"Z pamiętnika chorego botanika" by Fender

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

"Z pamiętnika chorego botanika" by Fender

Postprzez Fender w 23 Sty 2012, 01:10

Witam wszystkich, którzy poświęcili czas na czytanie mojego opowiadania, jak i tych, którzy kiedyś zaczną :wink: Z powodu chwilowego braku weny na kontynuowanie "Miasta radzieckiego snu", zdecydowałem się zamieścić kilka rozdziałów mini opowiadanka, relacji? Nazwijcie to jak chcecie. Zostanie przedstawiony los człowieka, którego nie zrozumiał świat, który stworzył coś niesamowitego, lecz przerażającego we wnętrzu czarnobylskiej strefy. Zapraszam do czytania. Codziennie postaram się dodawać kolejne rozdziały, jeśli temat przypadnie do gustu. Oto pierwszy z nich:

Rozdział I

„I żebyś więcej nie skrzywdził żadnej istoty” – Tak brzmiały ostatnie słowa wypowiedziane przez komisarza Kosinowa. Zapadły głęboko w jego duszę, jak kamień zrzucony w ciemną czeluść studni. Ciężkie one były dla serca botanika. Chciał on być użyteczny, chciał zmienić bieg nauki i wytyczyć nową linię postrzegania celu życia istoty ludzkiej. Lecz czemu by nie mieszać losów człowieka z tworem, który niegdyś miał w sobie coś ludzkiego? Zagadka przez wiele lat rozbrzmiewała jak dzwon kościelny w jego chorym umyśle, usilnie próbując znaleźć jakieś rozwiązanie. Przeczesał on wspomnieniami wszelkie zakamarki najczarniejszych sekretów. Próbował wejść do umysłu wielkich-upadłych psychopatów.

Po co? Aby znaleźć odpowiedź. Chciał wiedzieć, że nie jest jedynie kolejnym szaleńcem mordującym z zimną krwią, aby zaspokoić wewnętrzny niepokój chodzący w zakamarkach uczuć. Wiedział, że tworzy nowe życie, że ulepsza. Jak doskonały inżynier, który nanosi na nieudany projekt kolejne poprawki tworząc coś pięknego. Coś podziwianego. Wielkiego. Był architektem ludzkiego ciała. Znał jego każdy zakamarek. Dziesięć lat studiował anatomię każdej żywej istoty. Przedostał się do strefy, aby realizować swoje pragnienia. Chciał w tym miejscu, wyjęty spod prawa. Spod osądów ludzkiej moralności, oddać się własnemu dziełu.

Lecz również tutaj nie mógł uchronić się przed czujnym okiem patrzącym z góry. Okiem, które od wielu lat zdawało się karcić jego poczynania, zmieniając jedynie osoby, które przez nie patrzyły. Stał się wyrzutkiem. Ścigany przez prawo. Przecież on tylko pracował z ludzkim ciałem! Wcale nie zabił. On przecież UDOSKANALAŁ. Nie rozumiał szumu narastającego wokół jego osoby. Ludzie po prostu nie byli w stanie pojąć potęgi jaką daje łączenie gatunków. Chciał stworzyć człowieka idealnego. Pozbawionego wszelkich wad. Twardo stąpającego po ziemi. Nie znającego uprzedzeń, chciwości, zachłanności. Lecz zwykły świat nie był wystarczający. Nie roztaczał przed nim tylu możliwości co nowy. Przesiąknięty śmiercią, lękiem, strachem.

Wyczuwał to. Wiedział, że znajdzie tu to czego szuka. Wiedział, że poświęci się badaniom nad tajnikami anomalnych wytworów potwornego miejsca. Jego pragnienia się ziściły. Osiadł na wielkich bagniskach. Mokradła odcinały go od wszelkiego porządku. Z początku Pijawiec przyzwalał na jego badania. Przecież się nimi fascynował! „Twoje teorie są niesamowite botaniku. Gratuluję” – Słowa te przyzywał przy każdym cięciu zadawanym swojej ofierze. Nie, nie! Nie można nazwać ich ofiarami.

