przez KOSHI w 03 Wrz 2012, 17:54
Siedzę w lodowym szańcu gdzieś w Arktyce z jakimiś ludźmi. Jedynym sposobem ucieczki jest odjechanie stamtąd czerwonym golfem, który stoi jakieś 300m dalej na oblodzonym pustkowiu. Jest jednak tak ślisko dookoła, że nie da się normalnie jechać i wszyscy dumają co z tym fantem zrobić. Nagle bach, ktoś wyskakuje i gna do fury, chce samemu uciec. Wsiada, odpala, ale auto tańczy na lodzie i dojeżdża na krawędź lądu. I tak sobie stoi. Wszyscy myślą, że jest jeszcze szansa, można odzyskać samochód, odjechał tylko kilometr. A tu taki ch*j, białe niedźwiedzie, decydenty jedne, odłamują krę od lądu i dryfują sobie gdzieś w piz*u z nasza bryką.