I wsio idot po planu - Rozdział II-cz.I Lato w zonie. Byliście kiedyś w zonie latem? Bo ja nie poznaję tego terenu. Idę, idę, i wszystko jest zielone, radosne, nigdzie nie widać krwi, flaków, mutantów. Jedyne co widzę to zieloną trawę, krzaki, drzewa, wszystko wyginające się na wietrze. Jedyne czego tu brakuje - to dźwięków. Tak - dźwięków. Nie słychać tu ani słowika, ani stukania dzięcioła, ani chrząszczy ani koników polnych. Panuje tu idealna cisza, przerywana tylko szelestem liści, które łopoczą na wietrze.
Idę leśną, wydeptaną ścieżką, mocno już porośniętą przez różnego rodzaju krzaki. Widoczność tak na pięć metrów, dalej widać już tylko liście.
- Blaadź - warczę sobie pod nosem, kiedy to kolejny patyk uderza mnie w czoło
W końcu ścieżka zaczyna zakręcać i dochodzi do większej, leśnej, dróżki, którą da się już normalnie poruszać, bez odganiania od siebie tych badyli.
Uff... - czuję ulgę widząc znowu tą niską postać, w czarnym płaszczu i z zarzuconym kapturem, idącą przede mną na dróżce.
Tak, to był Mendelejew. Tam, na tej ścieżce z krzaczorami - wpadłem lekko w panikę. W końcu nie wiem gdzie jestem, gdzie idę, co mam zrobić i jak to zrobić. To wszystko wie Mendel, mam nadzieję...
Doganiam lekko towarzysza i idę za nim w odległości około pięciu metrów, trzymając mocno bajkała. Idziemy, maszerujemy i podążamy w nieznanym mi kierunku, już od kilku minut, w zupełnej ciszy.
Coś Mendel chyba dzisiaj nie w sosie. Zwykle to jadaczki nie potrafi zamknąć, a teraz nie odezwał się od początku ani słowem. Chyba sprawa jest poważna - myślę sobie, patrząc na jego czarny, potargany płaszcz z kapturem.
Od kilku minut rozglądam się po lesie i nic ciekawego specjalnie nie widzę. Lecz spoglądając do przodu, w dal - widzę jak las się kończy i dostrzegam jedynie mocne światło.
A więc to chyba tam idziemy, ciekawe co jest za tą granicą lasu - przeszło mi przez głowę.
Maszerowaliśmy już dobre dwadzieścia minut, o ile nie więcej, ale w końcu doszliśmy - widzę krótki błysk, taki jak zawsze widzimy, kiedy wychodzimy z ciemnego pomieszczenia na słońce, i ...
O ku*wa
- Mendel, gdzie my ku*wa idziemy?
- Właśnie tam - odpowiedział krótko, wskazując palcem przed siebie
- No chyba was wszystkich popie*doliło. Co my tam niby mamy zrobić? opie*dolić kilka meblościanek czy kuchni? A może Szefowi zachciało się komódki przy tym jego je*anym legowisku, a?
Tak, przed nami rozpościerało się miasto. Widok zieleni w lesie zastąpił horyzont w kolorze betonu, w kilku miejscach lekko pomalowanego. Na pierwszy rzut oka miasto wyglądało normalnie, jak miasto poza zoną. Bloki z wielkiej płyty, kilka wieżowców, w oddali widać było jakąś większą halę, ogólnie wyszliśmy z lasu w pobliżu jakiegoś osiedla mieszkalnego.
Ale coś mi tu nie pasowało, oj nie pasowało. Mianowicie - wszędzie było pusto. Puste ulice, puste osiedle, nawet aut, ciężarówek ani ciał nie było. Dodatkowo budynki były idealnie zachowane - kolejna dziwna rzecz. Zwykle w zonie takie blokowiska mają już ślady szabrownictwa i walk. Tu wybite okno, tam rozwalony samochód, a trochę dalej - dziury po kulach. Wiecie dobrze o czym mówię.
