[Antologia] "Ja stalker" by Niedźwiedź

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

[Antologia] "Ja stalker" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 05 Gru 2014, 01:22

Dzięki uprzejmości FS publikuję właśnie swoje trzecie, a w porządku chronologicznym pierwsze pisemne "dzieło".

Od razu odpieram argumenty o duplikacie Meeshowej "Drogi donikąd" - opowiadanie powstało i zostało wysłane jeszcze przed pierwszą zapowiedzią tego, czego mogliśmy oczekiwać od ostatniego tomu trylogii. Okazało się, że nasze koncepty się pokrywają... Tak wyszło. Nic więc dziwnego, jeśli opowiadanie nie przeszło ze względu na fabułę, która na tym etapie jest praktycznie zerowa, bowiem jest to w zasadzie pierwszy rozdział do powieści, którą planowałem pisać. Całość (rozdział) ma około 5,5 tysiąca słów.

Jak zawsze proszę o opinie oraz uwagi dotyczące błędów językowych, logicznych, spieprzonych fragmentów itd.

Fragmenty nie są równej długości, odpowiadają pauzom, które umieściłem w tekście.
Nie przeciągając więcej, oto opowiadanie:

Prolog:

Po raz kolejny widzę fragment nieśmiałego nieba skrywającego się za zasłoną ciężkich szarych chmur, które tylko gdzieniegdzie ujawniają niebieskiemu sklepieniu rąbka tajemnicy na temat życia wszystkich małych istot żyjących tam – na dole. Jestem jedną z nich, jestem… – moment moich rozmyślań przerywa sekunda, w której moja twarz zderza się z twardym, ubitym gruntem. Czuję w ustach posmak piekielnej ziemi, na którą zstąpiłem z własnej woli. Moje ciało przeszywa otępiający ból, który niemalże uniemożliwia mi jakąkolwiek próbę ucieczki z śmiertelnej pułapki, w którą wpadłem. Jestem świadomy nadciągającego nieubłaganie rychłego końca.

Zaledwie kilka centymetrów dzieli moją głowę od sporych rozmiarów głazu, gdy niewidzialna siła przeciąga mnie po ziemi, a potem przerzuca moje nogi za głowę, wymuszając na mnie zrobienie cyrkowego fikołka w tym makabrycznym tańcu śmierci. Moje szczęście rekompensuje kawałek skały, który z impetem uderza moją rękę przecinającą powietrze w pogoni za resztą mojego bezwładnego ciała. Pewnie przekląłbym cały ten pierdo*ony świat, gdybym miał jeszcze na to siłę. Dokonałem już podsumowania swojego życia i stwierdziłem, że takie zakończenie będzie adekwatne do czynów wypełniających karty mojej nędznej historii.

Nie widzę już praktycznie nic. Tumany kurzu podniesione przez anomalię otaczają mnie jakby za wszelką cenę, starając się odizolować mnie od reszty świata w chwili mojej agonii. Prawe ramię rozbudza wybuch potężnego bólu, na twarz spadają mi krople ciepłej, gęstej krwi. Wbrew logice jeden z tych, mających zakończyć moje życie, impulsów wyrwał mnie ze snu i uwolnił nowe pokłady energii.

– Ow, blyat! – rzucam, opuściwszy przedśmiertny trans.

Zasłona pyłu nieustanie krążącego wraz ze mną wokół anomalii utrudnia mi dostrzeżenie jakiejkolwiek szansy na ucieczkę, gdy w nieudolnie opatrzoną ranę na mojej lewej nodze wbija się kawałek martwego, stwardniałego drzewa. Oprócz uderzenia bólu dochodzi do mnie również świadomość istnienia ostatniej deski ratunku.

– Przy następnym okrążeniu. – mówię w myślach, próbując nie ujawniać Zonie moich planów. Znowu zataczam feralne kółko, gdy moje ciało trafia na wspomniany wcześniej głaz. Jakby, drwiąc sobie z losu, ratuje się faktem, że impet uderzenia przyjmuje na siebie plecak wypchany zbędnymi teraz rupieciami. Szczęśliwie udaje mi się uniknąć latających na około kamieni i połamanych gałęzi, gdy po raz enty przewalam się po tym samym skrawku ziemi. Moim oczom ukazuje się konar drzewa, którego anomalia nie jest w stanie poderwać. Oto moja szansa na ocalenie. Wyciągam swoje ręce w kierunku sterczącego kawałka drzewa, mając nadzieję na cudowne wybawienie…


Część 1:

Udało się. – to jedna jedyna myśl, która mi towarzyszy w tej chwili. – Udało się. – dwa słowa, których echo nie słabnie za każdym razem, gdy do mnie powraca. Narasta we mnie tak silne uczucie euforii, że mam ochotę wydać z siebie okrzyk radości, który mógłby pogrzebać żywcem wszystkie moje dotychczasowe sukcesy.

– Czego się tak durno uśmiechacie, a?

– Udało nam się, udało. – mówię z niekrytym entuzjazmem, usiłując jednak kontrolować ton własnego głosu.
Przemytnik patrzy na mnie jak na małego dzieciaka, który dostał na swoje urodziny nową zabawkę i w żaden sposób nie może się nią nacieszyć w okamgnieniu, gdy wygrzebuje ją z opakowania. Bachor wewnątrz mnie pragnie porzucić wszelkie obowiązki jubilata, żeby móc oddać się tylko jednej rzeczy – wymarzonemu prezentowi, który spoczywa właśnie w jego rękach.

– Nu udało się, prawda. Nie pierwsi i ostatni z całą pewnością też nie jesteście. – rzuca w moją stronę z nieukrytą nutą pogardy ubrany w znoszony, obdarty strój mężczyzna każący zwać siebie „Włóczęgą”.

Słońce leniwie chowa się za horyzontem, odbijając swoje promienie na taflach dumnej rzeki Dniepr. Okolicę zaczyna przykrywać ciemny płaszcz nocy, sprawiając, że wszystkie kolory na około tracą swoją głębię i stopniowo zaczynają zlewać się w jeden ciemnogranatowy obraz wypełniony muzyką cykad i brzęczeniem namolnych komarów.

Jesteśmy w Zonie. W chwili, gdy udało nam się przekroczyć granicę kordonu wojskowego, moje marzenie zaczęło się materializować. Chciałbym delektować się tą chwilą, lecz przemytnik skupia na sobie całą moją uwagę przez wymierzony mi tęgi policzek.

– Słuchaj mnie idioto! – karci mnie obdartus, rzucając pod swoim nosem kilka obelg zaadresowanych w moim kierunku.

– Uważaj trochę Włóczęgo, od teraz ze stalkerem rozmawiacie! – odpieram z pewną dozą dumy w głosie.