Oni nie świadomi wielkiej wagi teorii głoszonych przez jego osobę wypierali to we wnętrzu. Jak ich małe, nędzne, ograniczone ludzkie umysły mogły pojąć wielkość czynów? Wielkość czasów, które on sam wyprzedzał umysłem pozbawionym ograniczeń? Jakby bezkresna płachta ciemności i niezrozumienia została zdjęta z jego wciąż ludzkich marzeń. Jednak świat nie potrafił zrozumieć. Ograniczone sukinsyny!

Tylko szydzić, wytykać palcami. Pogrążeni we własnych smutkach, topią żale wyżywając się na innych istotach. Te cechy należało wyeliminować. Zamysł botanika i jego cel przebywania w zonie był z pewnością szlachetny. Jednak droga, która wytyczyła w jego zagmatwanym umyśle, w jego plątaninie pomysłów krwawy szlak, obróciła się w naukę. Fascynującą, lecz przerażającą. Wszystko jednak zaczęło się, gdy botanik trafił pod czujne skrzydła Pijawca…

Rozdział II

Dzień 23 miesiąca Grudnia. Gdzie podział się śnieg? Ach tak, to przecież Zona… Od momentu powstania tego parszywego cholerstwa, tego skarbu najsłodszego nikt nie widział tu ani grama śniegu. Naukowcy natworzyli już niezliczone ilości teorii próbujących to wyjaśnić, lecz nikt o zdrowych zmysłach, nawet napruty kolejnym magicznym drinkiem Kulawca nie był w stanie zrozumieć o co naprawdę chodzi.

I tak oto trafił Botanik w czułe objęcia śmierci. Zony oczywiście, lecz gdzie jest granica pomiędzy tymi dwoma słowami? Śmierć czyha tu wszędzie. To nie są wielkie, przerażające produkcje kinowe, gdzie podczas ciemnej nocy bohaterowie doświadczając strasznych sytuacji. Tutaj nawet w najpiękniejszy dzień możesz zostać wypatroszony z flaków, a twoja głowa może zawisnąć przy pasie jakiegoś chorego zbira. Lecz bohater śmiertelnej komedii własnego życia nie przeszedł przez posterunek wojskowy. On przepłynął rzekę. Dokonał tego, czego nikt inny nigdy nie próbował. Nie miał ani jednego zadrapania. Oczywiście świecił się cały od napromieniowania. Chłopaki Pijawca znaleźli go wpół żywego na jakieś wyspie na Wielkich Bagnach.

Zanieśli go do bazy, postawili na nogi, wyleczyli. I wtedy herszt zaczął się interesować nieco nienormalnym przybyszem. Niby dobrze botanikowi z oczu patrzyło, lecz wzrok nieco obłąkany. Nie potrafili się z nim za nic porozumieć. Jęczał tylko jak niemowlę, wyginając twarz w dziwnym grymasie. Kazali mu łatać dziurawe kamizelki kuloodporne. Ręce machinalnie chodziły w jego ciemnym hangarze szyjąc kolejną część stroju. Wtedy nadszedł dzień kiedy zniknął. Zapodział się gdzieś. Przepadł jak kamień w wodę. Strata jak każda inna. I tak koleś był dziwny. Pijawiec wypalił kolejnego papierosa nie przejmując się nawet.

Cóż, jego decyzja. Mijały tak kolejne dni. Słońce tak jak zawsze wstawało zalewając cuchnącą ziemię wirującymi promieniami i jak zawsze chowało się jak szczur za ciemnymi zakamarkami horyzontu. I tak minęły dwa tygodnie. Stalkerzy ginęli łącząc swą krew z tchnieniem chłodnego powietrza, płynącego prosto z płuc martwej matki- strefy. Przychodzili nowi, niedoświadczeni, rządni przygód. Aż któregoś dnia wrócił. W tym samym płaszczu, kaptur na głowie. Jednak ciągnął za sobą jakieś dziesięć ciał mutantów. Wszystkie powiązane ze sobą swoimi własnymi flakami. Wypatroszone jak świąteczne karpie. Pijawiec oniemiał. Zabrał go ze sobą do biura, wypytywał o najróżniejsze szczegóły. Jakim cudem zabił tyle bestii? Cisza…