A tutaj? Nic z tych rzeczy - zupełnie jak nie w zonie, wszystko pięknie uchowane, jakby społeczność zony w ogóle ominęła to miejsce.
Nie podoba mi się to, oj mocno mi się to nie podoba.
Mendel chyba nie zwrócił uwagi na moją kąśliwą uwagę i w ciszy ruszył do przodu, w kierunku miasta.
- Dom wariatów - powiedziałem głośno, ale Mendelejew nawet się nie obrócił.
No co miałem robić - zawrócić? Gdzie? Gdzie ja w ogóle jestem? Nie znam tego lasu, nie znam tego pierdo*onego miasta, nie wiem jak i gdzie wrócić, cholera! Więc poszedłem za nim, nie odzywając się już ani słowem.
Szliśmy już od dłuższego czasu tymi betonowymi alejkami, wzdłuż jakiś starych kamienic, aż w końcu skręciliśmy w jakąś główną uliczkę. Ulica była brukowana, samochody nie miały tu chyba wstępu, kiedy byli tu jeszcze ludzie - zwróciłem uwagę na bardzo dobrze zachowane metalowe słupki, ciągnące się w poprzek drogi.
Ulica ta była bardzo szeroka, jakoś na dwadzieścia metrów. Po środku była przedzielona lampami i ławkami - na dwa ,,pasy", którymi zapewne kiedyś poruszali się ludzie. Po obu stronach uliczki ciągnął się nieprzerwany pas kolorowych i wysokich sklepów, niczym dwa ogromne mury odgradzające tę przeklętą aleję od reszty świata.
- Powiesz mi Mendel w końcu gdzie my do cholery idziemy?
- Spokojnie, idziemy w dobrym kieru... - nie dokończył Mendelejew i osunął się bezwładnie na ziemię.
Jeb - słychać tylko ciało Mendela uderzające o kostkę brukową
- Job twoju mać! - krzyknąłem, kucając na jedno kolano i celując przed siebie.
Zamurowało mnie. Patrzyłem się tylko tępo na leżącego Mendela, oczekując nie wiadomo czego. Po chwili namysłu podniosłem się lekko i spojrzałem z góry na mojego towarzysza, który leżał z dziesięć metrów ode mnie - nie widać krwi, nic nie jest przestrzelone. To chyba jednak nie snajper - odetchnąłem w myślach.
Podbiegłem szybko do niego i rzuciłem strzelbę obok jego nogi.
-Mendel ! Mendelejew ! Co ci ku*wa jest!? - potrząsałem jego zwiotczałe ciało.
-Bladź, bladź, blaadź! Ludzie! Pomagicie! Kto-nibud! Pomagicie! - zacząłem wrzeszczeć. Wiem że to było głupie, ale nic innego nie przychodziło mi wtedy do głowy. Nie wiedziałem gdzie jestem, Mendel leżał bezwładnie na ulicy a wśród nas - ani żywej duszy.
-Ludzie! Ludzie! Pomagicie... - dochodziło do mnie powoli że jestem po środku jakiegoś je*anego pustkowia, gdzie nawet stalkera pewno nie spotkam.
Lecz wtedy zobaczyłem coś bardzo nienormalnego. W świecie poza zoną byłby to przeciętny, niezwracający uwagi widok. Lecz tu - w świecie zony - coś takiego nie miało prawa istnieć. Nie miało prawa, a jednak było.
Przede mną, między ścianą sklepów - stał osamotniony, jednorodzinny dom parterowy. Co dziwniejsze - w oknach paliło się światło, na parapetach, za oknami były nawet postawione zapalone świeczki.
Jakim cudem ja tego nie zauważyłem wcześniej - przeleciało mi przez myśl
Dałbym sobie wtedy rękę urwać że nawet słyszałem jakąś radosną rozmowę w środku oraz odgłosy muzyki.
Czym prędzej zerwałem się na równe nogi i podbiegłem do drzwi wejściowych. Nacisnąłem klamkę - i otwarte.