Mężczyzna wybucha mi śmiechem prosto w twarz, nie przerywając recytowania kolejnych „pochlebnych inaczej” tytułów zadedykowanych mojej osobie.

– piz*a jesteście, nie stalker. Jeśli pożyjecie więcej niż tydzień to wam się ten tytuł przeje, albo nawet wam się odwidzi całe to życie w strefie i będziecie chcieli, żeby was bezpiecznie wyprowadzić.

– To się jeszcze okaże.

– Może tak, może nie. Podobno stalkerem zostaje się w chwili zdobycia pierwszego artefaktu. Tutejsi mówią, że to taki moment zauroczenia – zupełnie jakby się pierwszy raz dziewuszkę całowało, albo przystojnego chłopca, jeśli wolicie. – odpowiada, nie przerywając kanonady drwin.

– Zostańmy przy dziewuszkach.

– Dobra, dobra. Jak się ze mną skontaktować po zaopatrzenie pamiętacie? – z troski o własny biznes wynika fakt, że po raz pierwszy mówi, jakby mu na czymś autentycznie zależało.

– Pamiętam.

– Nu, dobra. Na miejscu jesteście, towar macie. Od teraz jesteście zdani na siebie. Tu jest jeszcze Pogranicze, więc powinno być w miarę spokojnie. Tutaj Zona nie jest wam jeszcze tak straszna jak żołdaki, ale z każdym krokiem proporcje będą się zmieniać, zrozumiano?

Kiwam głową dając przemytnikowi do zrozumienia, że wszystko jest dla mnie jasne.

– Uniform wojskowy macie, może wam to oszczędzi jakiś kłopotów z żołnierzami, chociaż na waszym miejscu nie ufałbym mu bezgranicznie. Noclegu wam trzeba poszukać, po takiej przeprawie pewnieście zmęczeni, a nocą chodzić to głupota sama w sobie dla świeżaków. Mapę sprawdźcie, jak dalej w las pójdziecie. Póki co kierujcie się w tamtą stronę. Najlepsza trasa. – mówi, pozbawionym emocji głosem jak typowy katolik wyuczoną formułkę spowiedzi, wskazując jednocześnie lekko wydeptaną ścieżkę umiejscowioną pomiędzy kępami gęstych krzewów i wyciągniętych ku blado połyskującym gwiazdom wiekowym drzewom.

– Na mnie już czas, dobrej Zony. – rzuca na pożegnanie, nie zwracając nawet ku mnie swojego spojrzenia.

– Dzięki. – odpowiadam mechanicznie, a nie z grzeczności czy sympatii do odchodzącego Włóczęgi.

Przedzierając się przez morze wysokiej trawy, odchodzi w kierunku swojej łodzi. Niewielka, skrupulatnie, aczkolwiek niezbyt profesjonalnie zbita ze starych desek łajba odbija od brzegu. Silnik cicho zaterkotał, a dumny kapitan Włóczęga siedzący na pokładzie swego „okrętu” zaczął obierać kurs powrotny. Ostatnią rzeczą jaką dostrzegam, gdy przemytnik oddala się, jest ciemna, maskująca płachta, którą rozciąga nad swoją drobną łódeczką. Zostaję sam. Jestem świadom wolności wyboru, którą posiadam, lecz mimo wszystko decyduję się skorzystać z rady przemytnika. Podnoszę swój plecak, zarzucam go na plecy i ruszam na szlak. Idę wytyczoną cudzymi stopami trasą. Tak rozpoczyna się mój pierwszy wypad do Zony…


Część 2:

Każdy krok wykonuję bardzo ostrożnie, starając się nie przemieszczać przez otwartą przestrzeń i dokładnie badając wszystko co mnie w danej chwili otacza. Mija jakieś 30, może 50 minut (ciężko jest ocenić upływ czasu po zmroku kiedy skupia się na innych rzeczach), gdy dochodzę do niewielkiego pagórka otoczonego wysokimi krzewami. To będzie dobre miejsce na mały postój. – myślę, ruszając w kierunku upatrzonego sobie wcześniej miejsca.

Upewniwszy się, że jestem jedyną żywą duszą w najbliższej okolicy przysiadam za liściastą kurtyną, włączam czołówkę i wyjmuję z kieszeni kurtki schludnie złożoną mapę. Natychmiast odnajduję zamazany czarnym markerem punkt przerzutu, w którym rozeszły się ścieżki moje i Włóczęgi.

Teren strefy zamkniętej niemal wszędzie usiany jest różnego rodzaju porzuconymi gospodarstwami i wioskami. Opuszczone domostwo wydaje się być teraz najlepszą opcją na stosunkowo bezpieczny nocleg. Przeciągam palec w poszukiwaniu pierwszej nazwy miejscowości, na którą się natknę… jest!

– Kupo… – mimowolnie parskam cichym śmiechem. – Kupowatoje, ciekawe jakie gówniane przygody mnie tam czekają? – nieważne ile mam lat czy ile ich usłyszałem – fekalne żarty zawsze będą mnie w bawić w choćby najmniejszym stopniu.

Wyznaczywszy cel swojej wędrówki, obieram właściwy kierunek dalszego marszu. Spacerując leśną drogą wspominam sobie stare czasy i wszystko czego dokonałem, żeby być tutaj gdzie właśnie się znajduję. Myśli wędrują ku nieskończonej ilości męczarni, przez które przeszedłem, gdy moja dłoń odruchowo opiera się na kaburze i chwyta rękojeść Pioniera.

Colt M1911 to, w mojej skromnej opinii, jedna z najlepszych broni bocznych świata, a z całą pewnością spośród tych amerykańskiej produkcji. Pistolet samopowtarzalny kalibru zero czterdzieści pięć cala wzorowany na konstrukcji Browninga. Niemalże pół calowa amunicja zapewnia potężną siłę ognia, a energia towarzysząca wystrzałowi pocisku w momencie strzału tłumiona jest przez ryglowanie zamka. Odrzut cofa lufę stanowiącą jedność z zamkiem. Lufa przymocowana jest do szkieletu za pomocą obrotowego łącznika, który ściąga ją do dołu podczas cofania się mechanizmu. Występy na górnej powierzchni lufy wysuwają się z opór ryglowych zamka – następuje jego otwarcie i ruch do tyłu, który wyrzuca pustą łuskę, a następnie, wracając do przodu, ładuje kolejny nabój, pozwalając jeszcze raz cieszyć się użytkownikowi możliwością oddania strzału z tej jakże niezawodnej i pięknej broni. Jednorzędowy magazynek umieszczony w ergonomicznej rękojeści pistoletu pozwala na oddanie się tej przyjemności siedem razy bez konieczności przeładowania broni. Dwieście szesnaście milimetrów poezji rusznikarstwa, ochrzczonej przeze mnie imieniem Pionier, spoczywa teraz w mojej dłoni. Dlaczego akurat takie imię? Proste – wspólnie stawiamy pierwsze kroki w tym nieznanym nam świecie, zupełnie jak niegdysiejsi pionierzy odkrywający dzikie brzegi Ameryki. Poza tym pochodzenie flinty też ładnie nawiązuje do tego porównania, więc tak już zostało.

