To mój pierwszy tekst o tematyce stalkerowskiej, więc prosze o wyrozumiałość
Wpiekłowzięcie ( cz. I )
Dochodziła dziewiąta wieczorem. Stiefan miał zwyczaj o tej porze rozpoczynać lekturę następnej
książki, rozprawiającej o katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu, która wstrząsnęła światem. Dowiedział się o niej w wieku kilkunastu lat, od swojego bogatego ojca, znanego i cenionego fizyka atomowego. Posiadał bardzo obszerną kolekcję o tej tematyce, autentyczne, pożółkłe zdjęcia wykonane w Czarnobylu oraz pobliskim miasteczku Prypeć, stare gazety, czasopisma i grube książki autorów, którzy byli w tym zapomnianym przez czas miejscu. Miał też jedno marzenie. Pragnął osobiście zwiedzić Czarnobyl, poznać te wszystkie miejsca które uważał za najciekawsze i najbardziej tajemnicze miejsce na świecie.
Teraz gdy nadarzyła się taka okazja, Stiefan z wielkiego podniecenia nie mógł spać po nocach, siedząc do późnych godzin i studiując po raz kolejny już pogniecione i wytarte następne kartki czasopism. Jego ojciec, mając sporo znajomości w pobliskiej jednostce wojska, która projektowała nowy sarkofag dla zniszczonej elektrowni Czarnobylskiej, załatwił mu i słono opłacił krótką wycieczkę wprost do samej Zony. Zmęczony już studiowaniem obszernych artykułów, Stiefan zasnął z czołem opartym na zimnej szybie, na której utworzyła się mgiełka z jego otwartych ust, iskrząca się w świetle latarni na dworze. Miał prostą, o troszkę szyderczym wyrazie młodą twarz, naznaczoną lekkimi bliznami po przebytym trądziku. Przebudził się, przetarł niebieskie, podpuchnięte oczy i wstał z fotela.
Przeszedł przez pokój oraz duży salon, udekorowany wspaniałymi obrazami, które obijały się w wypolerowanej, marmurowej posadzce usłanej dywanem ze skóry niedźwiedzia.
- Poślij mi łózko Janie - rozkazał surowo do kamerdynera - Potem ułóż mi książki. Straszny bałagan tam jest. Kamerdyner odszedł przytakując cicho, a Stiefan skierował się do sypialni swojego ojca, wielkiej komnaty z łożem otoczonym kolumnami oraz pięknym, marmurowym kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień.
- Ojciec, kiedy w końcu wyruszamy na moją wyprawę?
Starszy pan, lekko trzymający bulwiastą fajkę w kąciku ust, nie odwracając się w bujanym fotelu mruknął spod kanciastych okularów osadzonych na grubym nosie:
- Pojutrze.
Stiefan nie odzywając się więcej, wyszedł powoli z komnaty i skierował się do swojego posłanego łóżka, ledwo powstrzymując panująca w nim euforię. W końcu wyrwie się chociaż na chwilę z tego ponurego, nudnego życia synalka wielkiego bogacza i jego bufoniastego towarzystwa!
Dwa dni później szurając oponami odrestaurowanym Shelby Cobrą po żwirowym podjeździe oddalali się od rezydencji w stronę krainy marzeń Stiefana, w stronę miejsca wielkiego kataklizmu Czarnobylskiego, którego większość ludzi nazwałaby koszmarem. Sunęli po krętych drogach, za nimi jechał samochód kamerdynera, bez którego ojciec Stiefana nie mógł się obyć.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie - zaczął Gieorgij - Przejeżdżamy przez dwa punkty kontrolne, na trzecim wysiadamy. Jestem omówiony z wojskiem, przejdziemy pieszo przez ich posterunek, potem kilometr wgłąb pod obstawą dwóch żołnierzy. Wtedy możesz się rozejrzeć. Ten teren na początku nazywa się Kordon. Rozglądamy się trochę i wracamy. Jasne?
- Krótko - powiedział Stiefan z zawodem w głosie.
- Oni żądają astronomicznych kwot za wycieczki w to cholerne miejsce, wystarczy ci - odpowiedział pan Smirnoff.
- Po co obstawa wojska?
- Nie mam pojęcia. Twierdzą, że ktoś musi mieć licznik Geigera. On mierzy...
- Wiem - przerwał mu Stiefan.
Przejechali przez dwa wspomniane punkty kontrolne i zatrzymali się przy posterunku. Było tam kilka małych, zniszczonych budynków, pomiędzy którymi przecinał szeroka drogę prowadzącą w nieznane szlaban. Dla Stiefana była to cienka granica dzieląca nudny, uporządkowany świat i świat pełen tajemnic. Podszedł do nich żołnierz ubrany w kamizelkę kuloodporną i uzbrojony po zęby.
