Nie z filmu. Nick powstał z osobistego zamiłowania do gitar owej marki, których brzmienia jestem wielkim fanem
Kolejny rozdział. Dzisiaj postaram się wrzucić jeszcze jeden VI. Na weekend wyjeżdżam, więc dopiero w poniedziałek-wtorek będzie można się spodziewać następnych. Dziękuję wszystkim za ocenę i zachęcam do dalszej lektury
Rozdział V – Nocne łowy.Nieprzerwana linia snu wciąż przeplatała się z wizjami człowieka pogrążonego o odmętach błogiego spoczynku. Rozluźnione kończyny regenerowały się, jakby wstąpiła w nie nowa siła. Widział miasto. Kolorowe, szczęśliwe schronienie tysięcy mieszkańców. Na wąskich uliczkach pucołowate bachory bawiące się w berka. Niedaleko stały plotkujące mamy i babcie. Jedne wymieniały się przepisami kulinarnymi, inne wychwalały osiągnięcia swych dziatek. Mężczyźni rozprawiali o pracy, dzielili się spostrzeżeniami na temat samochodów, bądź udzielali rad niedoświadczonym w dziedzinie majsterkowania. Wszyscy byli pozbawieni lęków. Przygotowania do święta pracy…
Najważniejsze wydarzenie we wszystkich republikach Związku radzieckiego. Stał w tym samym mieszkaniu. Rozpościerał się z niego widok na rozległą ulicę. Była prawdopodobnie jedną z głównych. Na ścianach bloków zostały wywieszone transparenty. Latarnie uliczne zdobiły różnego rodzaju propagandowe karykatury. Na drewnianych przystankach autobusowych można było ujrzeć program uroczystości. A on stał. Patrzył na ludzi gęsto rozsianych pomiędzy alejkami. Wtem zauważył pojazd pancerny. BTR 70. Za nim jechały milicyjne uazy. Wszystkie na sygnale. Kogoś zapewne transportowali. Mieszkańcy również zaciekawili się dziwnym widokiem, lecz po chwili powrócili do swych zajęć. Następnie obraz przemknął jakby w przyśpieszonym tempie. Nastała noc, a potem kolejny słoneczny dzień. Ludzie ponownie wyszli na ulicę. Tym razem nie byli sami. Wojsko oblegało przestrzeń między blokami. Żołnierze nie mniej zdezorientowani od mieszkańców wykonywali swoje obowiązki. Grożąc bronią zaganiali wszystkich to autobusów. Ci którzy się opierali – zostali zastrzeleni. Masakra trwała kilka godzin. Po całej operacji miasto zostało wyludnione. Gdzieniegdzie słychać było jeszcze strzały. Sporadyczne…
Następnie wszystko ucichło. Pogrążony w odmętach wspomnień wyszedł na ulice spowite krwią niewinnych mieszkańców. Widział ciała. Kobiet, dzieci, starców, mężczyzn. Nie oszczędzali nikogo. Wtem usłyszał za sobą kroki. Szczęk przesuwanej sprężyny. Odwrócił się. Za nim stał wojak w masce przeciwgazowej. Celował w niego z Kałasznikowa. Nie mógł nic powiedzieć. Chciał uciekać, lecz jego nogi były jakby związane. Podniósł do góry ręce. Wojskowy krzyczał coś o zakazie, po czym wystrzelił. Czuł jak śmiertelny pocisk zagłębia się w jego klatce. Czuł martwe ciepło rozrywające jego ciało. Upadł na ziemię. Kątem oka widział postać oprawcy. Ten podszedł do niego. Ukląkł i zdjął maskę. W tym momencie zaparło mu dech w piersi. Zamiast ludzkiej twarzy potwór miał głowę mutanta z którym nie dawno walczył. Krzyczał. Miotał się…
- Chirurg, co jest? – Obudził się. Rozejrzał po pomieszczeniu w celu zidentyfikowania rozmówcy. Przy kominku stał Królik.
- Cholera, nie wiem. Sen. Dziwny… - Odpowiedział nieco zmieszany swoim wrzaskiem.