Ech, ile ja się musiałem w Polsce natrudzić, żeby zdobyć tę broń. Przepisy prawne są największym problemem, ale nie mam ochoty wspominać tego biurokratycznego koszmaru, przez który jakimś cudem udało mi się przebrnąć. Pewnie z tego faktu wynika mój sentyment i przywiązanie do tej niepozornej rzeczy, więc decyzja o tym, że Pionier jedzie ze mną do Zony była tak oczywista, jak to czy warto zainwestować w maskę przeciwgazową i licznik Geigera.

Zajęty własnymi myślami nawet nie odczułem znużenia swoją monotoniczną przeprawą przez leśną gęstwinę i osuszone rowy melioracyjne, dopóki nie dobiegła ona końca. Na podstawie aktualnego położenia księżyca dochodzę do wniosku, że jest jakoś przed północą, gdy na horyzoncie ukazują się pierwsze „zabudowania” wsi Kupowatoje.

„Zabudowania”, ponieważ nawet z tej odległości wyraźnie widać piętna odciśnięte przez czas i brutalne żywioły na każdym z tych porzuconych domostw. Wspomnienia wysiedlenia ludności cywilnej z tego rejonu w osiemdziesiątym szóstym mimo woli przychodzą mi do głowy. Wyobrażam sobie, jak w pośpiechu ludzie opuszczali swe domowe ogniska w przekonaniu, że niebawem tu powrócą, aby odzyskać swoje dawne życie, które porzucili tylko na czas „tymczasowej” ewakuacji. Chyba nikt się wtedy nie spodziewał, że patrzą na te okolice po raz ostatni…

– Cholera, skup się człowieku! – upominam sam siebie.

Gęsta mgła spowija okolicę skutecznie, redukując moje pole widzenia do zaledwie kilkudziesięciu metrów – w takich warunkach lepiej uważać. Przykucam, wyjmuję lornetkę i szczegółowo sonduję wszystko co znajduje się w zasięgu mojego wzroku.

Dostrzegam pięć niszczejących budynków i nie przypuszczam, żeby było ich wiele więcej. Elewacje są w co najmniej tragicznym stanie, zresztą nie ma się co temu dziwić. Poza widocznymi wszędzie podziurawionymi dachami i odsłoniętymi szkieletami ceglanych ścian, które w niektórych miejscach zostały permanentnie zastąpione stertami gruzu, nic szczególnego nie przykuwa mojej uwagi. Widok mizernych gospodarstw i wiejskich chatek sugeruje mi, że dobrze trafiłem. Siedzę teraz na skraju lasu. Między mną, a wioską znajduje się jedynie rów odwadniający wypełniony nie przypominającą już wody śmierdzącą brązową breją oraz leżące nieopodal, zarośnięte niemożliwymi do przejścia chaszczami, pole uprawne, na którym swojego żywota dokonał jakiś stary traktor. Dyskretne podejście, zbadanie budynków i znalezienie możliwie najlepszego miejsca na obóz to teraz sprawy kluczowe, dlatego dobrze byłoby zaplanować jakąś trasę rozpoznawczą.

Decyduję się przejść nad kanałem tam, gdzie jest najwęższy, żeby nie zapaskudzić sobie butów ohydztwem, które aktualnie go wypełnia. W miarę, jak z każdym krokiem zbliżam się do tego cmentarzyska nieobecnych ofiar katastrofy narasta we mnie uczucie niepokoju i ciekawości. Staram się nie myśleć o przeszłości i skupić na tym, co dzieje się teraz. Gdy jestem po drugiej stronie dostrzegam jeszcze kilka budynków, które wcześniej pozostawały poza zasięgiem mojego wzroku. Wreszcie decyduję się schować za drewnianą szopą oddaloną o jakieś sześć metrów. Szybki sprint i jestem na miejscu. – myślę. Niespełna metr od ściany potykam się o kamień i bezwładnie lecę na ścianę rudery, waląc w nią prawym ramieniem. Uderzenie sprawia, że cała konstrukcja zaczyna przechylać się pod naciskiem mojego ciała, co jest dla mnie dość sporym zaskoczeniem.

– Szlag by to! Aż takie słabe te budynki?! Ludzie, litości, przecież ze szpejem ja nawet 80 kilogramów nie ważę!

Na szczęście szopa nie zapada się, bo w przeciwnym razie wywołana przy tym symfonia lawiny dziesiątek pękających i trzaskających desek dość dokładnie poinformowałaby wszystkie bestie w promieniu kilkuset metrów o tym gdzie mogą znaleźć sobie nocną przekąskę, czyli mnie. Szczęście w nieszczęściu, trzeba być ostrożniejszym. Przytulony plecami do wątpliwej stabilności ściany powoli przemieszczam się do jej prawego rogu, żeby rzucić jeszcze okiem na nowe tereny. Część elewacji składziku wygląda, jakby była zassana do ziemi, która stopniowo zapadała się zupełnie jak ruchome piaski. Ten sam los podzieliła znacznie bardziej solidna, ceglana ściana budynku naprzeciwko.

– Oj, nie podoba mi się to. Lepiej będzie przejść na około.

Zawróciwszy, lustruję okolicę z drugiej strony. Księżyc świeci dzisiaj mocno, zapewniając mi przy tym ilość światła wystarczającą do przeprowadzenia operacji rozpoznawczych bez konieczności wspomagania się latarką, mimo że mgła wciąż nie ustępuje. Tutaj nie już dostrzegam niczego niezwykłego. Między dwoma kolejnymi domami rozciąga się niewielkie, zapomniane pole, które widziałem już wcześniej. Na nim właśnie stoi zardzewiały wrak traktora, który zadziwiająco mocno odbija blask księżyca. Przykucam i idę do pierwszego budynku, przedzierając się przez kępy wysokiej trawy. Zbłąkana gałązka trzaska pod podeszwą mojego buta, ale to nic takiego. Przecież nikt nie mógł tego… – nie kończę myśli, gdy nagle niczym niezapowiedziany huk rozlega się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej! Dzięki wyuczonemu odruchowi natychmiast padam na ziemię, skrywając się pośród gęsto rosnącej trawy. W głowie kłębią się setki myśli.

– Ale jak to?! Przecież ja to ledwo usłyszałem, a co dopiero… – nieudolnie próbuję przekonać sam siebie do omamów słuchowych. – ku*wa! Na każdym kroku, przez całe życie muszę bić się z gównem.

