W bólach i cierpieniu zacząłem pisać opowiadanie w świecie stalkera, oczywiście w przerwach tworzenia systemu o którym temat jest na forum w tym dziale. Kolejne części będę starał się dodawać co najmniej raz w miesiącu, gdyż większy priorytet ma Zona RPG.
Prolog:
SIERŻANT SOLOJEW PROLOG „To już koniec”
Minął dokładnie miesiąc od powrotu z misji. Miesiąc, w którym Wiktor Grab spisywał dwa równoległe raporty, dla dwóch różnych osób. Dni przepełnione przerażającymi wspomnieniami i noce pełne koszmarów dotyczącymi ostatniego roku, sprawiły, że Wiktor był chodzącą bombą, którą zdetonować mogła najdrobniejsza uwaga wymierzona w jego kierunku. Na szkoleniu w wojsku uczyli go, jak sobie z tym radzić, ale wydarzenia z misji przeczyły wszelkim schematom. Ból, strach, cierpienie – tylko to mu towarzyszyło od czasu podjęcia się tego zadania i wkroczenia w rejon działań. Pomyśleć tylko, że zrobił to, aby uniknąć sądu wojskowego. Kara za morderstwo na cywilach to nic w porównaniu z tym, co tam doświadczył. „A podobno po wojnie człowiekowi ciężko wrócić do siebie” – myślał, kiedy wspominał walki w Gruzji, porównując je z ostatnim zadaniem.
Mimo to, Wiktor spisał raport dla pułkownika Igora Kuzniecowa, spakował zdobyte dokumenty do podesłanej walizki i właśnie maszerował ku koszarom, aby mu to wszystko przekazać. Osobiście. Na wszelki wypadek pod marynarką wyjściowego munduru ukrył swoją najlepszą przyjaciółkę – Berette98F. Nauczyły go tego realia, jakie towarzyszyły zadaniu.
Doszczętnie pochłonęły go rozważania, czy dobrze zrobił. Czy ofiara, jaką poniósł, była tego warta. Pewien był tylko dwóch spraw: życie w normalnym świecie nie będzie teraz tak łatwe jak kiedyś, a także, że za wszelką cenę będzie próbował wykonać swoją prywatną misję – dla siebie i sierżanta Miszy. Myśląc tak, nie zauważył, że światła dla pieszych rozbłysły czerwonym światłem. Z zamyślenia wyrwały go ryk klaksonu samochodowego i pisk opon. Wzdrygnął się, serce przyśpieszyło, mięśnie się skurczyły. Zręczny, wyćwiczony unik niechybnie uratował go przed utratą życia pod kołami rozpędzonej ciężarówki. Czerwony ze złości kierowca nie szczędził słów na określenie inteligencji Wiktora. Jednak Grab nie przejął się specjalnie całym zajściem. Wciąż prześladowały go ponure myśli i machinalnie zaczął strzepywać kurz z munduru. Minęła dłuższa chwila, zanim ruch na kijowskiej ulicy powrócił do normy, w tym czasie Wkitor ruszył w dalszą drogę, wciąż czyszcząc marynarkę z upartego pyłu. Na szczęście, droga dobiegała już końca i wszystko wskazywało na to, że obędzie się bez kolejnych, nadprogramowych przygód.
Przed bramą wjazdową na teren garnizonu Wiktor przyjrzał się jeszcze pomazanej sprejem tablicy informacyjnej. Napis głosił:
„Garnizon wojsk lądowych Ukrainy w Kijowie”
Dziesięć lat temu, będąc zaledwie dziewiętnastolatkiem, Wiktor przybył tu razem z grupą kolegów, aby wstąpić do armii. Przepełniały go wtedy radość, podniecenie i energia, jakich teraz najbardziej mu brakowało. Przekroczył bramę i udał się w kierunku betonowego, piętrowego budynku, opatrzonego napisem „Kadra dowódcza”. Wiedział, że pułkownik Igor Kuzniecow, jego przełożony, już czeka w napięciu na zawartość walizki oraz w mniejszym stopniu na sam raport. Po chwili namysłu zdecydował, żeby nie niecierpliwić dłużej dowódcy i wkroczył do budynku.
- Witam pana – Sekretarka oderwała się od stosu zalegających jej biurko dokumentów. Poza nią w holu nie było żywego ducha. – W czym mogę pomóc?
- Ja do pułkownika Igora Kuzniecowa – odpowiedział zbyt stanowczo Wiktor, bo sekretarka obserwując go badawczym wzrokiem, sięgnęła po telefon i wystukała pospiesznie numer.
- Panie pułkowniku, jakiś elegant do pana – zakomunikowała sekretarka, na co w słuchawce rozległy się elektroniczne szmery. – Pańska godność? – zwróciła się tym razem do Wiktora.
- Wiktor Grab, piętnasty pułk powietrzno-desantowy. Weteran walk w Gruzji i Czeczenii.
Sekretarka natychmiast powtórzyła to rozmówcy, po czym odłożyła słuchawkę. Obróciła się bez słowa na fotelu i sięgnęła do metalowej szuflady oznaczonej literą „G”. Dopiero po dłuższej chwili kobieta wróciła do biurka trzymając akta.
- Wiktor Grab, tak? – zapytała samą siebie. – Tak. Pan pułkownik zaprasza. Schodami na piętro, drugie drzwi na lewo. Proszę pamiętać o pukaniu, pan pułkownik ma na tym punkcie kręćka – Wiktor dostrzegł, jak przewróciła oczami, po czym mrugnęła porozumiewawczo.
***
Pułkownik Igor Kuzniecow właśnie przygotowywał arkusze papieru i długopis, aby spisać swój własny raport z misji dezertera Miszy Solojewa. Tuż za drzwiami czekał ostatni z agentów, który miał zdać sprawozdanie z przebiegu misji. Mieli oni pilnować, aby sierżant-dezerter wykonał swoje zadanie w pełni. Ciszę panującą w biurze przerwało zdecydowane pukanie do drzwi.
- Wejdź! – zakrzyknął pułkownik poprawiając prędko swoje odznaki.
Drzwi uchyliły się nieznacznie, a przez powstałą szczelinę wkroczył ubrany w mundur wyjściowy Wiktor. Trzymał pod pachą sporych rozmiarów teczkę opatrzoną napisem „Ściśle tajne” i czarną walizkę zamykaną szyfrem. Grab energicznie zasalutował, a na lekceważące machnięcie ręki oficera szybko zamkną drzwi i zbliżył się do biurka Kuzniecowa.
- Panie pułkowniku – Żołnierz złożył teczkę i walizkę na nienagannie wysprzątanym biurku, za którym siedział Igor. – Oto mój raport z tej sprawy – wskazał na teczkę. – A to cel całej misji – tym razem wskazał na walizkę.
- Bardzo dobrze… – oficer szybko zajrzał na pierwszą stronę raportu, jakby zapomniał imienia podwładnego. – Wiktorze – chwycił walizkę i udał się do sejfu. Wpisując szyfr na elektronicznym panelu starał się podtrzymać dialog. –Nie sądziłem, że tak szybko się z tym uporasz. Reszcie zajęło to więcej czasu. Mam nadzieję, że i ty uzupełnisz ten raport o sprawy, które nie nadawały się do zawarcia w oficjalnym dokumencie. Hm?
- Przepraszam panie pułkowniku, ale może zająć to zbyt wiele czasu.
- Spokojnie – Kuzniecow zasiadł z powrotem przy biurku, nerwowo zaszurał teczką po biurku i schylił się do szafki. Po chwili na stole stała już butelka wódki i dwa kieliszki. – Mamy czas. – twarz Kuzniecowa ozdobił cwaniacki uśmieszek.
Wiktor zamilkł, kiedy Igor nalewał trunek i usiadł na podstawionym krześle. Próbował skupić wszystkie myśli, choć nie przychodziło mu to łatwo. To, co doświadczył będąc tam, wyryło w nim ślad na tyle głęboki, aby samo wspominanie przyprawiało go o drżenie rąk. Za każdym razem, kiedy budził się cały spocony z koszmaru sennego, zadawał sobie pytanie: „Jak oni mogą tam żyć tyle lat?”.
Spisanie przy tym wszystkim raportu, wymagało niemałego poświęcenia i wysiłku, aby przywrócić te wszystkie obrazy, jakie dane mu było ujrzeć. Jakby tego było mało, oficer żądał od niego ponownego opowiedzenia całej przykrej przygody. Wziął głęboki wdech i sięgnął po kieliszek wódki, który równie szybko powrócił na swoje miejsce. Pusty. Twarz Kuzniecowa ponownie wykrzywił ten sam dziwny uśmiech – nie miał pojęcia, co się dzieje w głowie Wiktora.
- Jeśli będzie ci łatwiej, możesz zrezygnować z oficjalnego tonu wypowiedzi – zachęcał Igor. – To, co powiesz nie opuści tego pomieszczenia, spokojnie.
Wiktor błyskawicznie podniósł głowę i spojrzał głęboko w oczy pułkownikowi, któremu uśmieszek wciąż nie schodził z twarzy.
- Wie pan, co to jest Zona, prawda? – Wiktor zaskoczył sam siebie tonem wypowiadanych słów, które mogłyby niemalże zabijać swoim brzmieniem. Zawieszona pod marynarką Beretta ciążyła jak nigdy, nieugięcie przypominając o swojej obecności.