- Nie przejmuj się. Ja od momentu wybuchu też miałem okropne sny. Jakby miasto chciało mi coś powiedzieć. – Powiedział przyciszając ton. – Tak czy inaczej chodź ze mną. Potrafisz strzelać?- Zapytał Królik wrzucając kawałek papieru, którym się bawił do ognia.
- Ja nie wiem. Na tym placu zastrzeliłem potwora. Miałem wrażenie, jakbym kiedyś robił coś podobnego. – Powiedział Chirurg, odkrywając się. Wstał, rozprostował kończyny. Czuł się wyspany.
- No nieważne. Przekonamy się na miejscu. Trzymaj. Nie możesz iść bez broni. – Królik wcisnął do ręki kompana AK-74u i kilka magazynków. Oboje wstali. Zjedli kanapki z kiełbasą, po czym zeszli na dół. – Wszyscy śpią, postarajmy się ich nie pobudzić. – Powiedział, królik rzucając lekki uśmieszek. Przewiesił przez ramię SWD Dragunov i jak najciszej potrafił otworzył żelazne wrota. Wyszli na zewnątrz. Było ciemno. Wiatr smagał ich po twarzach. Uginał też lekko gałęzie drzew. Cały świat przykryty był mrokiem. Z oddali dochodził dźwięk harcujących świerszczy. Chłód przeszył ich na wylot. Nieco zziębnięci udali się w stronę ulicy. Pomału schodzili z niewielkiego wzniesienia na którym wybudowany był dom. Przyglądali się otoczeniu, jakby oczekiwali ataku. Wchodząc na betonową ścieżkę, wciąż mijali drzewa, które swym naturalnym naporem potrafiły rozbić asfalt, zaznaczając własne terytorium. Po kilku minutach marszu doszli do bramy.
- A teraz cicho i za mną.- Rzucił szeptem Królik, po czym zagłębił się w ciemności wyrwy, wybudowanej w jednym z bloków. Chirurg ruszył za nim. Stąpał po szarych płytach chodnikowych jak najciszej potrafił. Przeszedł przez bramę. Znaleźli się na osiedlu otoczonym z trzech stron długimi czteropiętrowymi blokami. Każde okno zdawało się bacznie obserwować ich poczynania. Plac pomiędzy blokami był cały porośnięty, jakby ktoś zdecydował się zasadzić las w środku metropolii. Stanął za Królikiem, który bacznie obserwował gęstwinę. Spojrzał na Chirurga, po czym kiwnął głową. Ruszyli. Odbili w prawą stronę. Szli blisko ściany, co chwila nerwowo spoglądając w „dżunglę”. W pewnym momencie, żołnierz skręcił na klatkę. Oboje weszli do środka, cicho zamykając drewniane drzwi. Znajdowali się na obszernej klatce schodowej. Prosto prowadził korytarz prawdopodobnie do drugiego wejścia. Przez chwilę stali w miejscu nasłuchując. Po chwili wyczekiwania ruszyli schodami do góry. Pokonywali schodek za schodkiem, lekko dusząc się kurzem, który uniósł się w powietrze w wyniku ich ruchu. Chirurg ściskał chłodną rękojeść swojego karabinu jak najmocniej potrafił.
Weszli na pierwsze piętro. Trzy mieszkania. Cisza i spokój. Kontynuowali podróż na górę pokonując kolejne schody. Ścieżka na górę oplatała w kwadracie szeroką wyrwę z której można było obserwować dół. Powoli posuwając się ku górze stawali się coraz bardziej spięci. Słyszeli ciche szmery dochodzące z zewnątrz. Ich własny strach bawił się z nimi roztaczając wizję śmierci przez coś co z pewnością znajdowało się w gęstwinie. Zimny pot wstąpił na czoło chirurga. Starał się być opanowany. Wreszcie wraz z kompanem dotarł na samą górę po wijącej się ścieżce schodów. Podeszli do szerokiego okna. Było ono na równi z koronami drzew. W środku puszczy dokładnie było widać błyski. Jakby jakiś przedmiot rytmicznie podskakując, rzucał swój blask na skażony teren.