Sekundy rozciągają się w nieskończoność. Leżę nieruchomo przez kilka minut, lecz nic się nie dzieje. Wsłuchuję się dokładnie we wszystkie odgłosy otoczenia, po chwili wśród całkiem naturalnego szumu listowia wyłapuję jakieś ciche, regularnie powtarzające się trzaski. Namierzyłem kierunek, z którego dochodzą podejrzane dźwięki. Wyciągam Pioniera z kabury… Cholera, tyle czasu chodziłem bez broni w pogotowiu. Durny ja! – orientuje się całkiem przypadkiem. Odbezpieczam broń i powoli podnoszę się z ziemi, celując z pistoletu w kierunku domniemanego źródła szemranych odgłosów. Przed muszką i szczerbinką rysuje się sylwetka starego traktora.

Image
Dzięki za ilustrację Termi. :wódka:

Dopiero teraz dostrzegam, że blade światło bijące od pojazdu wcale nie pochodzi od księżyca, a od samego wraku! Nie chowając Pioniera, lewą ręką sięgam po lornetkę i spoglądam przez zabrudzone szkiełka.

– Co do…? – pytam sam siebie, z niedowierzaniem obserwując taniec setek małych błękitno-białych języczków rozchodzących się z kabiny traktora. – Co to jest, do cholery?

Przez kilka kolejnych minut obserwuję to piękne zjawisko, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co tak dokładnie zaabsorbowało w tym momencie moją uwagę.

– Wygląda jakby był podłączony do prądu, czy coś takiego. Może to jedna z tych anomalii, o których słyszałem?
Jakby w odpowiedzi na postawioną przeze mnie tezę, chcąc potwierdzić moje przypuszczenia, „pastuch” wyzwala nagromadzony ładunek elektryczny, który wydziera się z kabiny i sięga elektrycznymi batami ponad metr dalej. Zaskoczony przewracam się na żopę i cicho klnę pod nosem.

Siedzę tak głupio jeszcze przez kilka sekund, nim kończę przetwarzać to co zobaczyłem. Nieźle będę się tu bawić, oj, nieźle. Podnoszę się i przypadam do ściany kolejnego domu. Wszystkie okna, które mijam z tej strony są zabite deskami i zasłonięte starym prześcieradłami o popielatym odcieniu szarości, więc infiltracja wnętrza budynku z tej perspektywy okazuje się niemożliwa. Dochodzę do krawędzi domu, ponownie dostrzegam znajomy mi już anomalny wrak. Spoglądam dalej – nierówna, asfaltowa droga przecina wioskę wpół. Z jednej strony odchodzi od niej mniejsza droga gruntowa, wzdłuż której rozmieszczonych jest jeszcze kilka zdewastowanych, mniej obiecujących domów. Idę wzdłuż kolejnej ściany ku fasadzie budynku, gdy znajduję się na wysokości skrzyżowania. Kępy trawy i popękany asfalt zlewają się w jedno, w jednym miejscu dostrzegam nawet młodą brzózkę wyrastającą pośrodku betonowego pustkowia. Przyroda sobie radzi.

„Pastuch” znowu trzaska za moimi plecami, lecz nie zwracam już na to uwagi. Obserwuję drugą stronę ulicy, gdy mój wzrok natrafia na podrdzewiały, blaszany garaż mieszczący się na ogrodzonym podwórku przeciętnej wielkości wiejskiej chałupy.

– To może być to! – pierwsza myśl o tym, że wreszcie będę miał okazję zaznać błogiego snu sprawia, że natychmiast zaczynam odczuwać zmęczenie minionego dnia ze zdwojoną siłą.

Upewniwszy się, że nic nie stoi mi na przeszkodzie, poprawiam ułożenie Pioniera w dłoni i puszczam się sprintem przez alejkę do bramy wjazdowej, uważając, żeby tym razem o nic się nie potknąć. Trzeba się uczyć na błędach. Drewniany płot otaczający posesję składa się w większości z popękanych sztachet i pogiętych blach – widać, że dobrobyt w tej okolicy nie był rzeczą powszednią. Przekradam się do wnętrza garażu, gdy trzeszczenie dozymetru staje się nieco bardziej zauważalne. Przez ten czas prawie zapomniałem o promieniowaniu. Dziwne, że Geiger odzywa się dopiero teraz, ale kto by narzekał? Na pewno nie ja. Wyjmuję urządzenie i sprawdzam pomiar – mieści się w normie. Wchodzę do środka. Poza rozpadającą się półką, na której od ponad dwudziestu lat spoczywa zardzewiały złom, nie ma tutaj niczego. Jedyne do czego można się przyczepić to minimalnie podwyższony poziom radiacji, ale jestem zbyt zmęczony, żeby szukać pięciogwiazdkowego hotelu. „Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.” – to chyba zasada, do której często będę się stosować podczas mojego pobytu w Zonie. Jednak przed rozbiciem obozu postanawiam przyjrzeć się jeszcze wnętrzu położonej niepokojąco blisko upiornie wyglądającej chałupy. Zakradam się do okna i zaglądam przez nie do środka. Ciemno jak w dupie. Naciskam włącznik latarki, patrzę jak snop światła rozpycha ciemność na boki, sprawiając, że staje się ona jeszcze gęstsza w miejscach, do których oświetlenie nie sięga. Przechodzę tak od okna do okna, lecz nie dostrzegam niczego niepokojącego. Mógłbym poszukać tutaj miejsca do przespania się, bo licznik Geigera nie daje o sobie znać tak, jak w garażu, ale już mi się po prostu nie chce. Gaszę latarkę i wracam do upatrzonego sobie wcześniej blaszaka. Noc stała się nieznośnie chłodna, chyba rozpalę sobie ognisko.

Komentarz własny:

Długa gadka o broni, po co?Jestem takim małym zwolennikiem "Ruchu Obywatelskiego Miłośników Broni - R.O.M.B". Postanowiłem wkręcić krótki w gruncie rzeczy fragment traktujący o tym, jak dużą uwagę niektórzy ludzie przywiązują militariom i koszmarnym procesom administracyjnym związanym ze zdobyciem pozwolenia na broń. Wielu obywateli naszego kraju nie zdaje sobie sprawy z tego typu rzeczy.