- Oczywiście! – oburzył się oficer. – Jest to zamknięta strefa wokół zniszczonej Elektrowni Atomowej Czarnobyl. Uciekają tam różni psychole ścigani przez władze.
- Teoretycznie tak, ale w praktyce jest to zapomniana przez Boga plama na ziemi! Nic nie jest tam takie, jakie być powinno, a nasze obecne informacje o tym miejscu w ogóle nie mają nic wspólnego z prawdą. To, co tam przeżyłem, zobaczyłem i usłyszałem przechodzi ludzkie pojęcie, a pole bitwy przy Zonie to zwykły pryszcz! Wymaga pan ode mnie, abym opowiedział to, co doświadczyłem, a tego nie opiszą żadne słowa! Gorąco żałuję, że zdecydowałem się na wykonanie tego zadania. Wolałbym trafić przed sąd i zostać rozstrzelanym, niż trafić do tego piekła! Niech pan weźmie swój raport i te cholerne dokumenty. Mam nadzieję, że wywiążesz się z danej mi obietnicy, pułkowniku!
Dyszący ciężko Wiktor zerwał się na równe nogi, niemalże przewracając przy tym krzesło. Chwycił jeszcze kieliszek, który został do tej pory ponownie napełniony, i jednym haustem opróżnił jego zawartość. Równie szybko udał się w kierunku drzwi upuszczając puste naczynie, które z hukiem rozbiło się na dziesiątki szklanych okruchów.
Kuzniecow, zaskoczony obrotem spraw, nawet nie drgnął trzymając w połowie drogi do ust swój kieliszek. Oprzytomniał dopiero, kiedy drzwi zamknęły się z łoskotem za Wiktorem. Wypił swoją porcje wódki i sięgną po papierosa, który niemal natychmiast przywrócił mu, towarzyszący od rana, upragniony spokój. Schował jeszcze flaszkę i kieliszki do szafki, po czym skontaktował się z sekretarką.
- Kod 28, Wiktor Grab. I przyślij mi tu sprzątaczkę. Migiem!
***
Za oknem panowała całkowita ciemność, którą rozświetlały nieliczne lampy uliczne. Co raz całym mieszkaniem wstrząsało z powodu przejeżdżających obok tirów i ciężarówek, a Wiktor niestrudzenie pisał. Chwycił pusty kubek, w którym zaparzył sobie kawy, jednak zanim zbliżył opróżnione naczynie do ust, odstawiał je z powrotem, wracając do pospiesznego zapisania ulotnej myśli. Wiedział, że nie zostało mu zbyt wiele czasu. Ostatnie akapity przychodziły mu z nie małym wysiłkiem, ale mimo to pisał. W końcu obiecał to Miszy. Po kolejnej godzinie ślęczenia nad kartkami papieru, mógł uznać pierwszą część prośby sierżanta Solojewa za spełnioną. Teraz pozostało tylko wysłać całość do jego żony, jednak coś wciąż nie pozostawiało go w spokoju. Wstał z krzesła, wziął pusty kubek i udał się do kuchni, aby przygotować kolejną kawę. Po chwili poczuł na języku gorący, pobudzający łyk czarnego naparu.
- Jestem gotowy – Wiktor wziął głęboki wdech i faktycznie poczuł się lepiej. Wiedział, że zapomniał o czymś napisać i należy to odszukać, jest winien to jego żonie. – Najwyższy czas przeczytać to wszystko.
Opadł ciężko na wygrzany fotel na którym spędził ostatnie kilka godzin, poprawił swoją lampkę i pociągną łyk z kubka, który odstawił na biurko. Spojrzał z odrazą na spoczywającą na biurku pierwszą stronę z wielu, jakie przygotował do wysłania. Zanim przeszedł do lektury sięgną jeszcze do szuflady i sprawdził, czy lśniąca czernią Beretta jest naładowana, a dodatkowe magazynki leżą na swoim miejscu. W końcu, pełen obaw, chwycił całość listu i zaczął czytać.
***
Tuż przed świtem, kiedy noc jest najciemniejsza, Wiktor wstał z podkrążonymi oczami z fotela. Cała noc bez snu i tylko na kawie sprawiły, że cały świat zawirował mu przed oczami. Oparł się ciężko o oparcie siedziska i stękną przeciągając się.
- Przynajmniej już wiem – stwierdził ciężko, szukając długopisu i kolejnego arkusza papieru. – I trzeba o tym wspomnieć.
Trzymając odszukany i zalany kawą długopis oraz o dziwo czystą kartkę, zaczął zapisywać ostatnią stronicę tej porażającej historii. Wtem, w mieszkaniu zgasły wszystkie światła. Nie przyzwyczajone do ciemności i zmęczone oczy ukazywały tylko nieprzebraną czerń. Wiktor wiedział co się święci, był na to przygotowany. Wymacał szybko gałkę szuflady i szarpną za nią energicznie, prawie ją wyrywając. Z jej wnętrza wydobył swoją towarzyszkę niedoli, upiornie lśniącą Berette, a magazynki pospiesznie załadował do kieszeni dżinsów. Potężny hałas od strony drzwi wejściowych rozwiał wszelkie wątpliwości. Ciemność i ciszę przerwały błyski i huki wystrzałów…
Liczę na Wasze komentarze, a po więcej zapraszam na http://sakwan.wordpress.com/ , gdzie dodawane będą kolejne części (aktualnie na stanie mam gotowy rozdział I, ale chce jeszcze korektę przeprowadzić, więc oczekujcie kontynuacji w przyszłym tygodniu).
Rozdział I: "Witamy w Zonie!":
SIERŻANT SOLOJEW ROZDZIAŁ I „Witajcie w Zonie!”
Lało niemiłosiernie. Skórzana kurtka Wiktora już dawno przemokła i teraz co chwilę wstrząsały nim dreszcze. Podobnie sprawa miała się z resztą drużyny. Wszyscy trzęśli się z zimna i zacierali zmarznięte ręce. Co dziwne, w porannych wiadomościach nie zapowiadano deszczu, wprost przeciwnie, miała to być jedna z najcieplejszych wiosennych nocy. Czwórka mężczyzn skuliła się pod większym drzewem w nadziei, że osłoni ich ono od porażająco zimnego deszczu i zawodzącego wiatru.
- Ileż ku*wa mamy jeszcze czekać na tego frajera?! – nie wytrzymał muskularny mężczyzna w wojskowej kurtce Wojska Polskiego.
- Spokojnie, chyba nie chcesz wpaść w ręce wojska, co? – Wiktor sprawdził swoją Berettę. – Swoją drogą, jak on tam się nazywał?
- Mówią na niego Pocisk, ciekawe dlaczego? – tym razem zabrał głos sierżant Misza Solojew, który od dłuższego czasu nie odzywał się. Wyraźnie pochłonięty był rozmyślaniami.
- Powinieneś wiedzieć Misza, w końcu ty go znalazłeś – kontynuował Grab, który nagle zaczął się podejrzliwie przyglądać zaroślom. – Cisza! Coś słyszałem.
Cała banda zaczęła się nerwowo rozglądać, niemal kładąc się przy tym na rozmokniętej ziemi. W końcu w tym towarzystwie tylko Wiktor miał jakąkolwiek broń strzelecką. Teraz klęczał z Berettą gotową do strzału. Trwali w niemym oczekiwaniu, wypatrując jakichkolwiek oznak życia, jednak uporczywy deszcz nie ułatwiał im zadania. Nagle w krzakach znajdujących się na wprost Wiktora coś drgnęło i zaszeleściło. Wszyscy zareagowali nerwowym pomrukiem, wyjmując swoje noże. W końcu mieli tylko je.
- Kogo licho niesie?! – pierwszy odezwał się Misza. – Wyłaź z podniesionymi rękami, bo wywalimy ci drugie dziursko w dupie! – Krzaki ponownie zadrżały.
- Jak Boga kocham, Misza, pozwól mu strzelić! Nie mam zamiaru trafić przed sąd! – błagalnym tonem mówił najmniejszy z grupy. – Wiesz co mi grozi za zabicie szefa, jak mnie złapią?!
- Zamknij pysk! A ty suczy synu wyłaź z przybytku macochy do ku*wy nędzy! – W całej tej sytuacji tylko Wiktor zachowywał zimną krew. Ręka już mu nie drżała od zimna, a ciało rozgrzało się pod wpływem adrenaliny. Czyżby znowu miał zabić?
- Wyłaź już – rozkazał nad wymiar spokojnie. – Masz nas przeprowadzić przez Kordon, tak?
- Owszem! – odpowiedział krzak. – Ale najpierw weźcie na smycz te psy bezpańskie, bo mnie jeszcze zagryzą!
- Dobra. Misza i reszta, schowajcie noże, możecie się też trochę uspokoić, w końcu to nasz, jak mu tam, Pocisk – Przez chwilę niepewności cała drużyna mierzyła się bacznie wzrokiem, nikt nie zamierzał chować broni, jednak w końcu poruszył się sierżant Misza, wkładając myśliwski nóż do pochwy. Reszta zrobiła to samo, ale przyszło im to z wielką niechęcią i podejrzliwością. Kiedy wszyscy pochowali broń, krzaki ponownie się poruszyły, a z ich gąszczu wychynął uśmiechnięty od ucha do ucha młodzian.