- Halo? Jest tu kto? - zawołałem, stojąc w progu. W środku paliło się światło.
Zrobiłem krok do przodu i już byłem za futryną drzwi.
Stałem w takim małym przedpokoiku, po prawej stronie miałem dużą szafę, z której lekko wystawały płaszcze. Natomiast za nią - stał mały stojak na buty, na którym to - powieszone było kilka par męskiego i damskiego obuwia. Przede mną, w odległości czterech metrów - były drugie drzwi - ot, taki mały, zamknięty, przedpokoik.
- Jest tu kto? Nie mam złych zamiarów, potrzebuję pomocy! - zawołałem jeszcze raz w kierunku drzwi. Podświadomie lekko uniosłem ręce do góry, pokazując że jestem nieuzbrojony.
Głucha cisza. A zaledwie minutę temu byłem pewien że słyszę rozmowę.
Podszedłem do drugich drzwi i otworzyłem je.
Znalazłem się w dużym pokoju połączonym z kuchnią. Było to ogromne pomieszczenie, wielkości całego mieszkania, w którym mieszkałem za młodu.
Naprzeciw mnie stała skórzana kanapa, a koło niej - dwa skórzane fotele. Wszystko to ustawione frontem do dużego telewizora, obok którego usytuowany był ładny, ozdobny kominek. Taki jak na amerykańskich filmach - murowany i ze szklaną, przednią pokrywą. Co bardziej mnie urzekło - kominek był rozpalony, a w środku płomień wesoło skakał po drewnie.
Job twoju mać. Co tu się ku*wa wyprawia? - zacząłem się zastanawiać gdzie właśnie trafiłem.
Ale szybko przypomniałem sobie po co tu właściwie jestem - zacząłem biegać i otwierać kolejne pomieszczenia, w poszukiwaniu jakiś ludzi.
Kuchnia - pusto, łazienka - pusto, sypialnia - jedna, druga - ani żywej duszy.
- Blaadź
Podszedłem do ostatnich drzwi. Szarpię klamkę, otwieram je i widzę ... schody na dół.
- Piwnica, pięknie - mówię pod nosem.
Lecz z jej głębi słyszę jakieś głosy, jakby tam na dole toczyła się jakaś zabawna dyskusja. Nie jestem w stanie usłyszeć co konkretnie mówią, ale czuję jakby zapraszali mnie do zejścia.
Tak, wiem że to było głupie - ale zszedłem po tych schodach. Czułem się bezpiecznie schodząc - ja po prostu chciałem wiedzieć o czym tam mówią, dlaczego tu mieszkają, gdzie jestem i czy to dalej zona czy może już inny świat?
Piwnica była jasno oświetlona i ładnie otynkowana. Na pierwszy rzut oka wydawała się bardzo mała, bo była zaledwie małym korytarzykiem, który jednak rozgałęział się na inne.
Dziwne to wszystko było i przypominało budową te ogromne piwnice pod starymi blokami z wielkiej płyty - wąskie, kręte i z labiryntem małych korytarzy.
Znowu usłyszałem rozmowę. Tym razem już pobiegłem w jej kierunku
- lewo, prawo, prawo , lewo - mówiłem sobie pod nosem, starając się zapamiętać gdzie skręcałem w tej je*anej piwnicy
Głosy cały czas zmieniały swoje źródło - gdy byłem już pewien że idę w dobrym kierunku - one nagle odzywały się zza moich pleców, bądź z innej, niespodziewanej strony
- Job twoju mać! Ludzie! Gdzie jesteście! - zawołałem z rozpaczy
I wtedy się zaczęło...
Usłyszałem tylko za plecami zatrzaskiwane drzwi a chwilę potem zgasło światło.
-Kurwa, ku*wa, bladź! Wołodia, debilu, kajś ty wszedł - wołałem sam do siebie waląc się po głowie pięściami
Zacząłem błądzić po omacku. Wysunąłem ręce tak aby dotykały obydwu ścian korytarza i szedłem przed siebie. Skręcałem byle gdzie, byle iść na przód.