- O to chodzi kolego. Chciałem zabrać ten dziwny przedmiot. Niestety w tej cholernej gęstwinie coś siedzi. Byłem tu dwa dni temu, ale usłyszałem przeraźliwy ryk. Włosy mi się zjeżyły i zacząłem spieprzać jakby ktoś próbował mi wsadzić kij w dupę. Musimy to zlikwidować. Samemu jest ciężko. Ja będę cię naprowadzał. Ty wystrzelisz. Nie martw się. Luneta ma wbudowany noktowizor. Przełącz tą małą wajchę i ciemność zabłyśnie zielonym światłem. – Streścił Królik, po czym wcisnął kompanowi swój karabin snajperski. Chirurg z lekkim zmieszaniem chwycił podany przedmiot. Oparł swoje AK o ścianę. Przez chwilę lustrował wzrokiem małą radziecką armatę. Rozłożył nieśpiesznie dwójnóg na drewnianej framudze okna. Postawił na nim karabin. Przełączył wajchę i spojrzał przez lunetę. Dzięki niej widział w ciemności doskonale. Dziwny przedmiot rzucał nieco oślepiające światło, lecz to nie przeszkadzało. Wypatrywał w gęstwinie sprawcy ryków. Nie widział nic niepokojącego.
- Widzisz coś Królik? – Zapytał.
- Na razie nic. Obserwuj teren, gdzieś musi być. – Odpowiedział zdeterminowany. Mijały minuty przesycone odgłosami nocnego koncertu świerszczy. Zdawały się nie zwracać uwagi na śmiertelne niebezpieczeństwa dookoła nich. Chirurg przeczesywał za pomocą lunety cały teren. Co prawda wiele drzew i krzewów przesłaniało mu czysty widok na plac, lecz z pewnością duża cześć była w zasięgu jego wzroku. Cisza i spokój. Jakby miasto oraz jego przerażający mieszkańcy spali. Nic zdawało się nie zakłócać sielskiej atmosfery, o ile taka może panować w tym opuszczonym miejscu. Zerwał się porwisty wiatr. Ciemne, burzowe chmury przesłoniły niebo, odcinając Limańsk od jasnego blasku księżyca i gwiazd. Niebo zabłysło. Przecięła je złowroga błyskawica. Kilka sekund i grzmot. Na ziemie spadły pierwsze krople deszczu, których intensywność narastała z każdą sekundą ich wędrówki po ciemnym niebie. Wiatr wyginał korony drzew, jakby były jego zabawkami. Potężne sosny, brzozy i dęby bez oporu poddawały się jego szaleńczej zabawie. Lecz oni niestrudzenie stali w oknie obserwując plac. Wiatru huczał i wpadał na klatkę schodową kontynuując swój taniec. Krople deszczu odbijały się od zimnej lufy karabiny. Gromy coraz częściej przecinały niebo. Złowieszczy pejzaż obudził niepokój w sercach snajperów. Mieli wrażenie, że Zona odkryła ich zamiary. Nie chciała dopuścić do zabrania jednego ze swoich skarbów. Chciała go bronić wszelkimi możliwymi sposobami. Czuli, że nie są tu mile widziani. Jednak trwali. Jak skały na brzegu opierające się sztormowi, tak oni opierali się zabójczej furii strefy.
- Chirurg! Na lewo, zaraz przy wraku auta! – Krzyknął Królik, klepiąc kompana w ramię.
- Widzę. – Krótko odpowiedział, po czym wycelował. Żołnierz miał rację. Zauważył tam bestię. Urządziła sobie legowisko pod starym, przewróconym na bok Uazem. Dopiero teraz cała postać wytworu zony była widoczna. Chirurgowi zmroziło krew w żyłach. Długi, prawie trzymetrowy korpus, który kształtem nie przypominał żadnego organizmu żywego. Był on po prostu breją narządów wewnętrznych i mięsa, szczelnie zbitego w odrażającą kupkę. Z korpusu, pod różnymi kątami wystawały, dwie długie kości. Twarz, a właściwie pysk mutanta, przyprawiał o mdłości. Owłosione czoło jakiegoś zwierzęcia, niżej otwór gębowy, wokół którego wiły się długie, czerwone, poskręcane nici. Nie wiadomo z czego były zrobione, lecz wypływała z nich żółta maź. Najbardziej przerażający był jednak sposób poruszania się bestii. Pokonywała ona odległości za pomocą ludzkich rąk. Oderżnięte od ramienia, wetknięte były niedbale w mięsną masę. Całe podziurawione i zakrwawione, poruszały się przemieszczając korpus potwora.
