przez Red Liquishert w 15 Lip 2011, 13:44
Kapral ponownie zagłębił się w lekturze.
,,Poranek, 6 czerwca 1944. Chałupa nieopodal jakiejś francuskiej mieściny.''
,,Cole rozkazał mi wziąć Jameson'a, Doyle'a i Hardigan'a i pójść z jakimś szeregowcem do niewielkiej mieściny, nie znam nawet jej nazwy, gdzie pułkownik Cassydy z resztką swoich ludzi utrzymywali pozycję. Młody żołnierz zaprowadził nas do drewnianej, sporej chałupy. W środku zastaliśmy makabryczny widok. Cassydy siedział na krześle, twarz miał ukrytą w dłoniach. W całej chałupie siedzieli oparci o ściany ranni żołnierze. Wymiotowali krwią, jęczeli z bólu, a inni po prostu byli martwi. Cassydy podniósł głowę i spojrzał na nas. Oczy miał przepełnione żalem, grube wąsy poplamione krwią.
- Słuchajcie... - Powiedział po dłuższej chwili. - Ci żołnierze potrzebują pomocy. W miasteczku, jakieś pół mili stąd, w kościele, znajduje się szwabski lazaret. Prawdopodobnie mają tam zapasy leków. Proszę... Zdobądźcie ten lazaret. Potrzebujemy leków. Jeden z moich ludzi pójdzie z tobą. Williams, do mnie! - Do chałupy wszedł młody chłopak, nosił rozpięty mundur z podwiniętymi rękawami. Nosił też kamizelkę z ładownicami do M3 ,,Smarownicy'' , którą trzymał w rękach.
- To jest starszy szeregowy Alan Williams. Utalentowany chłopak. Przyda Ci się. Idźcie już... - Zakończył pułkownik i znów ukrył twarz w dłoniach.
*
Szliśmy przez jakiś czas. W drodze wypytywałem Williamsa, co też potrafi. A potrafił dużo. Celnie rzucał granatami, celnie strzelał i potrafił szybko i rzetelnie ocenić sytuację. Rzadka umiejętność, nawet wśród sierżantów. Opowiedział mi też o tym, że Cassydy przebąkiwał coś o awansie na kaprala, ale gdy tylko Alan chciał podchwycić temat, najczęściej dostawał ochrzan. Chłopak miał gadane.
- Uwaga, dochodzimy do miasteczka! Rozdzielamy się! Williams, idziesz ze mną, Hardigan, bierz Jameson'a i Doyle'a. Pójdziecie uliczkami po lewej. Ja i Williams pójdziemy uliczkami po prawej. W razie czego, bronić się. Spotkamy się przed kościołem. Ruszać! - Zarządziłem. Przez jakiś czas, wszystko szło zgodnie z planem. Póki nie zobaczyliśmy ok. 20 szwabów rozstawionych wokół kościoła. Natychmiast padliśmy za osłony, mając nadzieję, że grupa Hardigan'a zachowała ostrożność.
- Williams, rzuć granat tam, pod kościół, tam siedzi najwięcej niemiaszków... - Szeptem wydałem rozkaz. Młody wychylił się zza osłony, wyciągnął zawleczkę, przytrzymał przez dwie sekundy i rzucił. Granat wybuch metr nad ziemią, raniąc w głowy odłamkami 6 szkopów. Wstałem, oddałem dwa strzał w plecy zdezorientowanego Niemca. Żołnierz niemiecki padł na bruk. Williams przeskoczył osłonę i przylgnął plecami do ściany jednego z budynków. Wychylił się i oddał szybą serię w trzech szwabów, którzy już nas zauważyli. Dwóch z nich padło, jeden dostał w ramię, wyciągnął pistolet, lecz nie zdążył nawet wycelować. Świsnęły kule i kolejnych 2 niemiaszków, w tym ten ranny, padło bez życia. Ich pomocą okazała się grupa Hardigan'a.
- Jeszcze dziewięciu!!! - Ryknął. Jameson wyszedł zza osłony, jego strzał chybił celu. Szwab, który miał być zabity z rąk Jameson'a strzelił. Trafił młodego żołnierza w nogę. Trysnęła krew i Jameson padł na bruk krzycząc z bólu.
- Jame!!! - Krzyknąłem. Wychyliłem się zza osłony i trafiłem szkopa, który postrzelił Jame'ego w nogę. Na polu walki zostało jeszcze 8 Niemców, dwóch zabił granat rzucony przez Williamsa, jednego zabił sam Jameson strzelając z ziemi.
- Sześciu!!! - Ryknąłem. Williams rzucił ostatni ze swoich granatów. Trzech Niemców rozerwała eksplozja, czwarty dostał odłamkiem w ramię. Jego żywot zakończył Doyle, celnym strzałem w splot słoneczny. Kurz eksplozji uniemożliwiał orientację, usłyszeliśmy krzyk bólu, przekleństwo jakiegoś szkopa i kolejny wybuch, którego fala uderzeniowa rzuciła mną jak lalką w kierunku ściany budynku. Przywaliłem plecami i głową w ścianę i straciłem przytomność.
*
- Sierżancie, wstawaj! - Usłyszałem głos Hardigan'a, ale nie czysto, tylko jakby przez ścianę. Gdy oprzytomniałem, wstałem. Poczułem ciężki ból w krzyżu i potylicy. Wymacałem tył głowy i spojrzałem na swoją rękę. Palce miałem poplamione krwią.
- Kurrr... - Zacząłem, ale przerwał mi Williams.
- Sierżancie, musi pan coś zobaczyć... - I pokazał mi gestem, że mam za nim iść. Tak też zrobiłem. Ujrzałem moich chłopców krzątających się wokół leżącego na ziemi Jameson'a.
- On... dostał nie tylko w nogę... - Zaczął Doyle, ale uciszyłem go ręką.
- Jak mamy Ci pomóc?! - Szeptał przez łzy Hardigan.
- Dostałem.... w krzyże?! Czy... dostałem w krzyże? Czy kula.. się... przebiła do krzyży? - Wycharczał Jameson. Wiedziałem, że chłopcy ukrywają to przed nim. Widziałem to w ich oczach.
- Morfina... W torbie mam morfinę... proszę.. - Rzekł Jameson. Hardigan natychmiast wyjął z jego torby strzykawkę, w której została zaledwie resztka morfiny. Hardigan zacisnął zęby i wbił strzykawkę w nogę rannego.
- Coś mówi... - Powiedziałem. Wszyscy nadstawili uszu. I usłyszeliśmy.
- Ja.. dziękuję.. chłopcy... ja... mama... mama.. - Tylko to ledwie słyszalne charczenie wydobyło się z ust Jame'ego.
Tylko to, ledwie słyszalne charczenie było jego ostatnimi słowami.
Zapraszam do oceniania!
Bydlę z pana, panie Red