-Bladź, bladź, blaadź ... - serce waliło mi jak młot. Jeszcze chwila i chyba połamie mi żebra i wypadnie mi z klatki piersiowej.
Czuję jak pot zalewa mi oczy. Pocę się cały, jest mi gorąco, zupełnie jakbym był w saunie.
Boję się, boję się co zaraz może mnie spotkać w tej ciemności...
Boję się, boję się czy przeżyję kolejny dzień i czy usiądę jeszcze raz z chłopakami przy ognisku...
Boję się, ku*wa jak się boję o swoje życie...
Za moimi plecami słyszę ryk. Ale nie taki zwykły. Ktoś, albo
coś - ryczy jakby człowiek krzyczał, a jednocześnie jakby pies warczał i szczekał. Obydwa te głosy pomieszane nielogicznie, przerywające się nawzajem, lecz jednocześnie wydobywające się z tego samego źródła.
- ku*wa, bladź, blaadź! Ja nie chcę tu umierać - wołam w nicość, coraz bardziej łamiącym się głosem.
Nogi moje są coraz cięższe, ciążą mi, kiedy próbuję biec. Zupełnie jakby nie były już moje i próbowały mi wręcz przeszkodzić w ucieczce. Biegnę coraz wolniej i wolniej aż w końcu nie mam siły.
Nie umiem ustać prosto, moje nogi się łamią pode mną, trzęsą się i obijają o siebie. Muszę podeprzeć się ściany ażeby wrócić do pionu.
- Otche nash, sushchiy na nebesakh...* - modliłem się głośno. Nie pozostało mi już nic innego. Może przed końcem mojego nędznego życia uda mi się jeszcze zmówić ostatni paciorek.
- Da svyatitsya imya Tvoyo...** - głos coraz bardziej mi się łamie, coraz ciężej biorę każdy oddech. Coraz ciężej idzie mi wypowiadanie słów.
I wtedy, z półmroku wyłania się to...
Widzę garbatą, ludzką sylwetkę, pochyloną mocno do przodu. Ma na sobie strzępki koszuli, a całe jego ciało pokrywają ogromne guzy i deformacje. Głowa jego zrosła się prawie z korpusem. Jego twarz jest strasznie pomarszczona, jakby w okropnym grymasie bólu.
-Niee! - wołam, starając się jeszcze uciec, ale czuję że nie zdobędę się już na ani jeden krok.
Postać zaczyna biec w moją stronę i w ostatnich metrach widzę tylko tą potworną, powykrzywianą twarz, po czym potwór rzuca się na mnie
-NIEEEE!! AAAGHHH!!
Ciemność, nastaje ciemność.
- NIEEEE! - wołam, wybudzając się wreszcie z tego koszmaru.
Z adrenaliny uniosłem się wręcz z ziemi, zastygając w siadzie prostym, przy gasnącym ognisku.
- ku*wa, co to było.
Widzę tylko, że jest już ranek, promienie słońca powoli przedzierają się nad horyzont. Jest bardzo zimno, ale ja jestem cały spocony. Czuje się, jakbym przed chwilą wyszedł z bardzo zimnego jeziora i, nie wycierając się - założył moje ciuchy.
- NIEEEEEE! PACANY! POMAGICIE ! - chwilę zajęło mi ,,przemielenie" tego, co przed chwilą usłyszałem za plecami. Przecież ja już miałem mordę zamkniętą.
Obejrzałem się za siebie
- ku*wa
Serce znów wskoczyło na wyższe obroty.
Pięć metrów ode mnie - widziałem Patyka tarzającego się na ziemi, oraz pojedynczego ślepego psa, który stał nad nim i szarpał go mocno za lewe przedramię.
Scena ta przypominała lekko filmy dokumentalne, które oglądałem za młodu. Kiedy to pokazywali tresurę psów policyjnych, które zawsze szarpały, na treningach, delikwentów za rękę. Różnica była tylko taka - że ten pies nie był psem policyjnym, a Patyk nie miał na sobie tego ogromnego kaftanu ochronnego, grubości mojego uda, a jedynie - swój stary, zmechacony sweter.