Część 3:

Ściany garażu, które nie pokryły się jeszcze całkowicie nieprzenikaną warstwą rdzy, odbijają blask ognia w mniejszym lub większym stopniu. Czarny dym unoszący się z ogniska ucieka na zewnątrz wyżartymi przez bezwzględną korozję dziurami w dachu. Siedzę tak sobie wpatrzony w płomienie, wydłubuję palcami resztki jedzenia z konserwy i po prostu jestem. Jestem w Zonie. Czuję zarówno szczęście, jak i niepokój. Cieszę się z faktu, że wreszcie udało mi się wyrwać z błędnego koła tego niewolniczego żywota, w którym niegdyś tkwiłem. Z drugiej strony skoczyłem teraz na głęboką wodę w obcy, zupełnie nieznany mi świat. Denerwuję się, ale nie ma w tym chyba nic dziwnego. My – ludzie zawsze denerwujemy się, gdy nadchodzą zmiany. Czy mowa o zmianie pracy, nowym samochodzie albo zwyczajnej przeprowadzce, to w gruncie rzeczy wszystko pozostaje takie samo. Dzień w dzień – ta sama beznadziejna rutyna, a ja zdecydowałem się na coś więcej i póki co… jestem zadowolony z podjętej przeze mnie decyzji. Oczywiście przez pewien czas będę się musiał przyzwyczajać do nowego otoczenia i stylu życia, ale przeczucie mówi mi, że wyjdzie mi to na dobre.

Zabezpieczam i chowam Pioniera do kabury. Opieram się o plecak, próbując znaleźć wygodną pozycję do snu. Leżę tak ze 20 minut, czując całe to cholerne zmęczenie, a jednak nijak nie mogę zasnąć. Dokładam trochę chrustu do ognia i sięgam puszkę po konserwie, którą wcześniej rzuciłem w kąt. Wyjmuję nóż i wycinam w denku niewielką dziurę. Sięgam jeszcze po kawałek sznurka z plecaka i przeciągam go przez otwór. Wstaję, wygrzebuję kilka rupieci z półki i przywiązuje je do linki od wewnętrznej strony pustej konserwy. Podchodzę do drzwi, uchylam je powoli i zaczepiam potykacz na wysokości piszczeli. Kiedy drzwi się otworzą, wszystko łupnie na ziemię i mnie obudzi.

– Teraz mogę spać spokojnie. – próbuję przekonać sam siebie.

Znowu opieram się o plecak. Obserwuję migoczące w ognisku płomyczki i czuję, jak wreszcie przychodzi upragniony sen…


Część 4:

Niebo pokryte jest całunem ciemnych chmur, z których leniwie spływają strugi deszczu. Słyszę donośne trzeszczenie dozymetru mieszane z uderzeniami kropli wody o kałuże i szumem roślin poruszanych głośno gwiżdżącym wiatrem. Czuję głód i pragnienie. Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem cokolwiek poza lasem starych drzew przyozdobionych wściekle czerwonymi liśćmi. Wokół mnie nie wyczuwam żadnej żywej duszy, mam wrażenie, że nawet moja zaczyna się powoli wypalać… Czuję pustkę. Każdy oddech jałowym powietrzem przepuszczonym przez filtr maski przeciwgazowej jest taki sam. Moje kroki zlewają się w nieskończenie długi ruch pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia. Nie pamiętam już nawet, po co zapuściłem się na tak niebezpieczny wypad. Jedyne co wiem to to, że muszę tak dalej iść, póki nie ujrzę celu swojej wyprawy.

Nie mogę z niej wyjść – puszcza, w której jestem, nie zmienia się mimo przebytej przeze mnie odległości. Jestem zagubiony. Myślałem, że odchodzę od zdrowych zmysłów, gdy nagle wydostaje się z tego przeklętego boru. Nadchodzi wieczór. Chmury rozstąpiły się, ustępując miejsca ostatnim promieniom słonecznym, zalewającym nieboskłon pomarańczowym potokiem. Wdrapuję się na pagórek zasłaniający mi widok i dostrzegam ją. Jest piękna.

Wyciągam ku niej swoją rękę, lecz jest zbyt daleko, bym mógł jej dosięgnąć. Wpatruję się tępo w swoją dłoń nieudolnie próbującą sięgnąć położoną daleko w tle czarnobylską elektrownię. Stoję tak i gapię się jak zahipnotyzowany w komin CAES’u piętrzący się wysoko ponad wszystkie inne obiekty widoczne na linii horyzontu. Krzyk bólu tłumiony przez nałożoną na moją twarz maskę przeciwgazową miesza się z rytmicznie uderzającymi o ziemię kapnięciami krwi i plaśnięciami kawałków mięsa. Gdy wracam do siebie, patrzę z przerażeniem na swoją rękę. Od kości, niczym rozgotowane mięso, całymi płatami odlepia się żywa tkanka, pozostawiając jedynie goły szkielet mojej martwej dłoni. Ubranie w każdym miejscu barwi się na czerwono, a w uszach dźwięczy mi tylko jedno martwo brzmiące zdanie: "Idi ko mne…"


Część 5:

Budzę się zlany potem. Pierwsze, co dostrzegam to wściekłe, wpatrzone we mnie żółte ślepia umiejscowione na małpim ryju wilkopodobnego stwora. Paraliżuje mnie strach, gdy w pysku mutanta dostrzegam metalową puszkę, którą wcześniej zawiesiłem na potykaczu. Przysiągłbym, że bestia wykrzywia paszczę w szyderczym uśmiechu, delektując się faktem, iż udało jej się przechytrzyć swoją ofiarę. Czuję nagły przypływ adrenaliny, lęk przemienia się w gniew.

– O ty bydlę rozumne! – krzyczę w złości, sięgając po Pioniera, gdy zwierz upuszcza puszkę. Odbezpieczam pistolet w tej samej chwili, w której mutant zatapia swoje wielkie zębiska w mojej lewej nodze. Ból sprawia, że palec zaciska się na spuście, a broń wypala w zupełnie przypadkowym kierunku. Huk wystrzału odbija się echem od ścian blaszanego pomieszczenia. Nawiedza mnie bezowocny odruch wymiotny, a w uszach piszczy tak, że nic nie słyszę. W chwili mojego oszołomienia biorę łeb mutanta na cel, zatykając przy tym wolną ręką jedno ucho. Dłoń natrafia na stróżkę wolno cieknącej krwi. Pociągam za spust. Huk znowu roznosi się po pomieszczeniu, lecz kula chybia, wbijając się w cielsko bestii tuż obok karku. Wilczy stwór puszcza moją nogę z wyraźnym dla mnie zamiarem rzucenia się na moją szyję. Strzelam jeszcze raz, zanim monstrum udaje się wybić tylnymi łapami. Kilkudziesięciukilogramowe cielsko miejscami pokryte grubą, skołtunioną sierścią osuwa się bezwładnie na bok.

– Ożeż ku*wa, co to było?! – komentuję, wpatrując się jeszcze w truchło mutanta, gdy zaczynam odczuwać ból mojej lewej nogi. Oglądam kiepsko wyglądającą ranę. – Ale mnie bydlę upierdoliło. – mówię, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo z powodu rezonującego w garażu hałasu nie słyszę nawet własnych słów. Uchylam drzwi i wyczłapuję się na zewnątrz, gdzie noc zaczyna powoli dobiegać końca, ustępując miejsca mającemu wychylić niebawem zza horyzontu słońcu zapowiadającemu nastanie nowego dnia. Chcę dać odpocząć uszom. W międzyczasie staram się dokładnie zbadać swój uraz. Krew ciągle sączy się z rany, a w niektórych miejscach dostrzegam zwisające strzępki mięsa. W napływie paniki cała wiedza medyczna ucieka mi z głowy. Nieustające dudnienie w uszach tylko pogarsza sprawę. Wycofuję się do środka i staję nad swoim plecakiem kiedy słuch zaczyna mi wracać, a z daleka dobiega mnie jakiś hałas.