- Co to ku*wa jest?! – Krzyknął wyraźnie przerażony Chirurg.
- Ja pieprze… - Wykrztusił z siebie zmieszany Królik. – Nie ważne. Zabij to cholerstwo! – Krzyknął, jakby wróciła mu wewnętrzna pewność siebie.
Chirurg, wycelował. Jego serce biło szybko. Starał się uspokoić oddech. Wziął wdech. Zamknął na chwile oczy. Odnalazł w sobie spokój. Krople deszczu odbijające się od jego twarzy przestały mu przeszkadzać. Błyskawice harcujące po niebie i żarzące się jak pochodnie nie sprawiały na nim wrażenia. Nie słyszał dudniącego wiatru. Świat jakby zwolnił swój bieg. Otworzył prawe oko przystawiając je do lunety. Nie słyszał nic. Nie czuł nic. Był skupiony. Wziął głęboki wdech. Wypuścił miarowo powietrze nosem wstrzymując oddech. Położył palec na stalowym spuście. Przycisnął broń do ramienia. Przeraźliwa sylwetka potwora była wyraźnie widoczna na tle celownika. W myśli zmierzył odległość. Jakieś trzysta metrów. Siny zachodni wiatr. Krzyżyk w celowniku przesunął nieco w lewo. Nie wiedział skąd, ale miał wrażenie, że tak właśnie powinien zrobić. Znajdował się lekko obok głowy mutanta. Czuł w sobie, że pocisk może przelecieć lekkim łukiem. Wypuścił do końca powietrze z płuc. Czuł jak bije jego serce. Powoli, nieśpiesznie przerzucało kolejny litr krwi. Nieco mocniej oparł palec na spuście i wystrzelił. Odgłos wyrzucanego pocisku zmieszał się z rykiem rozszalałej burzy. Jakby stanowiły jedność. Lufa plując ogniem, wypuściła ze swojego matczynego objęcia brązową kulę. Przecinała ona krople deszczu. Leciała w dół chcąc zagłębić się w ciele przeraźliwej bestii. Pokonała trzysta metrów i ulokowała się dokładnie w prawym oku mutanta, rozrywając jego czaszkę na pół. Krew, a raczej śluz z nią pomieszany obryzgał maskę auta przy którym potwór miał legowisko. Breja została szybko spłukana przez wodę. Potwór wydał z siebie dziki ryk. Wydobył się on bezpośrednio z tchawicy, gdyż spora część głowy mutanta, była właśnie zmywana z maski Uaza. Zachwiał się i runął cielskiem na ziemię wyrzucając ze swojego obrzydliwego ciała kolejne litry krwi. W tym momencie do Chirurga ponownie zaczęły docierać bodźce. Oddech stawał się szybszy. Serce biło jak oszalałe. Odsunął się od okna, opierając o ścianę. Karabin upadł na kamienną posadzkę. Jego organizm pomału dochodził do siebie. Spojrzał na towarzysza. Napotkał jego wzrok. Był pełen podziwu.
- O cholera, Chirurg. Ty byłeś snajper…- Nie zdążył dokończyć, gdyż klatkę schodową przeszył potworny ryk. Kompani rzucili Się do poręczy spoglądając w dół. Zauważyli sylwetki pięciu potworów. Podobne do tych, które oblegały tereny dookoła szpitala psychiatrycznego.
- Dołem nie możemy. – Rzucił szybko Chirurg.