Miał może z osiemnaście lat. Jego twarz zdobił zawadiacki uśmiech, a na czoło opadały mu mokre, ciemne włosy. Ubrany był w łataną bluzę Bundeswehry w kamuflażu flecktarn i wytarte, niebieskie dżinsy. Cały jego ubiór był przemoczony i ciasno oblepiał jego zatrważająco szczupłe ciało. Na plecach nosił wypchany plecak, a na ramieniu wisiała mu maska przeciwgazowa i skrócony AK-74. Podszedł dziarsko i stanowczo wyciągnął rękę w stronę zaskoczonego Wiktora.
- Pocisk. – Wiktor mimowolnie uścisnął mu rękę. – Żebyście widzieli wasze twarze! – buchnął śmiechem młodzian i zaczął witać się z resztą. – W sumie teraz wcale nie są gorsze! Już was lubię! Ale do rzeczy. Będę waszym przewodnikiem i doprowadzę was do najbliższej, kontrolowanej przez nas wioski. Tylko dajcie kasę, inaczej zawracam.
Cała drużyna ponownie została zaskoczona. Wszyscy wymienili spojrzenia. Jedynie Misza wydawał się wiedzieć, o co chodzi. Zdjął plecak i zaczął w nim grzebać. Po chwili wyciągnął niewielkich rozmiarów paczkę i wręczył ją przewodnikowi, któremu uśmiech spełzł z twarzy.
- Miało być tego więcej – Wszyscy poza Miszą mieli wybałuszone oczy. – Umawialiśmy się na pięć tysięcy rubli. Co to ma być? – pytał zdenerwowany Pocisk, nerwowo obserwując wszystkich zebranych i robiąc kilka kroków w tył.
- To jest pierwsza część. – odpowiedział spokojnie Solojew. – Drugą dostaniesz, jak doprowadzisz nas do celu. I idziesz pierwszy, ma się rozumieć.
Młodzian, wciąż podejrzliwie rozglądając się wkoło, chwycił paczkę i schował ją do swojego plecaka, który był już wypchany do granic możliwości. Sprawdził jeszcze swoje wyposażenie i przykręcił tłumik do swojego kałasznikowa, po czym dał znać ręką drużynie, aby za nim ruszyła. Wiktor zamykał pochód, a tuż przed nim szedł Misza. Grab również przykręcił tłumik do swojego pistoletu.
- Podstawowe zasady panowie! – marszową ciszę przerwał Pocisk. – Po pierwsze, idziecie dokładnie tą samą ścieżką co ja. Nie ma odchodzenia na sikanie, chyba, że chcecie, aby wam ptaszki pousychały. Po drugie, żadnego strzelania i palenia fajek. Z wojskowymi nie ma co zadzierać, bo jedyne co od nich można dostać, to dodatkowa dziura we łbie, a po fajkach łatwo nas namierzą. To samo tyczy się latarek. Mamy pozostać niewidoczni. Po trzecie, wykonujecie moje rozkazy, bez żadnego ale. Jak każę wam biec w największe gówno, to biegniecie, nie oglądacie się za siebie. Po czwarte, jak coś nas zaatakuje, to posiadacze broni palnej – spojrzał wymownie przez ramię na Wiktora – osłaniają odwrót reszty. Mam nadzieje, że to jasne, jeśli nie – możecie zawrócić. Aha, i od tej pory żadnych rozmów.
Przedzieranie się przez gąszcz krzaków nie było łatwym zadaniem. Choć Wiktor szedł ostatni, czuł jak z pociętej gałęziami twarzy sączy mu się krew. Aż ciarki go przechodziły na myśl, co się dzieje z tymi z przodu. Wszędobylski deszcz i świszczący wiatr nie ułatwiały podróży. Głębokie, błotne kałuże ukrywały wiele konarów, o które co chwilę ktoś się potykał klnąc pod nosem, a wydawany przy każdym kroku ssąco-pluszczący odgłos mógł usłyszeć każdy w promieniu kilkuset metrów. Jakby tego było mało, ciemność deszczowej nocy przerwał błysk pioruna, a po chwili powietrze przeszył potężny grzmot. Po kilku kolejnych błyskawicach przewodnik zatrzymał drużynę. Dzięki chwilowym przebłyskom światła, mężczyźni mogli dojrzeć to, co zaniepokoiło młodziana. Wysoki, druciany płot, którego szczyt wieńczył splot drutu kolczastego.
- Mamy problem panowie. – Pocisk sięgnął do swojej kieszeni i wyjął elektroniczne PDA. – Żołnierze załatali przejście.
- Nie możemy zrobić drugiego? – odezwał się mięśniak w kurtce Wojska Polskiego, sięgając do spoczywającego przy pasie noża myśliwskiego.
- Nie! – Przewodnik prawie krzyknął, jednak szybko zrozumiał swój błąd i złapał osiłka. – Wielu naszych już próbowało, ale płot jest pod napięciem i nieciekawie się to dla nich kończyło.
- To co zrobimy? – tym razem głos zabrał sierżant Misza. – Chyba nie będziemy tutaj stali przez całą noc i czekali, aż ktoś łaskawie nas przyuważy, co? Pocisk, jak myślisz?
- Jakbyś nie zauważył, szefuniu, szukam lepszej drogi, ale póki co, jedyna droga prowadzi przez posterunek wojskowych. A nie wydaje mi się, abyście chcieli teraz na piechotę cisnąć aż na Białoruś, do drugiego przejścia? – Przewodnik dalej klikał coś w swoim PDA. – Czekajcie, zaraz skontaktuje się z naszymi. Są w pobliżu. Może dadzą jakieś wsparcie przy przejściu, ale będą potrzebne fanty.
- Fanty? O czym ty mówisz? – Wiktor przestał obserwować przestrzeń za płotem i zainteresował się rozmową. – Co, może mamy buchnąć jakiś wóz pancerny wojskowym?
- Nie, w Zonie nie idzie jeździć czymkolwiek szybszym od roweru, i to też nie zawsze. Ale jakaś broń, amunicja, kasa czy inny przydatny szpej byłby mile widziany. Jakby na to nie patrzeć, wszystko to znajdziemy na posterunku. Więc jak? Idziemy?
- W takim razie – dłuższą chwilę ciszy przerwał Solojew – w drogę.
- Pamiętajcie o zasadach. Najpierw spróbujemy po cichu. Jeśli nie da rady, spróbujemy przedrzeć się siłą. A jak ktoś przyjdzie pomóc, to z jego wsparciem wyczyścimy placówkę ze wszystkich cennych rzeczy. Tylko będziemy musieli się szybko uwijać. Jak przylecą śmigłowce, to będziemy w ciemnej dupie.
To była chwila, w której na twarzy przewodnika zagościł szatański uśmiech psychola, potęgowany przez błyskawice. Najwidoczniej potyczki z regularnym wojskiem były tu codziennością, a nawet więcej – sprawiały niemałą przyjemność ich uczestnikom. Pozostała część drużyny nie wiedziała co zrobić, więc wszyscy czekali na reakcję Pociska. Dopiero po dłuższym czasie młodzian wrócił do siebie i wyraźnie speszony ruszył na południe, ku placówce wojskowych. Reszta, po wymianie rozbawionych spojrzeń, podążyła jego śladami. W między czasie przewodnik zdążył przygotować swojego skróconego kałasznikowa do akcji i sprawdzić stan amunicji, jednak robił to bez zamykania ust. Przechwalał się swoimi przygodami z wojskowymi, a jedna była komiczniejsza od drugiej. Pocisk nie umiał opowiadać mrożących krew w żyłach historii z pola walki, a przynajmniej nie robił takiego wrażenia na Wiktorze i sierżancie Miszy, którzy przeżyli swoje w Gruzji i Czeczenii. Nawet deszcz i pogwizdywanie wiatru zdawały się mniej irytujące w porównaniu z kolejną opowiastką, jak to przestrzelił tyłek sierżantowi towarzyszącemu patrolowi.
- Mógłbyś się wreszcie przymknąć?! – Misza w końcu nie wytrzymał. – Staram się wsłuchać w tą przepiękną symfonię napierdalającego ciągle deszczu, a ty mi w tym przeszkadzasz! – Cała drużyna ryknęła gromkim śmiechem, prędko jednak ucichła na znak przewodnika.
Wszyscy podpełzli, wciąż śmiejąc się po cichu, ku klęczącemu w błocie Pociskowi. Przez liście i ścianę deszczu ciężko było dostrzec cokolwiek z odległości większej niż kilkanaście metrów, jednak reflektory to całkiem inna sprawa. Oczom drużyny ukazał się falujący kształt ciężarówki, z naczepą przykrytą szarym brezentem, oświetlonej dwoma krzyżującymi się snopami świateł. Kierowała się do wnętrza Zony.
- Podejdziemy bliżej. – szepnął młodzian. – Zobaczymy, co jest na pace i może się załapiemy na gapę. Inaczej trzeba będzie wymyślić coś innego.
Drużyna ruszyła śladem przewodnika, zachowując przy tym grobową ciszę. Skradali się na skraju linii krzaków, tuż przy płocie odgradzającym Zonę od świata zewnętrznego. Pomimo że reflektory nie oświetlały ich bezpośrednio, dało się wyczuć, że wraz ze zbliżaniem się do drogi robi się coraz jaśniej. Zatrzymali się na skraju zagajnika, tak blisko płotu granicznego, jak tylko się dało. Z tej pozycji bez problemów mogli przyjrzeć się temu, co działo się przy ciężarówce.