– Co znowu…? – zakładam plecak i kulejąc, wychodzę na zewnątrz.

Coś, co z daleka przypomina sforę zdziczałych psów pędzi w moim kierunku, nieprzerwanie ujadając. Odwracam się na pięcie i, dzięki krążącej w moich żyłach epinefrynie, zaczynam biec w stronę budynku, który wcześniej pobieżnie zbadałem przez okna. Wpadam przez przedsionek do korytarza i biegnę przed siebie, sprawdzając każde mijane drzwi. Kuchnia, sypialnia, salon, kolejna sypialnia… gdzie są ku*wa jakieś schody?! Pędzę tak, aż trafiam na ścianę. Pesymistyczna myśl przelatuje mi przez głowę.

– Przegapiłem albo nie ma… – Z zewnątrz dochodzi do mnie wściekłe warczenie.

– Przecież musi być tu jakieś wejście na strych. Musi! – wrzeszczę, gdy moim oczom ukazuje się klapa na poddasze.

Przeskakuję na drugą stronę i ciągnę za sparciały sznurek. Schody zwalają się na ziemię, a w ślad za nimi tony wiekowego kurzu zawisają w powietrzu. No i pięknie, jakby samych wygłodniałych sobak było za mało to drabinka się sypnęła. Słyszę szczekanie psów, są już bardzo blisko. Opieram pozostałości schodków o ścianę, gdy do środka wpada pierwsza wygłodniała bestia. Wyjmuję Pioniera, odwracam się i niemal na ślepo opróżniam resztę magazynka. O dziwo jedna z kul trafia psa prosto w łeb. Naddarta tapeta o tandetnym wzorku w kwiatki pokryła się plamą ciemno bordowej juchy. Wrzucam broń do góry, chwytam krawędź sufitu i odbijam się od chwiejnej podstawki, którą dopiero co ustawiłem. Noga zgina się od bólu, lecz daję radę podciągnąć się do góry, gdy cielsko kolejnego mutanta przecina powietrze w miejscu, w którym dopiero co byłem. Póki co jestem bezpieczny, a przynajmniej taką mam nadzieję.

Siedzę na dupie i nie mam najmniejszego zamiaru się ruszyć. Mam ochotę chwilę odsapnąć po moich nocnych przygodach. Rozglądam się trochę, trzymając Pioniera w ręku. Wbrew oczekiwaniom na poddaszu nie zalegają sterty gratów, chociaż wszystko pokryte jest grubą warstwą kurzu zupełnie jak podwórze przysypane śniegiem w wieczór wigilijny. Wspomnienie barszczu z uszkami mimowolnie nawiedza moje usta, jednak znowu otrząsam się i powracam do rzeczywistości. Powoli wstaję, starając się nie obciążać zranionej nogi. Przyczłapuję się do najbliższego kąta, zrzucam plecak i nastawiam się psychiczne na mało przyjemny, aczkolwiek niezbędny zabieg. Z torby wygrzebuję czerwoną paczuszkę zawierającą zapas moich drogocennych medykamentów. Wyciszam się, próbując przypomnieć sobie, co, po co i w jakiej kolejności powinno zostać przeze mnie użyte, abym uzyskał upragniony efekt – zachowanie życia i kończyny. Wodą utlenioną przemywam ranę, przeklinając w każdym języku, którym władam. Krok pierwszy zakończony… Wstrzykuję sobie zastrzyk przeciw tężcowy zgodnie z zaleceniem Włóczęgi. Czas na szycie. Podnoszę trzęsące się ręce umorusane świeżą krwią i próbuję nawlec nitkę na igłę. Dobrze, że za młodu pomagało się w tym babci, ma się już trochę praktyki. Mimo mojego „doświadczenia” operacja zmieszczenia przesiąkniętej posoką nici w mały otwór igiełki zajmuje mi kilka minut. O kilku następnych wolałbym zapomnieć. Pomijając najbogatszy w przekleństwa fragment kuracji polowej, po nałożeniu gazy przystępuję do bandażowania niezbyt fachowo zszytej rany.

– Zabieg zakończono! Wreszcie ku*wa, wreszcie... – zamykam pierwszy, niezbyt przyjemny dzień w Zonie. Rozkładam śpiwór i układam się do spania na sparciałych dechach jakiegoś zapomnianego przez Boga domostwa. Sen obala mnie szybciej niż uzdolniony Rusek półlitrówkę na własnych urodzinach.


Część 6:

Promienie słońca padają prosto na moje oczy. Podnoszę się leniwie i podpieram na łokciu. Poza porą dnia sceneria nie uległa zmianie – nadal siedzę na jakimś zapyziałym strychu. Nie dobiegają do mnie żadne niepokojące dźwięki, więc wygląda na to, że pieski sobie odpuściły i poniosło je gdzie indziej. Zwijam swoje posłanie, zmieniam zakrwawiony bandaż, przegryzam sobie sucharka i postanawiam ruszyć w dalszą drogę. Mimo nie najlepszego początku dnia jestem w całkiem dobrym nastroju. Wyglądam na zewnątrz, po raz pierwszy zerkam na Zonę w świetle dnia. Wszystko jest jeszcze wyraźniejsze niż w nocy – dzika, niepowstrzymana flora otulająca zarówno ziemię, jak i wszelkie resztki pozostawionej tu przez człowieka żałosnej i nietrwałej infrastruktury. Wszystkie zniszczenia znaczące sylwetki budynków są teraz dobrze widoczne. Dopiero teraz dostrzegam do jak porzuconego i zapomnianego miejsca przybyłem z własnej, nieprzymuszonej woli. Przerzucam wzrok na „pastucha” strzegącego wraku nic niewartego traktora. Rozglądam się jeszcze trochę po okolicy, żeby upewnić się, że jest bezpiecznie i można wrócić na szlak. Koło jednej z chat dostrzegam sylwetkę jakiegoś pokracznego stwora, który, wydając chrypliwy kwik rzuca się do ucieczki, gdy tylko mnie dostrzega. No cóż, wydaje się, że droga wolna. Wracam do środka, biorę plecak i zeskakuję na podwórze. Czas ruszać dalej, ale najpierw…

Wracam do miejsca, w którym wczoraj ubiłem kundla. Małe rozeznanie w tym co zaatakowało mnie zeszłej nocy może okazać się pomocne na wypadek przyszłych starć z tymi samymi paskudami. Posadzka zachlapana jest zeschniętą już teraz pokaźnych rozmiarów kałużą krwi, wokół walają się strzępki futra. Cielsko psa jest objedzone niemal do kości, zwalczam chęć puszczenia pawia i idę w stronę truchła z garażu z cichą nadzieją, że może tam uchowało się coś więcej. Niestety drzwi do garażu okazały się być otwarte, a zwłoki małpiego ryja zastałem w jeszcze gorszym stanie niż te poprzednie. Szansa na zdobycie jakichkolwiek użytecznych informacji przepadła, nic tu po mnie.