- Tu jest drabina na dach. Postaram się otworzyć właz. Zatrzymaj ich. – Powiedział Królik, po czym wcisnął mu do ręki dwa granaty odłamkowe. Zarzucił na plecy swoją snajperkę, po czym wszedł na drabinę i zaczął majstrować przy tytanowej kłódce oddzielającej ich drogę ucieczki. Chirurg stanął na schodach. Wycelował ze swojego AK-74u w dwójkę potworów która była już na drugim piętrze. Wypuścił serię kilkunastu pocisków. Większość z nich zagłębiła się w beton, lecz kilka dosięgło korpusu mutanta. Ten zaskowyczał przeraźliwie, lecz nie przeszkodziło mu to w kontynuowaniu wędrówki. Mężczyzna broniąc schodów na czwartym piętrze wypuszczał w idące w ich stronę potwory kolejne serie. W magazynku skończyła się amunicja. Wyciągnął z plecaka kolejny. Naładował broń, po czym dalej prowadził ogień zaporowy. Dwie bestie padły na ziemię, zalewając kamienną podłogę posoką. Trzy z nich wciąż posuwały się do góry. Chirurg wyciągnął granat. Naciągnął zawleczkę, po czym rzucił ładunek na trzecie piętro. Zakrył uszy. Głośny wybuch poruszył ścianami. Schody na których stał zadrgały. Spojrzał w miejsce wybuchu. Było tam pełno kończyn i wnętrzności goniących.
Jeden mutant pozostał żywy. Bez nóg oraz bez jednej reki z twarzą podziurawioną odłamkami, czołgając się usiłował dopaść stalkera. Gdy był już blisko, ten z całej siły kopnął okaleczonego potwora w twarz, po czym, wypuścił w jego stronę połowę magazynka. Pociski zagłębiły się w ciele, dziurawiąc je jak sitko. Odetchnął z ulgą. Jego radość nie trwała długo. Powietrze ponownie przeszył dziki skowyt. Spojrzał na dół. Zauważył krępą postać, o ludzkiej budowie. Skóra potwora była brązowo niebieska. W miejscu otworu gębowego znajdowały się macki. Nagle mutant jakby rozpłynął się w powietrzu. Zaniepokoiło to Chirurga.
- Królik! Ile jeszcze?! Jakiś stwór nagle rozpłynął się w powietrzu. – Krzyknął do towarzysza.
- O ku*wa, to pijawa. Rzuć granat i kiedy usłyszysz kroki, strzelaj. Ja prawie skończyłem! – Również krzykiem odpowiedział żołnierz. Chirurg wyjął z kieszeni kolejny, ostatni już granat. Scisnął go mocno, po czym czekając kilka sekund rzucił na drugie piętro. Kolejny wybuch. Ze ścian posypał się tynk. Lecz zaraz po nim dało się słyszeć ryk i złowieszcze sapanie.
- Dobra, otwarte, chodź tu szybko! – Powiedział żołnierz. Obrońca schodów, rzucił się w stronę włazu. Zaczął wchodzić po stalowej drabince, jednak coś chwyciło go za nogę i pociągnęło w dół. Uderzył głową o posadzkę. Był oszołomiony. W tym samym momencie zauważył przed sobą dwa, wielkie, świecące się oczy. Potwór zmaterializował się. Uderzył stalkera w klatkę piersiową. Ten jak Kukiełka poleciał na ścianę. Uderzył o nią plecami. Jego broń, była już na dachu. Rozejrzał się po obszernej klatce schodowej. Nie widział nic po za drzwiami prowadzącymi do mieszkań i odchodzącą od ścian pożółkłą farbą. Nastąpiła cisza.
- Szybciej, biegnie ich tu więcej! – Usłyszał krzyk towarzysza. Znajdował się na półpiętrze. Ruszył ponownie w stronę włazu, lecz znajdując się blisko niego, coś ponownie pociągnęło go za nogę. Upadł, poczuł na sobie obślizgłe ciało potwora. Ponownie ukazał się jego oczom. Twarz mutanta była kilka centymetrów od jego. Ryknął po czym macki, na jego otworze gębowym oplotły twarz Chirurga. Zauważył setki drobnych, ostrych jak brzytwa zębów. Macki potwora wbiły się w jego policzki. Czuł jak przebijają jego skórę. Miał wrażenie jakby potwór coś z niego wysysał. Zebrał w sobie wszystkie siły, złapał atakującego za szyję, po czym cisnął jego głową o metalowe barierki. Niestety wciąż znajdował się w przeraźliwym uścisku, silnych, zmutowanych rąk potwora. Przypomniał sobie o starym Makarovie, którego znalazł na dnie laboratorium.
