brutalne żywioły na każdym z tych porzuconych domostw. Wspomnienia wysiedlenia ludności cywilnej z tego rejonu w osiemdziesiątym szóstym mimo woli przychodzą mi do głowy. Wyobrażam sobie, jak w pośpiechu ludzie opuszczali swe domowe ogniska w przekonaniu, że niebawem tu powrócą, aby odzyskać swoje dawne życie, które porzucili tylko na czas „tymczasowej” ewakuacji. Chyba nikt się wtedy nie spodziewał, że patrzą na te okolice po raz ostatni…
– Cholera, skup się człowieku! – upominam sam siebie.
Gęsta mgła spowija okolicę skutecznie, redukując moje pole widzenia do zaledwie kilkudziesięciu metrów – w takich warunkach lepiej uważać. Przykucam, wyjmuję lornetkę i szczegółowo sonduję wszystko co znajduje się w zasięgu mojego wzroku.
Dostrzegam pięć niszczejących budynków i nie przypuszczam, żeby było ich wiele więcej. Elewacje są w co najmniej tragicznym stanie, zresztą nie ma się co temu dziwić. Poza widocznymi wszędzie podziurawionymi dachami i odsłoniętymi szkieletami ceglanych ścian, które w niektórych miejscach zostały permanentnie zastąpione stertami gruzu, nic szczególnego nie przykuwa mojej uwagi. Widok mizernych gospodarstw i wiejskich chatek sugeruje mi, że dobrze trafiłem. Siedzę teraz na skraju lasu. Między mną, a wioską znajduje się jedynie rów odwadniający wypełniony nie przypominającą już wody śmierdzącą brązową breją oraz leżące nieopodal, zarośnięte niemożliwymi do przejścia chaszczami, pole uprawne, na którym swojego żywota dokonał jakiś stary traktor. Dyskretne podejście, zbadanie budynków i znalezienie możliwie najlepszego miejsca na obóz to teraz sprawy kluczowe, dlatego dobrze byłoby zaplanować jakąś trasę rozpoznawczą.
Decyduję się przejść nad kanałem tam, gdzie jest najwęższy, żeby nie zapaskudzić sobie butów ohydztwem, które aktualnie go wypełnia. W miarę, jak z każdym krokiem zbliżam się do tego cmentarzyska nieobecnych ofiar katastrofy narasta we mnie uczucie niepokoju i ciekawości. Staram się nie myśleć o przeszłości i skupić na tym, co dzieje się teraz. Gdy jestem po drugiej stronie dostrzegam jeszcze kilka budynków, które wcześniej pozostawały poza zasięgiem mojego wzroku. Wreszcie decyduję się schować za drewnianą szopą oddaloną o jakieś sześć metrów. Szybki sprint i jestem na miejscu. – myślę. Niespełna metr od ściany potykam się o kamień i bezwładnie lecę na ścianę rudery, waląc w nią prawym ramieniem. Uderzenie sprawia, że cała konstrukcja zaczyna przechylać się pod naciskiem mojego ciała, co jest dla mnie dość sporym zaskoczeniem.
– Szlag by to! Aż takie słabe te budynki?! Ludzie, litości, przecież ze szpejem ja nawet 80 kilogramów nie ważę!
Na szczęście szopa nie zapada się, bo w przeciwnym razie wywołana przy tym symfonia lawiny dziesiątek pękających i trzaskających desek dość dokładnie poinformowałaby wszystkie bestie w promieniu kilkuset metrów o tym gdzie mogą znaleźć sobie nocną przekąskę, czyli mnie. Szczęście w nieszczęściu, trzeba być ostrożniejszym. Przytulony plecami do wątpliwej stabilności ściany powoli przemieszczam się do jej prawego rogu, żeby rzucić jeszcze okiem na nowe tereny. Część elewacji składziku wygląda, jakby była zassana do ziemi, która stopniowo zapadała się zupełnie jak ruchome piaski. Ten sam los podzieliła znacznie bardziej solidna, ceglana ściana budynku naprzeciwko.
– Oj, nie podoba mi się to. Lepiej będzie przejść na około.
Zawróciwszy, lustruję okolicę z drugiej strony. Księżyc świeci dzisiaj mocno, zapewniając mi przy tym ilość światła wystarczającą do przeprowadzenia operacji rozpoznawczych bez konieczności wspomagania się latarką, mimo że mgła wciąż nie ustępuje. Tutaj nie już dostrzegam niczego niezwykłego. Między dwoma kolejnymi domami rozciąga się niewielkie, zapomniane pole, które widziałem już wcześniej. Na nim właśnie stoi zardzewiały wrak traktora, który zadziwiająco mocno odbija blask księżyca. Przykucam i idę do pierwszego budynku, przedzierając się przez kępy wysokiej trawy. Zbłąkana gałązka trzaska pod podeszwą mojego buta, ale to nic takiego. Przecież nikt nie mógł tego… – nie kończę myśli, gdy nagle niczym niezapowiedziany huk rozlega się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej! Dzięki wyuczonemu odruchowi natychmiast padam na ziemię, skrywając się pośród gęsto rosnącej trawy. W głowie kłębią się setki myśli.
– Ale jak to?! Przecież ja to ledwo usłyszałem, a co dopiero… – nieudolnie próbuję przekonać sam siebie do omamów słuchowych. – ku*wa! Na każdym kroku, przez całe życie muszę bić się z gównem.