Powoli i metodycznie po raz kolejny przedzieram się przez ukraiński bór, starając się oszczędzać zranioną nogę. Słońce świeci, a na niebie nie widać żadnej chmurki. Leśny pejzaż co jakiś czas wzbogaca się o pozostałości drewnianej rudery, do której nie warto nawet zaglądać w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego. Mój marsz przez Zonę do złudzenia przypomina mi niedzielny spacerek, nie licząc mojego „bagażu podręcznego” rzecz jasna. Wędrówka przebiega bezproblemowo. Nadal nie trafiłem na żadnego wojskowego. Być może zakupienie aktualnego umundurowania ukraińskich sił wojskowych było bardzo dobrym posunięciem, przecież żaden z kryjących się w zaroślach snajperów nie weźmie swojego na cel.

Z powodu mojego dobrego humoru pozwalam sobie na odrobinkę relaksu. Odpinam od plecaka manierkę, a z bocznej kieszeni wyciągam paczkę sucharów. Przystępuję do konsumpcji, nie przerywając przechadzki. Do głowy przychodzi mi tekst piosenki, którą często słyszałem w trakcie mojego dzieciństwa. Nucę melodię i po chwili sam podśpiewuję, żeby uprzyjemnić sobie czas.

Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz drogi szerokiej, oprócz góry wysokiej
Oprócz kawałka chleba, oprócz błękitu nieba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba...


W sumie wcześniej jakoś nigdy o tym nie myślałem, ale ta piosenka cholernie dobrze pokrywa się z moimi wyobrażeniami dotyczącymi żywota stalkera. Przyjaciele pozostawieni dawno temu, wspomnienia pięknych dziewcząt, które co dzień mijało się na ulicy. Wolność i samotność... Na niebie zaczęły pojawiać się szare chmury, których z czasem przybywa coraz więcej. Gdy wychodzę na niewielką polanę sprawdzam okolicę przez lornetkę – czysto. Ruszam powoli ku kolejnej ścianie drzew, gdy dostrzegam coś kątem oka. Staję jak wryty, a kawałek suchara staje mi w gardle. Krztuszę się i wypluwam pieczywo na ziemię. Obracam się powoli, z niedowierzaniem przecierając oczy, lecz on nie znika. Kawałek brunatnej skały, jarzącej się ledwo zauważalną poświatą, unosi się nad ziemią.

– Artefakt! – wydaję z siebie okrzyk radości, pędząc na złamanie karku ku mojemu bezcennemu znalezisku. Przywołuję w pamięci słowa obdartego przemytnika: „Podobno stalkerem zostaje się w chwili zdobycia pierwszego artefaktu.” – to jest to, moja inicjacja zostanie zakończona! Dobiegam do artefaktu i podnoszę go. Przyglądam mu się badawczo, obserwuję bijący od niego minimalny, purpurowo-zielony blask. Wiatr zrywa się, poruszając wysoko rosnącą trawę, dookoła mnie tańczą liście. Nie dostrzegam jednak niczego niepokojącego, dopóki nie zaczynam tracić równowagi…


Część 7:

Oto moja szansa na ocalenie. Wyciągam swoje ręce w kierunku sterczącego kawałka drzewa, mając nadzieję na cudowne wybawienie. Jedną dłonią chwytam się grubej gałęzi, druga zaciska się jedynie na pustce. Trzymam się z całych sił i próbuję podciągnąć, jednak porywiste szarpnięcie anomalii odseparowuje mnie od drzewa, przekreślając moje szanse na ratunek. Pozbawiony wszelkich sił krążę tak bezwładnie ciągany przez anomalię. Z każdą sekundą jestem coraz bardziej obity i ulatuje ze mnie coraz więcej życia, tracę nawet zęba, gdy kamień, szarpnięty przez anomalię, zderza się z moją szczęką. Żegnam się ze światem, gdy coś zaczepia się o mój rękaw i zaczyna ciągnąć do siebie. Kilka sekund później znajduję się już poza anomalią. Nie mam siły się ruszyć ani podziękować mojemu wybawcy za ratunek. Leżę nieruchomo, jak kłoda, pośród żółknącej trawy.

– Ne dvigat'sya, ruki na vid! – krzyczy ktoś oddalony o zaledwie kilka kroków. Dwie postaci ubrane w stare, znoszone kombinezony powoli zbliżają się, mierząc do mnie z broni. Z deszczu pod rynnę, kurwencka mać… Takie moje zasrane szczęście.

– YA ub’yu etu suku. – beznamiętnie mówi jeden z nich, trzymając palec na spuście. Lufa akaemu patrzy mi prosto między oczy. Do nieznajomego podbiega druga, starająca się go powstrzymać postać.

– Ne strilyayte, podyvytesya na pistolet! Tse ne sta…rtna viy…va teknika. – nieznajomość języka daje o sobie znać, a słowa stają się dla mnie coraz mniej wyraźne i zaczynają umykać mojej uwadze. Czuję, że tracę przytomność. – Moskal, ty du…esh … ne soldat? – ten z kałachem spogląda na swojego towarzysza i z powrotem przerzuca wzrok na mnie.

– Khto ty?

Powoli sięgam ręką do kieszonki plecaka, tamci podrywają się natychmiast i patrzą na mnie przez przyrządy optyczne broni, dostrzegając we mnie jedynie tarczę strzelecką.

– Ja… – odpinam kieszeń, z której wypada lekko mieniący się różnorodnymi kolorami artefakt. Wszystko staje się ciemne, otacza mnie już tylko czerń. Czuję, że zaraz odpłynę. Ostatnie tchnienie poświęcam, żeby odpowiedzieć na postawione mi pytanie. – Ja stalker.


O ku*wa, powinienem postawić kozaka każdemu komu uda się przebrnąć przez taką ilość "słabego opowiadania pisanego stylem gimnazjalnym". :caleb:
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image

Za ten post Czipi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Nieznajomy X.
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 360
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: Dzisiaj, 00:11
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Reklamy Google

Re: [Antologia] "Ja stalker" by Niedźwiedź

Postprzez Gizbarus w 15 Cze 2015, 20:37

No i znowu running start, bo potem nie chce mi się doszukiwać "tego fragmentu co to był zryty jak logika Woranta, ale nie mogę go namierzyć" :caleb:

– Ow, blyat! – rzucam, opuściwszy przedśmiertny trans.