Przy szoferce stał nieziemsko wysoki, ale chudy mężczyzna. Jego mundur w maskowaniu był już przemoczony do granic możliwości, podobnie jak u całej drużyny Wiktora. Żołnierz rozmawiał o czymś z pulchnym, wąsatym kierowcą, który na każde zadane pytanie wskazywał palcem na niewielki dokument. Scena ta przedłużała się i nie tylko grubas za kierownicą się denerwował. Nawet wartownik rzucał coraz głośniejszymi i bardziej siarczystymi przekleństwami. Obydwaj zamilkli, kiedy zza paki wyszedł drugi żołnierz dzierżący w pogotowiu jeden z nowszych modeli kałasznikowa. Żołnierze odeszli na kilka metrów od ciężarówki, w kierunku kryjówki Wiktora oraz jego towarzyszy i wymienili kilka zdań. Po chwili wojskowi wrócili do wozu i najwidoczniej pozwolili jechać dalej, bo kierowca odetchnął z ulgą.
- No, to nasza szansa – zerwał się z miejsca Pocisk, kiedy wojskowi udali się otworzyć szlaban. – Za mną.
Cała drużyna ruszyła skrajem zagajnika, tym razem oddalając się od płotu. Kierowca zdążył już odpalić silnik, którego potężny ryk przeszył ciszę nocy. Pocisk gestem ręki wskazał, żeby ustawili się w szeregu, jeden za drugim. Pierwszy stał Wiktor. Obydwaj obserwowali strażników, którzy dalej mocowali się z zablokowanym szlabanem, nie przebierając przy tym w słowach.
- Teraz! – szepnął stanowczo przewodnik. Wiktor pomknął przez pas jezdni, najniżej i najszybciej jak potrafił, po czym zręcznym ruchem wskoczył na naczepę. Chwilę potem w jego ręce spoczywała wytłumiona Beretta, gotowa oddać śmiertelny strzał. Kiedy zajmował pozycję, na pakę wpadło kolejnych dwóch towarzyszy. Wtem, ciężarówką szarpnęło. Wiktor poczuł, że powoli poruszają się naprzód, a Misza i Pocisk nadal przebywali na zewnątrz. Ciężarówka nabierała tempa. Grab podciągnął delikatnie brezent i zobaczył rozpaczliwie machającego w jego kierunku przewodnika, który został wciągnięty z powrotem w krzaki przez niewidzialną siłę, którą musiał być sierżant Solojew. Wiktor spojrzał w drugą stronę, ku bramie. Stało w niej dwóch tych samych strażników, ale tylko jeden z nich trzymał broń, natomiast drugi starał się, aby szlaban nie opadł, jednak przychodziło mu to z niemałym wysiłkiem. Serce zaczęło mu bić szybciej. Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy byli równie przerażeni jak on.
- Co my ku*wa powiemy pułkownikowi, jak się o tym dowie?! – szepnął, wyraźnie zdenerwowany mięśniak w polskiej kurtce.
- Mamy prze*ebane chłopaki – zawtórował mu rozpaczliwym głosem drugi.
- Możecie się przymknąć? – warknął Wiktor. – Pamiętacie, jak Pocisk wspominał o naszych w pobliżu? – zaakcentował słowo „naszych”.
- No… tak – odpowiedzieli zgodnie.
- Może zaatakują placówkę od strony Zony, my od wewnątrz, a Pocisk i sierżant Solojew od strony świata?
- Jakbyś nie zauważył, nie mamy broni, a Solojew nie jest już sierżantem. Zdezerterował, więc przestań okazywać mu taki szacunek, co?! – zdenerwował się goryl, kiedy ciężarówka podskoczyła na wyboju. – Jeśli nie zaatakują ci „nasi”, ja stąd spadam. Nie mam zamiaru tu zginąć.
- Ja też – odezwał się drugi, który ze swoją decyzją był wyraźnie zależny od swojego większego kompana.
- Zamknijcie się! – rozkazał im Wiktor, kiedy ciężarówka wjechała na szuter i zaczęła zwalniać. – Chyba się zatrzymujemy! Z wozu!
Wiktor wyjrzał na zewnątrz, aby znaleźć miejsce na schronienie się. Plac na jakim się znajdowali, zastawiony był przez kilka motocykli, ciężarówkę i dwa transportery opancerzone. O dziwo nie było żadnego strażnika tych pojazdów, jedynie na wieży przy bramie widać było delikatny ruch. Wiktor dał znać reszcie i razem, jak jeden mąż, wyskoczyli z ciężarówki, która właśnie wjechała na miejsce parkingowe. Mężczyźni pędem pobiegli w kierunku najbliższej zasłony – wozu pancernego. Wiktor ślizgiem na żwirze wpadł za burtę maszyny, tuż za nim znalazła się dwójka towarzyszy. Grab, starając się poskromić szaleńczo bijące serce, rozejrzał się po okolicy.
Parking otoczony był wysokim, drucianym płotem, podobnym do tego, przez który mieli się przeprawić do Zony. Zlokalizowanie bramy wjazdowej nie było problemem, ponieważ zdobiła ją zbita z kawałków drewna wieżyczka strażnicza, na której stał żołnierz dzierżący ręczny karabin maszynowy RPD. Przy pomocy starego reflektora przeciwlotniczego oświetlał plac dla pojazdów. Pełną napięcia ciszę przerwało miarowe szuranie po żwirze. Trzymając w pogotowiu Berettę, Wiktor wychylił się zza wozu. Jego oczom ukazał się maszerujący w stronę bramy niewielkiego wzrostu grubasek, ten sam, który kierował ciężarówką. Kierowca podkręcał wąsa i pogwizdywał w rytm jakiejś piosenki. Drugą, wolną ręką trzymał pokaźnych rozmiarów paczkę. Promień światła z wieży pomknął na grubasa.
- Panie Danielu! – ryknął zaskakująco niskim głosem kierowca. – Otworzy pan tę klitkę?
- A masz fajki? W przeciwnym razie będziesz tu siedział do następnego kursu!
- Mam! Cały karton! Wystarczy do następnej dostawy. – chwycił mocniej paczkę i wykonał nią szeroki zamach w kierunku wieży. – Łapaj pan!
Wartownik musiał się wyciągnąć poza balustradę budki, aby złapać prezent, jednak zahaczył o coś karabinem i noc przeorał warkot potężnej serii. Po chwili w całym obozie rozświetliły się reflektory i okna w budynku naprzeciwko parkingu placówki. Wycie syreny akompaniowało ciągle orającemu powietrze erkaemowi. Do tych alarmujących dźwięków dołączyły inne strzały, dochodzące od strony Zony, a chwilę potem także od strony bramy wjazdowej na teren strefy.
- Teraz, ku*wa nasza kolej! – huknął Wiktor i wychylając się zza wozu oddał trzy strzały. Wszystkie celne. Zmiotły on z wieżyczki zszokowanego wartownika. Kierowca ciężarówki nakrył głowę rękami i pochylony biegł do swojej ciężarówki. Kolejne trzy pyknięcia wytłumionej Beretty i grubasek broczył w kałuży własnej krwi, rozpaczliwie chwytając oddech.
Cała trójka puściła się sprintem do wyjazdu z parkingu. Baczne oczy Wiktora wychwytywały rozbłyski wystrzałów, dobiegających z dwóch różnych stron, ale póki co, żadne z nich się do nich nie zbliżały. Dopadając bramy, Grab i jego dwóch kompanów naparło na wrota, jednak te ani drgnęły. W tym momencie siłacz wyciągnął nóż i zaczął rozcinać drucianą siatkę, a drugi widząc to, także wyjął swoje ostrze i pomagał mięśniakowi. Wiktor osłaniał ich pracę mierząc w każdy przebiegający w pobliżu cień.
- Jest! – wykrzyknęli na raz obaj nożownicy. – Spadamy stąd! – mężczyźni prędko przecisnęli się przez powstały otwór i, nie czekając na Wiktora, biegli już w stronę wyjazdu z Zony – tam, gdzie Pocisk i Misza próbowali przedostać się do środka.
Grab szarpiący się w dziurze nie mógł osłaniać dwóch kompanów. Ku swojej rozpaczy usłyszał dźwięk metalicznego trzaśnięcia karabinowego zamka na wieży ponad nim, gdzie leżał martwy, jak mu się dotąd wydawało, wartownik. Nie dało się już zatrzymać tego, co się miało wydarzyć. Potężna seria zwaliła z nóg uciekinierów. W świetle reflektorów Wiktor dojrzał rozbryzgi krwi po kontakcie kul z ciałem.
- Kurwaaaa! – ryknął, wciąż tkwiąc w dziurze. Szarpnięciem obrócił się tak, aby móc oddać strzał w górę. Nie zwrócił uwagi na drący się, przemoczony ubiór. Opróżnił resztę magazynka, strzelając przez podłogę wieżyczki. Karabin, wciąż sypiąc łuskami, pochylił się w dół, ku Wiktorowi. Jednak nie oddał już strzału, tylko spadł na podjazd. Z góry doszedł go odgłos padającego na deski trupa. Wyszarpnięcie się z dziury nie było łatwe, jednak pokaleczony, bez kurtki i bluzy, Wiktor wydostał się poza parking. Przeładował Berettę i zaczął rozglądać się po okolicy.