Miał go w kieszeni. Wyciągnął pistolet. Przeraźliwy uścisk, zabierał mu powietrze. Zaczął się dusić. Krew napłynęła mu do mózgu. Fakt ten wykorzystał potwór, robiąc w jego twarzy kolejne dziury, z których wysysał krew. Przezwyciężając swoje słabości, Chirurg przystawił do głowy potwora pistolet. Nacisnął spust. Wypalił trzy razy. Uścisk zelżał. Spływała teraz na niego krew mutanta, wydostająca się z dziury po pociskach. Zrzucił z siebie ciało, po czym wdrapał się na dach. Królik pomógł mu wejść, po czym zamknął właz. Twarz mężczyzny zalana była krwią. Zarówno mutanta, jak i jego własną, która wciąż obficie ciekła z dziur wykłutych przez macki. Stanęli na dachu bloku. Nastawał poranek. Słońce nieśmiało wychylało się na wschodzie oświetlając ponury krajobraz zamkniętej strefy. Przebijało się przez niebezpieczne ulice, ogrzewając swym ciepłem zmarznięte ciała. Burza ustała. Ustąpiła miejsca dniu. Burzowe chmury tak szybko jak się pojawiły, tak szybko zniknęły. Stali na dachu nie mówiąc nic. Patrzyli jedynie na siebie.
- Krwawisz. – Powiedział zatroskany Królik, po czym dał Chirurgowi kawałem czystego materiału. Ten przetarł twarz i oczy. Odetchnął z niemałą ulgą. Spojrzeli na rzędy blokowisk, malowniczo prezentujących się na tle wschodzącego słońca. Obaj byli zmęczeni.
- Jak zejdziemy? – Zapytał Chirurg.
- Poszukamy zejścia na inną klatkę, tamtędy uciekniemy. – Niestety, królik nie dokończył, gdyż właz, który przed chwilą zamknął wyleciał z impetem z zawiasów. Z dziury wydostała się zdeformowana postać porośnięta kwasowymi bąblami, za nią kolejne i kolejne. Z otworu wyszło również kilka pijawek, które widząc wędrowców od razu rzuciły się w ich stronę. W świetle dnia ich kamuflaż nie zdawał się na wiele, gdyż obślizgłe ciała odbijały od siebie promienie słoneczne. Kompani otworzyli ogień. Chirurg przecinał powietrze seriami, ze swojego AK, zaś Królik usiłował pojedynczo eliminować nadchodzących wrogów. Tak strzelając i broniąc swoich pozycji, cofali się. Po kilkudziesięciu metrach, gdy skończyła im się amunicja, a cały dach obłożony był ciałami mutantów dotarli nad przepaść. Z włazu wychodziły kolejne bestie. Każda straszniejsza i bardziej odrażająca od poprzedniej. Słońce świeciło im w oczy. Widzieli jak mutanty posuwają się w ich stronę.
- Co robimy?! – Krzyknął przerażony Królik.
- Na drzewo! – Odpowiedział Chirurg rozglądając się dookoła. Obok kamienicy na której się znajdowali wyrastała sporych rozmiarów lipa. Z dachu można było na nią skoczyć, a potem próbować zejść na ziemię. Nie mieli wyboru. Potwory były coraz bliżej. Towarzysze w mgnieniu oka skoczyli na drzewo. Oboje złapali się zmęczonymi rękoma, grubych konarów lipy, strącając podczas skoku kilka gałęzi oraz żółtych, jesiennych liści. Spojrzeli na dach. Potwory rycząc głośno stanęły na krawędzi, lecz nie odważyły się skakać za nimi. Towarzysze pomału schodzili na dół. Znaleźli się na ziemi.
- Wracajmy do bazy – Powiedział Królik. Oboje udali się w stronę bezpiecznego domu. Mijali kolejne blokowiska, które jak warzywa w ogródku posadzone były w równych rządkach. Słońce rzucało na ich zmęczone, brudne twarze cień nadziei. Szli w milczeniu uważając na każdy zakamarek, na każdą uliczkę. Tak oto skończyły się nocne łowy…