Tja, może od razu "bladyi"? :caleb: Albo hamburgeryzacje, albo pisz jak człowiek "Au, bladź!". Polecam to drugie, bo pierwsze śmierdzi.

– Przy następnym okrążeniu. – mówię w myślach,


Jakoś tak... Za spokojna ta myśl, jak na fakt, że gościem właśnie kręci w karuzeli i za chwilę ma z niego być konfetti. Albo chociaż dodaj ze trzy kropki na końcu tej myśli, może to nieco bardziej będzie pasować.

rzuca w moją stronę z nieukrytą nutą pogardy ubrany w znoszony, obdarty strój mężczyzna każący zwać siebie „Włóczęgą”.


A nad tym zdaniem trzy razy się głowiłem o co w nim chodzi... I to wcale nie wina piwa :caleb: Nie lepiej "...odrzeka do mnie mężczyzna każący nazywać się 'Włóczęgą', ubrany w znoszony i obdarty strój"?

wszystkie kolory na około


Wokoło. Naokoło. Bo pozycji "na około" to ja nie znam, tak samo jak "na pączka" :suchar:

mówi, pozbawionym emocji głosem jak typowy katolik wyuczoną formułkę spowiedzi, wskazując jednocześnie lekko wydeptaną ścieżkę umiejscowioną pomiędzy kępami gęstych krzewów i wyciągniętych ku blado połyskującym gwiazdom wiekowym drzewom.


A niech cię szlag z tym zdaniem :E A mnie się od Guśki dostawało po uszach, że za długie tworzę :E Potnij to, bo aż gryzie w oczy.

starając się nie przemieszczać przez otwartą przestrzeń


A to zdanie akurat mi się spodobało. Może nie z faktu, że jest ładne gramatycznie czy coś podobnego - ot, "don't stay in open" to jedna z zasad stalkerstwa w Zonie. Przy czym w grze i tak się nie sprawdza, a w "Sromotności" jej nie uwydatniłem :P

Mija jakieś 30, może 50 minut


Unikaj pisania cyframi w tekście, chyba że jest to zapis godziny, tudzież kalibru broni (czy parę innych wyjątków). Ale w innym przypadku wygląda to niesmacznie, jak słabo dopieczony Amerykanin. Ja raczej dałbym tu "jakieś pół godziny, może z pięćdziesiąt minut".

– Kupo… – mimowolnie parskam cichym śmiechem. – Kupowatoje, ciekawe jakie gówniane przygody mnie tam czekają? – nieważne ile mam lat czy ile ich usłyszałem – fekalne żarty zawsze będą mnie w bawić w choćby najmniejszym stopniu.


Samo zdanie spoko, Glejak approved i wajgle... Ale jest jeden problem - namieszałeś z myślnikami. Raz sugerują one myśl wymruczaną pod nosem przez bohatera, a potem nagle ukrywają zdanie narracji. Zamieszanie, zmień to. Może monolog daj oddzielnie po prostu, a komentarz narracyjny po nim/pod nim.

kalibru zero czterdzieści pięć cala


No właśnie, patrz dwa komentarze w górę. Tutaj strasznie Redujesz z kolei - pisanie kalibru cyframi jest sztuczne i pretensjonalne. Walnij zwyczajnie ".45 cala" i tyle, czy nawet prostackie "czterdziestka piątka", jeśli już musisz tak pisać.

pół calowa amunicja


Półcalowa. To nie gryzie, bez obaw.

Niemalże pół calowa amunicja zapewnia potężną siłę ognia, a energia towarzysząca wystrzałowi pocisku w momencie strzału tłumiona jest przez ryglowanie zamka. Odrzut cofa lufę stanowiącą jedność z zamkiem. Lufa przymocowana jest do szkieletu za pomocą obrotowego łącznika, który ściąga ją do dołu podczas cofania się mechanizmu. Występy na górnej powierzchni lufy wysuwają się z opór ryglowych zamka – następuje jego otwarcie i ruch do tyłu, który wyrzuca pustą łuskę, a następnie, wracając do przodu, ładuje kolejny nabój, pozwalając jeszcze raz cieszyć się użytkownikowi możliwością oddania strzału z tej jakże niezawodnej i pięknej broni. Jednorzędowy magazynek umieszczony w ergonomicznej rękojeści pistoletu pozwala na oddanie się tej przyjemności siedem razy bez konieczności przeładowania broni.


A to w ogóle to jakaś dewiacja chyba. Przeczytałem tylko z kronikarskiego obowiązku ( :caleb: ), inaczej bym haftnął. Kogo normalnego interesuje opis na kilka zdań tyczący się zasady działania broni...? Przecież to nudniejsze niż expose premiera.

Poza tym pochodzenie flinty też ładnie nawiązuje do tego porównania


Flinta to akurat z pistoletem ma tyle wspólnego, co żaba z trampoliną. Jeśli już ma być "cool", to walnij czymś w stylu "gnata" czy "klamki".

Oj, nie podoba mi się to. Lepiej będzie przejść na około.


Naokoło. Bo tworzysz nową Kamasutrę właśnie :caleb:

nagle niczym niezapowiedziany huk rozlega się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej!


Niepotrzebny ten wykrzyknik na końcu. Narrator ma tylko, no... narrować, a nie dodawać emocji, z marnym efektem do tego. No i "rozlega się huk", ale ni cholery nie wiadomo CO za huk - huk wystrzału, wyważonych drzwi, walącej się ściany, pierda Caleba...

Odnośnie szukania sobie meliny - nie wiem, każdego wola jak chce, ale sam preferuję nocowanie moich bohaterów wysoko na strychu, albo głęboko w piwnicy. Czemu? Bezpieczniej. W końcu jeśli śpisz na niemalże otwartej przestrzeni, każdy drapieżnik z okolicy może cię wyczuć - a jeśli nie dzieli cię od niego nic, poza groźnym spojrzeniem czy ogniskiem, jesteś w dupie. Nawet gdybyś zamknął taki garaż, to nie dasz rady z niego uciec.

Na razie nie dałem rady przeczytać dalej, wybacz. Nie, żeby tekst był wybitnie słaby, czy coś takiego - zwyczajnie jakoś twój styl wymaga ode mnie więcej wysiłku i skupienia :P Ogólnie nie jest źle, acz robisz sporo drobnych błędów oraz często składasz dość chaotyczne zdania. Fakt, zdarza się to i mnie... Tak czy inaczej, stay tuned, stay strong, bo za jakiś czas dokończę tekst.
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 27 Sie 2024, 20:51
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854


Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 20 gości