Na wprost stał piętrowy budynek z balkonem. Wymalowany był na nim wielki kałasznikow i ukraińska flaga, spod której ciągle prześwitywała czerwień flagi Związku Radzieckiego. W najbliższym sąsiedztwie stało jeszcze kilka niewielkich budek o niewiadomym przeznaczeniu. Strzały z głębi Zony ustały, a te od strony świata zewnętrznego zaczęły słabnąć. Zaniepokojony Wiktor uniósł broń i ruszył skrajem drogi w kierunku Zony. Bramę i poruszające się w jej pobliżu postacie widział od chwili wydostania się z parkingu. Teraz było ich znacznie mniej i ostrożnie zmierzały w jego kierunku.
- Jeśli są to wojskowi, – pomyślał – będą musieli zawrócić mnie do pułkownika, w końcu też jestem wojskowym. Ale jeśli są to nasi…
Wiktor nie zdążył dokończyć myśli, bo poczuł na barkach wielki ciężar, który pociągnął go w dół.
- Ja pie*dolę! Dostałem ku*wa?! To tak się umiera? – darł się wniebogłosy w swojej głowie. Kompletnie wyłączył się na bodźce dochodzące z zewnątrz. Nie mógł przez to usłyszeć podekscytowanych krzyków radości i zobaczyć gestów zwycięstwa. Postąpił jeszcze jeden krok, jednak ciężar nie dawał za wygraną. Upadł na kolana, co jakby go otrzeźwiło. Mrugnął nerwowo powiekami i zobaczył grupę uzbrojonych po zęby obdartusów z maskami przeciwgazowymi zwisającymi w nieładzie z ramion. Za sobą usłyszał głos witającego go Misze, a w prawym uchu, na które ktoś uparcie chuchał i pluł, podniecone krzyki Pociska.
- Dobra, Pocisk, zbieraj już swoich i spadamy stąd. Widzisz, nie chce mieć nad głową śmigłowca czy na dupsku specnazistów – odezwał się władczym tonem jeden z obdartusów. Miał na sobie długi, skórzany płaszcz z głębokim kapturem narzuconym na głowę. Jego twarz pokrywał bardzo gęsty i długi zarost, przez co skojarzył się Wiktorowi z mudżahedinem z Afganistanu. – Co się golasie gapisz? Nie widziałeś nigdy Afgańczyka?
– ku*wa, wiedziałem – przemknęło przez głowę Wiktora i mimowolnie się uśmiechnął.
Pocisk uniósł, wciąż nie wiedzącego co się dzieje, Graba. Mógł już iść sam, więc szedł potulnie, rozglądając się wokół. Ktoś narzucił na niego jakąś bluzę i kurtkę śmierdzące dymem papierosowym. Po bliższych oględzinach doszedł do wniosku, że ubrania te należały do wojskowego imieniem Fidia Walerianowicz. Wiktor wzruszył ramionami i założył na siebie otrzymane ubrania, które były nieco za duże.
- Gdzie tamta dwójka? – zapytał wciąż rozanielony przewodnik.
- Martwa, skosił ich z erkaemu, jak do was biegli.
- Masz ci los. Najwidoczniej skarby mateczki Zony nie były im pisane. Masz na otarcie łez – Grab poczuł uderzenie w klatkę piersiową. – A amunicję masz już w kieszeniach.
Wiktor przyjrzał się kolejnemu prezentowi. Była to pospolita wśród myśliwych strzelba o dwóch lufach, z tą różnicą, że były one ucięte. Broń popularnie zwana była obrzynem i na krótkim dystansie siała prawdziwe spustoszenie.
- Dzięki, Pocisk. A co z zapłatą za pomoc?
- Sami sobie wzięli. Amunicja z trupów, broń, apteczki i jakieś dokumenty. Podobno wiele warte, ale to już nie nasza sprawa. Wyjdziemy z tego zadupia i zobaczycie prawdziwą Zonę. – zwrócił się tym razem także do Miszy.
- Dobrze, że żyjesz – odezwał się sierżant Solojew, kiedy wszyscy przekraczali bramę wjazdową z placówki do Zony. Wiktor podziękował skinieniem głowy, gdyż odwrócił się do nich mężczyzna w płaszczu.
- No, koty – spojrzał na Misze i Graba. – Witamy w Zonie!
korekta: Łukasz G.
Rozdział II: "Cienie":
MASZYNKA DO ĆWIERKANIA ROZDZIAŁ II „Cienie”
Chata, w której skryli się przed deszczem i śmigłowcem latającym od jakiegoś czasu w okolicy, musiała być już wielokrotnie odwiedzana. Wszystko, co nadawało się do wykradzenia zostało wyniesione. Ostał się już tylko stary, spleśniał tapczan z dawnych lat, z którego próbowały wydostać się zardzewiałe sprężyny. Ściany pokrywał dziwny, zielonkawy nalot miejscami ustępujący pokaźnym plamom sadzy. Pomimo że mieli dach nad głowami, dalej odczuwali skutki zacinającego deszczu. Z sufitu woda lała się strumieniami, a zawodzący przez okna wiatr rozbryzgiwał cieknące stróżki. Afgańczyk rozłożył się wygodnie na siedzisku i stękną przeciągle.
- Nie ma to jak odpocząć w kochanym domku – sarkazm w jego głosie był aż nadto wyczuwalny. – Widzicie, chłopaki, u nas, znaczy się w Afganistanie, nie doświadczysz tego cudu natury, jakim jest deszcz. Przynajmniej nie w takiej formie, ma się rozumieć. Tam to ciepełko, suchutko, nie ma przeziębienia, bo i jak się go nabawić? Po prostu raj! I to raj bez deszczu, kto by pomyślał?
Misza i Grab niepewnie wyglądali przez okno z wybitą szybą, jakby obawiając się, że ktoś ich zaraz wykryje. Pocisk, ich przewodnik po Zonie, siedział na swoim plecaku i targował się z jednym z ludzi Afgańczyka.
- Spokojna głowa, koty –Afgańczyk przerwał swoje rozważania i zainteresował się dwójką nowych. – Tutaj nic nam nie grozi, przynajmniej do czasu, gdy przyleci desant. Okolica jest tak zabezpieczona przez anomalie, że tylko wybrańcy, tacy jak ja, potrafią tu dotrzeć bez strat w ludziach.
- Jak wysokie jest tu promieniowanie? – spytał zaciekawiony Grab.
- Sam sobie sprawdź – Afgańczyk leniwie wygrzebał z jednej z kieszeni płaszcza coś na kształt pilota w żółtej obudowie i rzucił go Wiktorowi. – Tylko nie wpadaj mi tu w panikę, bo nie będę biegł za tobą w ten cholerny deszcz.
Wiktor niepewnie uruchomił licznik Geigera Mullera, który niemalże natychmiast zaczął przeraźliwie trzeszczeć wskazując niebezpieczny poziom radiacji. Przerażony żołnierz mimowolnie wyłączył urządzenie i ze strachem w oczach spojrzał na Afgańczyka.
- Kruk. – Brodacz wyszczerzył niemalże brązowe od papierosów zęby.
- Jaki znowu kruk? – zapytał wciąż oniemiały Wiktor.