- Czego tutaj?
- Byliśmy umówieni - powiedział Gieorgij czerwieniąc się lekko na twarzy.
- Och. No dobra, załóżcie kombinezony.
- Co?! Na cholerę mam nakładać kombinezon? - oburzył się pan Smirnoff.
- Takie mamy procedury - odparł kąśliwie żołnierz - to jest kombinezon turysty, wszyscy troje musicie je założyć.
- Ojciec, nie opieraj się - powiedział Stiefan spoglądając chyłkiem na karabin żołnierza - Po co im takie gnaty?
Przecież to jest puste i ciche miejsce, co niby miałoby nam zagrozić?
- Nie wiem - wzruszył ramionami ojciec - Idziemy, mam już na początku dość tego miejsca, skończmy to jak najszybciej.
Poszli piaskową polną drogą w przejmującej ciszy. Trójka towarzyszy rozglądających się z zainteresowaniem oraz dwóch żołnierzy obok, czujnie patrząc we wszystkie kierunki. Petr wyrwał się kilka kroków do przodu zafascynowany. Za plecami niedaleko usłyszał cichy głos radia.
- Gruba ryba poza akwarium, odbiór.
- Tu Sidorowicz, wysłałem stalkera by pozbył się mutantów.
- Myślisz, że to się uda?
- Najwyżej...
Po lewej stronie dostrzegł w oddali nadgryzione zębem czasu chałupy, przez które przelewało się ostatkiem sił czerwonawe słońce, tworząc wielkie, czarne kontury na zielonym, zapuszczonym trawniku. Gdzieniegdzie zasyczały cicho kolorowe od jesieni konary drzew, poruszane lekkim wiaterkiem. Słychac było tylko lekkie stąpania butów piątki towarzyszy, wzniecające tumany kurzu i wrony prujące nieboskłon niczym szybujące cienie. Nagle Stiefan spostrzegł ruch kilkadziesiąt metrów po prawej stronie. Zobaczył jakieś zwierzę podobne do psa, obwąchujące coś, czego Stiefan nie mógł dostrzec.
- Tutaj są zwierzęta? - spytał.
Ledwo skończył zdanie, nagle rozległ się ogłuszający dźwięk z karabinu żołnierza, pies zawył donośnie i padł trupem.
Powtórzyło się wycie, lecz tym razem z każdej strony, jakby stali pośrodku sali koncertowej.
- Spieprzajmy stąd!!!- krzyknął żołnierz i puścił się biegiem.
Z każdej strony zaczęły wychodzić zwierzęta podobne do tych, co widział Stiefan, potworne, nieowłosione cielska psów, wyjące potępieńczo, donośnie. Na miejscach oczu były tylko dwie ciemne szpary.
Drugi żołnierz wyjął broń, zaczął strzelać, lecz psów było zbyt dużo. Biegli ile sił w nogach, z krzaków dookoła wyskakiwały kolejne psy, rzuciły się na żołnierza i w jednej sekundzie przegryzły mu gardło. Stiefan zatrzymał się wlepiając wzrok w to co się stało, ogarnięty szokiem, lecz chwile później poczuł na łydce porażający ból wbijających się w nią ostrych jak brzytwa zębów. Upadł z impetem na ziemię, pociemniało mu przed oczami, pies rzucił mu się na piersi i szarpał mu rękę. Nie widział nikogo i niczego, własna krew zachlapała mu oczy, nie słyszał już strzałów, lecz przerażający krzyk swojego rozszarpywanego na strzępy ojca... Poczuł cuchnący oddech psa na swojej twarzy... Stracił świadomość.
Przebudził się gwałtownie. Było całkiem ciemno, leżał na czymś miękkim. Nic nie widział. Pomyślał, ze jak na czymś leży, to oznacza, ze jeszcze żyje. Wszystkie mięśnie go piekielnie bolały, więc na pewno jeszcze żyje. Zaczął się zastanawiać, czemu jest tak ciemno, jeżeli przed chwila był otoczony przez jakieś mutanty? Zobaczył światełko, które się zbliżało w ciemności, bliżej i bliżej...
- W porządku?
W nikłym świetle latarki w ręku zakapturzonego mężczyzny zobaczył, że jest w drewnianym domku.
- Jestem w niebie? - spytał.
Stalker roześmiał się.
- Widocznie nie zasłużyłeś na niebo malczik. Witaj w piekle!