Najciekawiej byłoby, gdyby zatruwała nieuważnego stalkera, który przeszedł za blisko. Wiadomo, to roślina, więc nie potrzebuje mięsa do fotosyntezy, więc nie musi mordować i pożerać ludzi
Jednak najzwyczajniej mutacja wzmocniłaby u niej elementy obrony przed warunkami środowiskowymi, przez co byłaby wyposażona w kolce ociekające silną trucizną.
W wypadku dostania się takowej do krwiobiegu, osobnik zakażony czułby zawroty głowy, ospałość oraz niezdolność do wykonania czegoś bardziej skomplikowanego niż poruszanie się przed siebie - skutkowałoby to spowolnieniem tempa poruszania się, sprintu, prędkością wyciągania i ładowania broni oraz obniżeniem celności jak i ostrości widzenia.
Zatrucie trwałoby przez kilka dni, lub do czasu zażycia kilku bolesnych zastrzyków, każdy w przeciągu godziny odstępu. Po zaaplikowaniu każdego objawy były by lekko łagodzone, aż do całkowitego wyzbycia się toksyny z organizmu.
Spożywanie czegokolwiek po zakażeniu skutkowałoby wymiotami (pożywienie, napoje - także wódka), a także możliwym zawałem serca w wypadku środków leczniczych, przynajmniej do czasu zażycia pierwszej dawki antidotum.
I w ten sposób rosnąca gdzieniegdzie maluteńka roślinka uprzykrzałaby życie w Zonie każdemu - zarówno mutantom jak i stalkerom. Oczywiście mutanty jako "dzieci zony" byłyby na takową odrobinę bardziej odporne, co skutkowałoby szybszym zwalczeniem toksyn krążących w organizmie, a także o wiele łagodniejszymi objawami. Ale miło byłoby zobaczyć zataczającego się Nibyolbrzyma, albo Kontrolera, który nie wie o co chodzi, bo właśnie widzi przed sobą czterech stalkerów, którzy wyglądają identycznie i ruszają się jednocześnie jak na teledysku Britney...