- Ano Kruk, to sem ja, ma się rozumieć. A to dlatego, że świetnie wyczuwam pola podwyższonego promieniowania. – dumnie stwierdził Afgańczyk. – Zresztą, z anomaliami jest podobnie. Po prostu wiem, gdzie nie leźć, żeby nie urwało nogi albo żeby nie dorobiło trzeciej. Widzisz, kocie, ze cztery lata temu wszystko się u mnie zaczęło, chociaż w Zonie jestem już ze sześć, jeśli nie więcej. Ale tamten dzień pamiętam aż za dobrze. W dodatku to było w tej okolicy. Widzisz, zdarzyło mi się kiedyś nadepnąć za mocno na odcisk szefa placówki wojskowej. Tak. Tej, którą to dzisiaj przyszło nam ogołocić ze sprzętu i z ludzi. Byłem jeszcze wtedy niewiele bardziej doświadczony od ciebie, ale wiedziałem, że w pojedynkę lepiej tam nie iść. No, a że głupi byłem i chciałem się popisać przed innymi stalkerami, którzy ciągle czepiali się mojej brody... – pogładził swoje czarne i gęste owłosienie twarzy. – Tak więc wziąłem zlecenie od jakiegoś doświadczonego, jeśli nie weterana, aby ukatrupić jakiegoś tam sierżanta. Mniejsza o nich, i tak już wąchają kwiatki spod ziemi. Widzisz więc, polazłem prosto pod nóż rzeźnicki. Ba, mało tego! Wręcz pod setki noży! Droga do placówki była całkiem znośna, poza psiskami, które mi drogę zagrodziły. Czy to może bandyci byli? Mniejsza o to. Poradziłem sobie z nimi całkiem sprawnie, bo widzisz, miałem już wtedy zakupionego całkiem nowiuśkiego kałacha, i to nie skróconego, tylko pięknego, długiego i potężnego kałacha, tego z oznaczeniem siedemdziesiąt cztery. Jak nie padłem na ziemię, tak jak mnie nauczyli w obozie, jak nie przełączyłem na ogień ciągły, tak i cały magazynek poszedł w nich i zanim odzyskałem wzrok oślepiony potężną serią już wiedziałem, że to nie tylko bandyci byli. Czy tam psy, ale mniejsza. Dumny z siebie przeładowałem karabin, i jak w amerykańskich filmach zdmuchnąłem dym z lufy. Nawet nie śmiałem jej dotknąć, bo aż skwierczała, tak się rozgrzała. Teraz zresztą wiem, że mi jakiś syf sprzedali, tylko pomalowany ładnie. Ale byłem z siebie cholernie dumny. Niestety, wojskowi nie. Tak się złożyło, że w oddali, za celem moich strzałów, przechadzał się lejtnant wraz ze świtą. Na mój niefart, nie wszystkie kule zatrzymały się na trupach leżących wtedy przede mną. Kilka spotkało się z żołnierzykami i, o dziwo, rozwaliłem w ten sposób cel mojej wyprawy, tego nieszczęsnego sierżanta. Jednak kto by pomyślał, że kula trafiająca w jego łeb, tak mu go rozsmaruje, że jego krwią i mózgiem będzie ochlapany nowiuteńki mundur porucznika! Jak się nie zeźlił! Nigdy tak napalonego Ukraińca na oczy nie widziałem! Widzisz, zanim zorientowałem się co i jak, już do mnie pruli w piątkę i to nie z byle czego. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że trzeba grzać do obozu, jednak nie po prostej. Trzeba było zgubić pościg w polu. Tak więc widzisz, ja z drogi w krzaki, z krzaków na pole i jak nie pie*dolnęło! Nie wiedziałem, czy dalej jestem na ziemi, czy może już rozsmarowany w trawie po wybuchu granatu czy innego cholerstwa. Przez kawał czasu czułem się tak lekko, jakbym był właśnie bez ciała, a w uszach piszczało mi piekielnie. Po chwili jednak musiałem wrócić na ziemię. I to dosłownie. Trzasnąłem na glebę z taką siłą, jakby mnie jaki byk nie przetrącił! Tuż przed upadkiem dotarło do mnie, że lecę, ale nic nie mogłem poradzić. Tak mnie zatkało, że ojojoj... I jeszcze to cholerstwo trzeszczące mi w kieszeni. Jak się zorientowałem co tak trzeszczy, myślałem, że na zawał zejdę, tak się zląkłem i jeszcze nie szło mi się podnieść. Jakby tego było mało, wojskowi zauważyli chyba, że się ruszałem, bo znowu zaczęli pruć gdzieś z oddali. Z trudem obróciłem się w tamtą stronę i jak się nie zdziwiłem! Wykonałem wtedy chyba najdłuższy lot ludzkości bez sprzętu lotniczego! Na moje oko było ze dwie setki. Na szczęście wojskowi mieli teraz inny problem na głowie. Oblazła ich chmara psów, chyba były głodne, bo aż patrzeć nie mogłem na biedaków. Tak czy inaczej, nie strzelali już do mnie. No i się wyjaśniło, kto mnie wtedy na drodze napadł! Bandyci tamto byli, bo tu psy, tak, właśnie coś mi tak pasowało. No ale mniejsza. Widzisz, leżałem tak w tej sadzawce promieniowania kilka minut, jeśli nie kilkanaście i próbowałem pozbierać się do kupy, jeszcze mnie zemdliło i myślałem, że pawia puszczę. Wstałem i jak mną nie zakręciło, obróciło mnie w stronę starej chaty, no to tam poczłapałem. Jakoś tak wiedziałem, że tamtędy najszybciej opuszczę tą sadzawkę. No i tak odkryłem tę właśnie chatę, w której teraz siedzimy. Od tamtego czasu, widzisz, wiem którędy chodzić, aby nie wpaść znowu w takie gówno, jak wtedy. Tak jakby moje ciało samo wiedziało, co będzie dla mnie lepsze. Uwierzysz w to?!
Wiktor, nieco oniemiały całą tą historią, początkowo zupełnie nie wiedział, co w ogóle powiedzieć. Spojrzał pytająco na chłopaków, którzy z uśmiechami na twarzy zachęcająco kiwali głowami. Grab prędko wrócił ze spojrzeniem na Kruka i nieśmiało się uśmiechnął.
- No pewnie! Ale ten kałach, co nim prułeś do bandytów, czy tam do psów, musiał być faktycznie lewy, żeby tak szybko się w nim lufa przegrzała. – Wszyscy, poza Miszą i Wiktorem wybuchli chóralnym śmiechem.
Zaskoczony Grab spojrzał na sierżanta Solojewa, który odpowiedział mu podobnym, pytającym spojrzeniem. Stalkerzy śmiali się przez kilka minut i zanim ochłonęli do końca, nakręcali się przedrzeźniając odpowiedź Wiktora i jego zachowanie podczas opowieści. Musieli go bacznie obserwować, kiedy on był zatopiony w słowach Kruka.
- Po pierwsze, na początku zdecydowanie byli bandyci – ocierając łzy i wciąż chichocząc odezwał się Afgańczyk. – A po drugie, ty naprawdę w to uwierzyłeś?! – cała chata zadrżała od ponownej eksplozji śmiechu, która wygasła znacznie szybciej niż pierwsza.
- Widzisz, przeszedłeś mój test, trochę oporniej niż twój towarzysz – Kruk wskazał Miszę. – ale w tak dobrym stylu, że ci to wybaczę. Tak naprawdę mówią na mnie Kruk dlatego, że potrafię ustrzelić lecącego ptaka jednym strzałem, ale z tym wyczuwaniem promieniowania to nie żartowałem, coś we mnie jest takiego, że po prostu wiem, gdzie i jak iść, aby nie wdepnąć w gówno.
Wiktor zawstydzony spuścił wzrok i zaczął wycierać swoją nową broń – obrzyna. Spojrzał jeszcze niepewnie na resztę ludzi Kruka. Było ich pięciu, wszyscy uzbrojeni w różne modele Automatów Kałasznikowa. Pierwszy odezwał się młody mężczyzna, może w wieku Pociska. Ubrany był w poniszczoną skórzaną kurtkę motocyklisty, na głowie miał przewiązaną czarną, przemoczoną chustę opatrzoną rysunkami małych czaszek. Z ramienia zwisała mu maska przeciwgazowa niemieckiej armii, wielokrotnie łatana i z popękanym wizjerem.
- Motyl jestem – odezwał się harlejowiec. – tylko nie pytaj, dlaczego.
Dalej siedzieli dwaj, wyglądający identycznie i tak samo ubrani, rośli mężczyźni. Mieli na sobie kurtki na wzór pilotów amerykańskich i spodnie bojówki w rosyjskim kamuflażu. Byli tak samo łysi.
- Bliźniaki – przedstawił ich Kruk, a bliźniacy zgodnie skinęli głowami. – Mówimy na nich Skur i Wiel. Kompletne niemowy, ale słuch mają nad wymiar doskonały. Na szczęście przyzwyczaili się do ich nowych ksyw, bo inaczej moglibyśmy mieć z nimi problem. Wbrew pozorom potrafią dotrzeć bez otrzymania obrażeń do strzelca i zabić go gołymi rękami. Po prostu niezastąpiona ochrona w ciasnych pomieszczeniach.
Dalej siedział długowłosy jegomość w poniemieckim hełmie z drugiej wojny światowej. Spod hełmu wypływały mu rozwichrzone, jasne włosy. Na twarzy miał zaciągniętą arafatkę na wzór znany z Afganistanu, więc wystawały tylko oczy, które, jak Wiktor spostrzegł, miały niespotykanie długie rzęsy. Miał na sobie długi, skórzany płaszcz, podobny do tego, który nosił Kruk, jednak w przeciwieństwie do Afgańczyka, który nosił bojówki Wojska Polskiego, miał na nogach poobcierane dżinsy.
- Hejka! – przytłumiony przez arafatkę głos nie mógł należeć do mężczyzny, nawet do bardzo młodego. – Mów mi po prostu Jula.
Grab wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Nie sądził, że w Zonie spotka jakąkolwiek kobietę, a ta w dodatku dzierży kałasznikowa z siedemdziesiątego czwartego przerobionego na snajperkę. Spojrzał wymownie na Kruka, który wzruszył niewinnie ramionami.
Ostatni członek drużyny Kruka był ubrany w coś na kształt kombinezonu przeciwchemicznego. Na pierwszy rzut oka wyglądał na marną podróbkę polskiego OP-1, jednak po chwili Grab uświadomił sobie, że to nie jest podróbka, a bardzo zmodyfikowana wersja tego ubioru. Na korpusie było sporych rozmiarów zgrubienie, które mogło być jedynie kamizelką kuloodporną. Wielki hełm z gigantycznym wizjerem przypominał kask kosmonauty i połączony był z resztą kombinezonu siecią rur i kabelków. Na plecach zaś przyczepiona była butla z gazem, do której prowadziła część rur. Cały ten apokaliptyczny obrazek wieńczył dziecinny uśmieszek właściciela kombinezonu, który bez problemów mógłby być dziadkiem Wiktora.
- Jajo jestem – choć mówił po ukraińsku, Grab bez problemu wyczuł polski akcent. – Tak. Jestem z Polski – odpowiedział ten na pytające spojrzenie Wiktora.
- No, to wszystko jasne. Skoro wszyscy się znają, to możemy się spokojnie napić czegoś mocniejszego. – Afgańczyk wyjął z plecaka butelkę miejscowej wódki. – Szklanek to u nas niedostatek, więc walimy z gwinta. Misza, choć do nas, bo jeszcze złapiesz jakieś świństwo w tym oknie.
- Zostawcie wódkę, a złapcie karabiny! Ktoś tu idzie, bez latarek, wydaje mi się, że mają jakąś broń.