On tylko mamrotał, niestudzenie wykrzywiając twarz w dziwnych pozycjach. Postanowili zostawić sprawę, rozwiązując ją następnego dnia. Gdy weszli do hangaru botanika, ten leżał na swoim łóżku z oderżniętą własną dłonią. Krew tryskała z niej, oblewając dookoła ściany. Jego ubranie było całe zakrwawione, a on z wyrazem zachwytu w oczach, wszywał sobie właśnie rękę kontrolera. Obezwładnili go i dawaj do szefa. Pijawiec szeroko otwierając oczy obserwował mizerną postać artysty ciała. Ten siedział w kącie z odstającym, przyszytym do połowy kikutem. Wtedy to jak oszalały wpadł do biura Sziłow. Dyszał, nie mógł złapać powietrza. Serce dudniło w jego kudłatej piersi. „Kowalenkin wstał”. Twarz Pijawca wydawała się być jeszcze bardziej zaskoczona. Oboje popędzili do prowizorycznego lazaretu urządzonego w jednym z hangarów, w którym niegdyś mieścił się warsztat samochodowy. Stał przed nimi cały i zdrowy mężczyzna w średnim wieku. Oboje wpatrywali się w niego błędnym wzrokiem. Niewiedza i ciekawość kipiała z nich i wrzała w środku doprowadzając do nerwowych drgawek na całym ciele. A Kowalenkin zaczął opowiadać. Jak to umierający na rzadką chorobę nerek leżał oczekując na śmierć. Wtedy przyszedł do niego botanik. Czule pogłaskał jego spocone, poorane bliznami czoło, po czym zagłębił nóż w czymś co przytachał ze sobą w wielkim, czarnym worku.

Po chwili przyłożył do jego nosa chustkę nasączoną jakimś śmierdzącym ekstraktem. Wszystko czuł, oprócz bólu. Czuł jak botanik wycina mu nerki, jak gdyby wyjmował kredki z pudełka. Lecz brak było bólu. Na miejsce starych, niezdolnych do działania wsadził dwie nowe, które wyciął pijawce. Zespolił wszystkie nerwy, przewody. Perfekcyjnie zaszył paskudną ranę. I tak po przebudzeniu stary człowiek poczuł niesamowitą chęć do życia. Ból ustąpił. Jakby drugie życie wstąpiło w jego wątłe ciało. Wciąż oszołomieni wrócili do biura.

Tu również czekała ich niespodzianka. Botanik siedział przy biurku Pijawca, które było całe pokryte posoką i za pomocą starych, zardzewiałych kombinerek, oraz zapalniczki łączył i zespalał nerwy oraz narządy dłoni kontrolera ze swoim przedramieniem. Po chwili wydał z siebie cichy jęk i skierował dłoń w stronę metalowych puszek, skrzętnie poukładanych na kilku drewnianych półeczkach. Gdy tylko linia ręki pokryła się z miejscem w którym stała puszka po ananasach, ta uniosła się do góry i jak wierny pies wędrowała za miejscem, które botanik wskazał swoim nowym nabytkiem. Sziłow wraz z szefem o mało nie pomdleli. Zaprowadzili doktora do kwatery, zamknęli go na klucz i zwołali naradę. Kilku mężczyzn żywo debatowało nad dalszymi losami szaleńca…
Awatar użytkownika
Fender
Tropiciel

Posty: 259
Dołączenie: 26 Wrz 2010, 12:38
Ostatnio był: 22 Paź 2023, 06:35
Miejscowość: Przedmieścia Limańska
Frakcja: Naukowcy
Ulubiona broń: Viper 5 9x18
Kozaki: 90

Reklamy Google

Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 4 gości