Sekundy rozciągają się w nieskończoność. Leżę nieruchomo przez kilka minut, lecz nic się nie dzieje. Wsłuchuję się dokładnie we wszystkie odgłosy otoczenia, po chwili wśród całkiem naturalnego szumu listowia wyłapuję jakieś ciche, regularnie powtarzające się trzaski. Namierzyłem kierunek, z którego dochodzą podejrzane dźwięki. Wyciągam Pioniera z kabury… Cholera, tyle czasu chodziłem bez broni w pogotowiu. Durny ja! – orientuje się całkiem przypadkiem. Odbezpieczam broń i powoli podnoszę się z ziemi, celując z pistoletu w kierunku domniemanego źródła szemranych odgłosów. Przed muszką i szczerbinką rysuje się sylwetka starego traktora.
Dzięki za ilustrację Termi. Dopiero teraz dostrzegam, że blade światło bijące od pojazdu wcale nie pochodzi od księżyca, a od samego wraku! Nie chowając Pioniera, lewą ręką sięgam po lornetkę i spoglądam przez zabrudzone szkiełka.
– Co do…? – pytam sam siebie, z niedowierzaniem obserwując taniec setek małych błękitno-białych języczków rozchodzących się z kabiny traktora. – Co to jest, do cholery?
Przez kilka kolejnych minut obserwuję to piękne zjawisko, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co tak dokładnie zaabsorbowało w tym momencie moją uwagę.
– Wygląda jakby był podłączony do prądu, czy coś takiego. Może to jedna z tych anomalii, o których słyszałem?
Jakby w odpowiedzi na postawioną przeze mnie tezę, chcąc potwierdzić moje przypuszczenia, „pastuch” wyzwala nagromadzony ładunek elektryczny, który wydziera się z kabiny i sięga elektrycznymi batami ponad metr dalej. Zaskoczony przewracam się na żopę i cicho klnę pod nosem.
Siedzę tak głupio jeszcze przez kilka sekund, nim kończę przetwarzać to co zobaczyłem. Nieźle będę się tu bawić, oj, nieźle. Podnoszę się i przypadam do ściany kolejnego domu. Wszystkie okna, które mijam z tej strony są zabite deskami i zasłonięte starym prześcieradłami o popielatym odcieniu szarości, więc infiltracja wnętrza budynku z tej perspektywy okazuje się niemożliwa. Dochodzę do krawędzi domu, ponownie dostrzegam znajomy mi już anomalny wrak. Spoglądam dalej – nierówna, asfaltowa droga przecina wioskę wpół. Z jednej strony odchodzi od niej mniejsza droga gruntowa, wzdłuż której rozmieszczonych jest jeszcze kilka zdewastowanych, mniej obiecujących domów. Idę wzdłuż kolejnej ściany ku fasadzie budynku, gdy znajduję się na wysokości skrzyżowania. Kępy trawy i popękany asfalt zlewają się w jedno, w jednym miejscu dostrzegam nawet młodą brzózkę wyrastającą pośrodku betonowego pustkowia. Przyroda sobie radzi.
„Pastuch” znowu trzaska za moimi plecami, lecz nie zwracam już na to uwagi. Obserwuję drugą stronę ulicy, gdy mój wzrok natrafia na podrdzewiały, blaszany garaż mieszczący się na ogrodzonym podwórku przeciętnej wielkości wiejskiej chałupy.
– To może być to! – pierwsza myśl o tym, że wreszcie będę miał okazję zaznać błogiego snu sprawia, że natychmiast zaczynam odczuwać zmęczenie minionego dnia ze zdwojoną siłą.
Upewniwszy się, że nic nie stoi mi na przeszkodzie, poprawiam ułożenie Pioniera w dłoni i puszczam się sprintem przez alejkę do bramy wjazdowej, uważając, żeby tym razem o nic się nie potknąć. Trzeba się uczyć na błędach. Drewniany płot otaczający posesję składa się w większości z popękanych sztachet i pogiętych blach – widać, że dobrobyt w tej okolicy nie był rzeczą powszednią. Przekradam się do wnętrza garażu, gdy trzeszczenie dozymetru staje się nieco bardziej zauważalne. Przez ten czas prawie zapomniałem o promieniowaniu. Dziwne, że Geiger odzywa się dopiero teraz, ale kto by narzekał? Na pewno nie ja. Wyjmuję urządzenie i sprawdzam pomiar – mieści się w normie. Wchodzę do środka. Poza rozpadającą się półką, na której od ponad dwudziestu lat spoczywa zardzewiały złom, nie ma tutaj niczego. Jedyne do czego można się przyczepić to minimalnie podwyższony poziom radiacji, ale jestem zbyt zmęczony, żeby szukać pięciogwiazdkowego hotelu. „Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.” – to chyba zasada, do której często będę się stosować podczas mojego pobytu w Zonie. Jednak przed rozbiciem obozu postanawiam przyjrzeć się jeszcze wnętrzu położonej niepokojąco blisko upiornie wyglądającej chałupy. Zakradam się do okna i zaglądam przez nie do środka. Ciemno jak w dupie. Naciskam włącznik latarki, patrzę jak snop światła rozpycha ciemność na boki, sprawiając, że staje się ona jeszcze gęstsza w miejscach, do których oświetlenie nie sięga. Przechodzę tak od okna do okna, lecz nie dostrzegam niczego niepokojącego. Mógłbym poszukać tutaj miejsca do przespania się, bo licznik Geigera nie daje o sobie znać tak, jak w garażu, ale już mi się po prostu nie chce. Gaszę latarkę i wracam do upatrzonego sobie wcześniej blaszaka. Noc stała się nieznośnie chłodna, chyba rozpalę sobie ognisko.