- Co ty pieprzysz! Wleźć tu mogą tylko naprawdę porządnie zakuci w ołów twardziele – mimo to, Kruk sięgnął po swój karabin i zbliżył się do okna w którym siedział Misza. – No masz ci los. Wiedziałem, że kiedyś ich tu przyślą, ale że teraz?! Załoga, na pozycje! Spróbujcie wystrzelić bez rozkazu, to sam was zastrzelę. Skur i Wiel do drzwi! Nikt nic tu nie może wrzucić. Zrozumiano? A teraz cisza.
W pomieszczeniu zawrzało, wszyscy rzucili się do okien, aby zająć najlepsze pozycje do strzału. Wiktor ze swoim obrzynem nie miał szans zdziałać zbyt wiele w pierwszych momentach walki, więc zaczaił się w głębi pomieszczenia czekając na ewentualne granaty, które mógłby odrzucić. Choć nie stał tuż przy oknie, mógł już dostrzec sylwetki napastników. Zachowywali się jakby byli zupełnie nieświadomi niebezpieczeństwa. Nie starali się nawet ukrywać lub szeptać. Szli wyprostowani i głośno rozmawiali, momentami nawet przechodząc do krzyku.
- Co oni, ocipieli czy co? – szepnął Polak.
- Cisza! Spójrz co mają za broń, jak nas namierzą to zmiotą z powierzchni ziemi i nas, i chatę. – przerwał mu Kruk.
Wiktor wytężył wzrok. Faktycznie, napastnicy byli świetnie uzbrojeni. Ręczne wyrzutnie granatów przeciwpancernych, potężne erkaemy i wiele kałasznikowów z podczepionymi granatnikami. Naliczył ich dziesięciu. Napastnicy zachowywali się, jakby w ogóle nie wiedzieli o wydarzeniach z pobliskiego posterunku, choć nadchodzili z jego właśnie z tamtej strony. Wydawało się, że nie widzą nawet chaty, w której kryje się Wiktor, Misza, Kruk i reszta. Zbliżali się nieubłaganie, a napięcie panujące wewnątrz omiatało każdego z chowających się ludzi. Afgańczyk dzielnie trwał na posterunku, wyczekiwał. Ale na co? Przeciwnik jest jak na dłoni, można zmieść go jedną serią, a Kruk wciąż czeka. W końcu wojskowi dotarli do chaty i nikt nawet nie pisnął, kiedy przeszli obok żartując w najlepsze.
- Co do?! – wyrwało się Krukowi, kiedy oddział wojskowych minął ich pozycję i zaczął powoli zanurzać się w ciemność panującej nocy.
Deszcz przestał padać. Zapadła porażająca cisza, której nie mącił nawet podmuch wiatru. Drużyna jak najciszej zmieniła pozycję, aby dalej móc obserwować oddalających się żołnierzy.
- Co to w ogóle było?! – odezwał się Pocisk szeptem, jednak w jego głosie dało się wyczuć przerażenie.
- Diabli wiedzą, ale nie zamierzam tu tkwić dłużej – stwierdził dobitnie Jajo spluwając energicznie. – Kruk, może przyszedł czas na wymarsz? Za dwie godziny będzie świtać. Akurat załatwimy naszą sprawę.
- Tak, racja – zgodził się Kruk dalej patrząc za znikającymi w mroku sylwetkami wojskowych. – Załoga, zbierać się! Jeśli chodzi o was, koty, Pocisk zaprowadzi was do obozu. My musimy załatwić pewną sprawę, spotkamy się na miejscu.
W chacie zapanował chaos. Wszyscy zaczęli zbierać swoje rzeczy i prędko pakować je do plecaków. Zamieszaniu temu towarzyszyła trwoga i niepewność wywołane przez ostatnie spotkanie z wojskowymi. Nikt nie wierzył w to, co się wydarzyło i co chwilę dawał temu wyraz poprzez głośne wyrażanie swoich myśli lub przestraszone spojrzenia przez zniszczone okno, w kierunku, gdzie zniknęli nieproszeni goście. Po chwili cała gromada gotowa była do wymarszu. Kruk i jego drużyna zmierzali w kierunku posterunku, natomiast Pocisk, Wiktor i Misza ruszali do osady, która znajdowała się na wschód od placówki wojskowych. W wiosce tej obóz mieli stalkerzy, którzy, podobnie jak Misza i Wiktor, dopiero dostali się do Zony.
- No to, chłopaki, nasze drogi na ten moment się rozejdą – oficjalnym tonem obwieścił Afgańczyk. – Do zobaczenia w obozie za kilka godzin.
Po tych słowach odwrócił się i ruszył do swojej drużyny, która czekała już na zewnątrz. Pocisk wzruszył lekceważąco ramionami i skierował się na wschód. Podszedł do okna i kiedy miał już przez nie wyskakiwać, obrócił się w stronę kotów.
- A wy co? Chcecie tu zostać?
Misza i Wiktor natychmiast oprzytomnieli. Wciąż jeszcze byli wstrząśnięci szybkością ostatnich wydarzeń. Narzucili torby na plecy i również wyskoczyli przez okno śladem Pociska. Szliby w całkowitej ciemności i ciszy, gdyby nie przewodnik, który odczytywał coś ze swojego PDA, na które Kruk przesłał mu jakieś mapy. Młodzian co chwilę zatrzymywał się, spoglądał to na wyświetlacz, to na drogę przed nimi i zmieniał kierunek marszu. Misza i Wiktor nie mieli nic do roboty poza podążaniem za Pociskiem, więc pogrążyli się we własnych myślach. Wędrowali w tak pokraczny sposób, że ktoś obserwujący ich z oddali mógłby uznać ich za żywe trupy, które tak często występowały w amerykańskich horrorach.
Wiktor zastanawiał się, jak człowiek może żyć w takim niegościnnym środowisku. Ciągła walka o życie nie była niczym przyjemnym, a niestety zabijanie było podstawą tej. Grab przypomniał sobie o tym, co zrobił wcześniej na posterunku, a świadomość tego dopadła go w najmniej oczekiwanym momencie. Nagle zaczęły wracać do niego twarze wszystkich, których w przeszłości pozbawił życia. Bogu ducha winni Czeczeńcy czy Gruzini. Dzieci i kobiety, także te, które straciły mężów i synów na skutek działań Wiktora. Było dla niego niepojęte, jak wiele człowiek potrafi zrobić, aby osiągnąć własny sukces. I ten nagły ból twarzy.
- Wiktor! – krzyczał mu w twarz Misza. – Ocknij się psycholu, bo przez ciebie zginiemy.
Wiktor ocknął się z sadystycznych rozmyślań. Rozejrzał się po okolicy niewidzącym wzrokiem.
- Co jest? – sapnął niewyraźnie zaskakując sam siebie. Jego głos zdał mu się piekielnie obcy, jakby należący do zimnego mordercy.
- Otaczają nas – wysapał Pocisk mierzący swoim karabinem w mrok. – Jest ich co najmniej z dwudziestu. Jesteśmy w czarnej dupie panowie.
Wiktor zerwał się na nogi, choć nie przypominał sobie, aby siadał czy choćby upadł. Sięgnął po leżącego obok obrzyna i sprawdził stan amunicji. Misza trzymał pełnowymiarowy Automat Kałasznikowa, który zdobył na żołnierzach z posterunku. Również celował w stronę zbliżających się powoli sylwetek ludzi, które Wiktor zdołał dostrzec dopiero teraz.
- Psia ich mać. To jakiś zlot, czy jak?
- Nie mam pojęcia, nigdy wcześniej tylu wojskowych na oczy nie widziałem – odpowiedział Pocisk. – Nie wiedziałem, że mogą ich tylu tu sprowadzić.
- Dosyć! – Wiktor poznał ten władczy ton swojego sierżanta. – Jeśli mamy zamiar przeżyć, musimy ruszyć się z miejsca! Pocisk, którędy do wioski? Wybornie, na mój znak.
- Ocipiałeś? Wpadniemy na anomalie, a to jest jeszcze gorsze od kul! – przerwał mu przewodnik.
- Wiktor za mną, ubezpieczasz mnie. A ty młody, jeśli chcesz tu zostać, twoja wola, wybieraj. – Po tych słowach we dwóch pobiegli w kierunku wskazanym przez przewodnika, zostawiając go na pewną śmierć.
Na twarzy Pociska pojawił się grymas wahania. Nie wiedział co robić. Jeśli tu zostanie, niechybnie zostanie schwytany lub zastrzelony na miejscu, a żadne z tych wyjść nie jest przyjemne. W rozpaczliwym przypływie odwagi zerwał się z miejsca i pochylony popędził do sierżanta Solojewa i Wiktora. W panicznym biegu nie mogli dojrzeć tego, co wydarzyło się chwilę później…
Wiktor już nie liczył, ile czasu biegną, jednak wydawało mu się, że trwa to ponad 10 minut. Opadli wyczerpani w wysokiej trawie. Ostatkami sił obrócili się w kierunku, z którego nadbiegli. Wlepili wzrok w nieprzeniknioną ciemność nocy, której nie miał zamiaru rozświetlić nawet księżyc. Z ulgą stwierdzili, że pozbyli się prześladowców i odsapnęli przeciągle.
- Nie wierzę – pierwszy odezwał się Pocisk starając się powstrzymać opętańczy śmiech szczęścia. – Po prostu nie wierzę! Jakim cudem nie wpadliśmy na żadne gówno?!