- Job twoju maać! - krzyknąłem głośno i sięgnąłem po strzelbę, którą zostawiłem na noc przy prawej nodze.
- NIEEEE ! NIEEEE ! ZABIERZCIE TO ZE MNIE! - krzyczał coraz bardziej rozpaczliwie Oleg
,,Łamię" bajkała - puste komory - ku*wa.
Szybko schylam się po moją torbę z maski gazowej, która robiła mi za poduszkę. Otwieram szybkim ruchem główną komorę torby. Biorę dwa pociski, na ślepo, i szybko wstaję.
Ręce trzęsą mi się, a bajkał ciąży. Serce bije coraz mocniej.
-Blaaadź! - ryczę ze wściekłości, kiedy jeden z pocisków nie wsuwa się do lufy i spada na ziemię.
Patrzę kątem oka na drugi - ku*wa, to ten felerny. Znowu się z niego śrut wysypał - przechodzi mi szybko przez głowę. ch*j z tym.
Strzeli, nie strzeli - nie myślę teraz o tym
Wkładam pocisk do lufy i dociągam ją do jednej linii z korpusem - słychać klik - czyli wszystko działa jak powinno.
Podnoszę szybko śrutówkę do ramienia i celuję w psa, który coraz to bardziej rozszarpuje rękę mojemu towarzyszowi.
Naciskam szybko spust - czuję lekkie szarpnięcie.
Coś za lekkie, pewno w ogóle śrutu w tym nie było - przeszło mi przez głowę.
Ale podziałało.
Pies zaskomlał głośno i rzucił się do ucieczki. Przebiegł ze dwa metry - JEBJEBJEB - przeszyła go, wręcz na wylot - seria z cięższego kalibru.
Spojrzałem w bok - to był Czacha, ze swoim kałachem.
- ku*wa, trzeba było jednak wystawić kogoś na tą je*aną wartę - powiedziałem do Victora to, co pierwsze przyszło mi na myśl
- Zaś będzie prze*ebane, jak szef się dowie - odpowiedział Czacha
- Ja pie*dolę, mało brakowało. Dobrze chociaż, że nie rzucił się mu do gardła.
Przeładowałem znów strzelbę, podnosząc pociski z ziemi, i przewiesiłem torbę z amunicją przez ramię, jakby czekając na kolejne, grożące nam, niebezpieczeństwo.
- CO TAM SIĘ ku*wa ZNOWU WYPRAWIA - usłyszałem wnerwiony głos Mendela, dochodzący z wnętrza dziupli - jako jedyny spał dzisiaj w środku.
- ILE RAZY WAM DEBILE MÓWIŁEM ŻEBY NIE STRZELAĆ BEZ POT.... - urwał, gdy tylko stanął u wejścia do budynku i zobaczył krwawiącego Patyka, a kilka metrów dalej - zmasakrowanego psa.
- No Mendelejew. Ciekawy dzień się zapowiada - powiedziałem głośno, czując jak moje serce powoli zwalnia do normalnego rytmu.
Nie odezwał się i podbiegł szybko sprawdzić stan Olega.
Dopiero teraz usłyszałem radio, którego wczoraj nie zgasiliśmy. Leciała tam moja ulubiona, od jakiegoś czasu - piosenka.
- Vso idot po planu*** - zanuciłem sobie pod nosem
A moya sud'ba zakhotela na pokoy
YA obeshchal yey ne uchastvovat' v voyennoy igre
No na furazhke na moyey serp i molot i zvezda... **** - dokończyło radio
____________
* - Ojcze nasz, któryś jest w niebie
** - święcie imię Twoje
*** i wszystko idzie zgodnie z planem
**** - Distemper ,,Всё идёт по плану" -
https://www.youtube.com/watch?v=MRAP_Rvtgno&list=LLBpTsl0DkBLUo_XbR0PHqmw&index=10