- Mnie interesuje dlaczego nie strzelali? – zawtórował mu Misza. – Mieli nas jak na dłoni. to niepojęte!
- Powiedzieć wam coś? – chichotał Wiktor.
- Dawaj – zgodnie odpowiedzieli Misza i Pocisk
- Po prostu nie potraficie się cieszyć swoim szczęściem. Tej nocy już trzy razy uniknęliśmy śmierci z rąk ludzi, nie wspominając już o tych twoich anomaliach, Pocisk. Najwidoczniej ktoś tam, na górze, nam sprzyja, a wy nie potraficie tego docenić! Cieszcie się z naszego szczęścia, ale nie pytajcie o jego źródło, jak pragnę czystego sedesu!
- Wiktor ma rację – zgodził się przewodnik. – Trzeba skorzystać z tego szczęścia. Zbieramy się!
Na tą komendę całą trójka spoważniała i podniosła się z krzaków. Rozejrzeli się jeszcze po okolicy, a kiedy uznali, że jest bezpiecznie, ruszyli w dalszą drogę według wskazówek Pociska. Marsz przez gęsty, dziki zagajnik nie należał do najprzyjemniejszych, a tym bardziej do najłatwiejszych. Pnącza jeżyn oplatały im nogi i ręce, uniemożliwiając swobodne ruchy. Jakby tego było mało, gdy poruszyli jakikolwiek krzak, z jego gąszczu wylatywała chmara komarów i innych owadów, które leciały za nimi i nieustannie kąsały odkryte części ciała. Wiktor i Misza byli zaskoczeni ilością robactwa, ale zgodnie stwierdzili, że tak musiała na nie wpłynąć Zona. Przeprawienie się przez zielony przedsionek piekieł zajęło im spory kawał czasu i kiedy dotarli na jego skraj, nad horyzontem dostrzegli jaśniejącą poświatę, która zwiastowała piękny, wiosenny dzień. Widok ten natychmiast ich podbudował. Cała trójka wyprostowała się dumnie biorąc potężny łyk porannego powietrza, które było niezwykle pobudzające po nieprzespanej nocy. Piękno tej chwili przerwało nieoczekiwane kichnięcie Pociska.
- Masz ci los – wytarł zasmarkany nos rękawem kurtki. – A matka powtarzała, żeby nie łazić w nocy podczas deszczu przeprowadzając do Zony dwóch kotów. Widzicie tamte chaty na wprost, przy drodze i zniszczonej cysternie? Tam właśnie jest nasz obóz.
- Głupoty pleciesz Pocisk, ale fajny z ciebie chłopak – stwierdził Misza sięgając do wnętrza plecaka. – Masz. Należy ci się premia, tysiąc rubli więcej. Czyli razem sześć kafli, tylko postawisz nam wódki i coś do jedzenia.
- No pewnie! – wykrzyknął uradowany Pocisk chwytając paczkę z pieniędzmi. – Chodźcie, może zdążymy na poranną odprawę kotów, bardzo fajnie to wygląda. Zresztą, sami zobaczycie i przekonacie się, jak nieporadni są nowi.
Pierwszy ruszył Pocisk, schodząc po niewielkim zboczu. Za nim podążyli Wiktor i Misza, idący ramie w ramię. Widok, jaki ukazywał się ich oczom zapierał dech w piersiach. Mało kto by pomyślał, że w tak niegościnnym człowiekowi miejscu, może być aż tak pięknie. Wschodzące słońce rozświetlało dziesiątki lasów, zagajników i sadów, a także pozostałe elementy krajobrazu Zony, które zostały porzucone przez ewakuowaną w osiemdziesiątym szóstym ludność. Gra światła i cieni, różnorodność barw i kształtów potrafiły zrobić wrażenie nawet na najbardziej zatwardziałych mordercach. Kto by pomyślał, że coś takiego może powstać w wyniku katastrofy elektrowni jądrowej.
- Powinni stworzyć tu park narodowy – odezwał się Misza, wyrywając tym samym Wiktora z podziwiania piękna strefy zamkniętej.
- Bez dwóch zdań – odpowiedział Wiktor, któremu z zachwytu lekko rozchyliły się usta.
Nie wierzył, że kilka godzin wcześniej zwątpił w sens swojej misji. Było to dla niego niepojęte. Nagle wszelkie zmartwienia odeszły w niepamięć, a ich miejsce zajął spokój i radość, że jednak tutaj wyruszył, że zgodził się podjąć tego zadania. Właśnie, zadanie!
- Sierżancie! – Grab musiał przyspieszyć, gdyż w niemym zachwycie został trochę z tyłu. – Jak pan chce osiągnąć cel podróży?
- Jak to? – błyskawicznie odwrócił się zaskoczony Solojew. – Co wiesz na temat mojego zadania?! Gadaj! – Misza błyskawicznie zdjął broń z ramienia i wycelował ją w stronę Wiktora, który z lękiem podniósł uspokajająco ręce.
- Zostałem zobowiązany pomóc panu w osiągnięciu celu. Podobnie jak ci dwaj, którzy zginęli na posterunku.
- Chyba sobie kpisz! Kto ci zlecił to zadanie?! – Twarz sierżanta zaczęła nabierać czerwoności.
Wiktor zawahał się, miał utrzymać całość swojej misji w tajemnicy, a tymczasem zaczął wszystko ujawniać. Wlazł w to jednak już zbyt głęboko, żeby teraz się wycofać. Wziął głęboki oddech.
- Po pierwsze, proszę opuścić broń. Ciężko się tak rozmawia. Po drugie, chce dla pana dobrze. Był pan świetnym przełożonym i jest pan świetnym towarzyszem broni – Misza opuścił lufę karabinu, jednak wciąż miał ją w pogotowiu, podobnie jak stojący obok zaskoczony Pocisk, który bez słowa przyglądał się całemu zajściu. – Tak lepiej.
- No, to teraz gadaj, kto cię wysłał – ton Solojewa wciąż był ostry i agresywny.
- Pułkownik Igor Kuzniecow z Kijowa – Wiktor wystrzelił jak z karabinu nazwisko swojego zleceniodawcy, który był jednocześnie przełożonym Miszy. Grab odetchną z ulgą.
- To jakaś kpina! Po co on was wysłał?! Po co on mnie wysłał, jeśli moglibyście zrobić to równie dobrze wy!
- Nie wiem, z jakiego powodu wysłał ciebie, ale my mieliśmy dopilnować, abyś w pełni wykonał swoje zadanie.
- To jakiś żart. To nie dzieje się naprawdę, nie. To przecież niemożliwe! – powtarzał sam sobie sierżant.
- Przykro mi, to się dzieje, to nie jest sen – jednak te słowa nie wpłynęły znacząco na zachowanie Miszy. – Proszę wziąć się w garść sierżancie Solojew! Macie misję do wykonania!
Podziałało. Misza natychmiast się wyprostował i zawiesił karabin na ramieniu. Pełen powagi spojrzał prosto w oczy Wiktorowi. Grab wyczuł, co dzieje się we wnętrzu sierżanta, który był już wrakiem człowieka i nie pozostało mu nic innego, jak przywrócić honor swojemu splamionemu nazwisku. Sięgnął do kieszeni kurtki na piersi, wyjął z niej złożoną kartkę papieru i podał ją Wiktorowi, który natychmiast ją rozłożył. Było to zdjęcie młodej, pięknej kobiety. Miała może trzydzieści lat. Dużo młodsza od sierżanta.
- Na odwrocie napisany jest jej adres. Obiecaj, że opowiesz jej to wszystko, co już się wydarzyło i co wydarzy się w przyszłości w tej przeklętej krainie.
- Wybaczcie chłopaki, ale warto byłoby ruszyć dalej. Oczywiście, jeśli powiedzieliście sobie już wszystko, co mieliście do powiedzenia – niepewnie przerwał im Pocisk.
- Tak. Powiedzieliśmy sobie wszystko – dobitnie stwierdził Misza.
Chwilę potem maszerowali dalej, w kierunku obozu. Znowu szli w przejmującej ciszy, którą zakłócały tylko śpiewające ptaki.
korekta: Łukasz G. (Wielkie dzięki!)
Ostatnio edytowany przez Sakwan 25 Mar 2011, 22:47, edytowano w sumie 3 razy
Mam 1 zastrzeżenie: "[...]swoją najlepszą przyjaciółkę – Berette98F." Powinieneś zamienić na coś, co się łatwiej czyta np. skrócić do samego słowa "Berettę", albo wybrać coś innego np. Makarowa. Ale całkiem miło się czyta. Leci.
Ok, specjalnego zainteresowania nie ma, ale mam nadzieję, że to się zmieni. Po tygodniowej korekcie prezentuję Wam kolejną część. Tym razem przenosimy się do początku historii tytułowego sierżanta - Miszy Solojewa. Miłej lektury, no i rzecz jasna oczekuję każdego rodzaju komentarzy. Aha, tekst w pierwszym poście lub na moim blogu
Następna część opowiadania w pierwszym poście, ale muszę także zaznaczyć, że od tej pory opowiadanie zmieniło tytuł na bardziej niepozorny. Od tej pory ta minipowieść będzie nosiła nazwę "Maszynka do ćwierkania" i w związku z tym łączy się pewna niespodzianka, o której mowa na moim blogu. Przyjemnej lektury!